Brzozy, beczki i zyliony kawałków

Poganiany brakiem czasu postaram się w dużym skrócie przedstawić zarys mojej hipotezy zamachu w Smoleńsku, opartej na tekstach i analizach wielu blogerów. Niektóre założenia, z których skorzystałem przy konstruowaniu hipotezy, są trywialne i wielokrotnie powtarzane, ale dla spójności wywodu również je umieszczę.

Najpierw więc założenia bardzo ogólne:
1. Do "katastrofy" musi dojść na terytorium Rosji i na przygotowanym wcześniej do tego lotnisku.
2. Zamach musi przypominać katastrofę lotniczą. Nie "wyglądać", ale "przypominać", bo od samego początku wiadomo, że to MAK będzie prowadził śledztwo i miał pieczę nad wszystkimi dowodami rzeczowymi.
3. W samolocie muszą się znaleźć "wybrane" osoby. Ponieważ nieobecność członków rządu, posłów i senatorów z PO byłaby podejrzana, należy znaleźć dla nich dobre alibi. Bardzo dobrze spełniają tę rolę wcześniejsze uroczystości z zaproszoną osobno delegacją rządową.

Tyle o ogólnych założeniach, przejdźmy teraz do bardziej szczegółowych.

Z ujawnionych nagrań pochodzących z wieży, dowiedzieliśmy się kilku nowych rzeczy:
1. Nie chciano dopuścić do tego, aby samolot odleciał na lotnisko zapasowe.
2. Bezdyskusyjnie mał zostać sprowadzony na pułap 100 m.
3. Były dwie "nieudane próby lądowania" Iła, które mogły służyć przetestowaniu lotniska, przyrządów i mgły.

Tyle założeń. Teraz ocena możliwości precyzyjnego przygotowania scenariusza "katastrofy". Zespół przygotowujący zamach, ma nieograniczone wręcz możliwości: pełną dokumentację i bezpośredni dostęp do samolotu, absolutną kontrolę nad lotniskiem i jego okolicami, całkowitą kontrolę nad prowadzonym śledztwem i dowodami rzeczowymi. Przygotowane scenariusze zamachu mógł swobodnie testować na symulatorze z precyzyjnie wprowadzonymi danymi TU-154M 101 i lotniska w Smoleńsku. Przy takiej skali zamachu nietrudno sobie wyobrazić, że miał też do dyspozycji specjalny poligon wraz z przygotowanym personelem. Mieli też zapewne kilka TU-154 z tych, które Aeroflot wycofał z użycia w styczniu 2010 roku.

Uwaga. Teraz przechodzę do knucia.
Pierwszym i podstawowym warunkiem powodzenia planu jest śmierć wszystkich pasażerów i członków załogi. Dlatego zabezpieczenie musi być wielostopniowe:
1. Przebieg "katastrofy" powinien gwarantować minimalne prawdopodobieństwo przeżycia kogokolwiek.
2. Musi być zagwarantowana "dziura czasowa" na sprawdzenie efektów "katastrofy".
3. Jako pierwsze dostęp do miejsca zdarzenia muszą mieć "własne służby" medyczne z karetkami odjeżdżającymi do nikąd.

O punkcie 2. i 3. pisano i mówiono już bardzo wiele, dlatego też nie muszę chyba do nich wracać. Najważniejszy jest oczywiście punkt pierwszy. Obecnie nie podlega już chyba dyskusji fakt, że samolot był fałszywie naprowadzany na wirtualny pas. Mamy zatem do czynienia z bardzo dużym prawdopodobieństwem jego rozbicia się. W przypadku organizowanego zamachu "bardzo duże prawdopodobieństwo" to o bardzo dużo za mało.

Nie może się zdarzyć, że po fałszywym naprowadzeniu samolotu na wirtualny pas, piloci zorientują się i zdołają poderwać samolot. Dlatego np. autopilot powinien zaciąć się poniżej 100 metrów. Nie będę wnikał w szczegóły techniczne z powodu braku wiedzy w tym zakresie. Sądzę, że wielu blogerów jest w stanie podać dokładny opis możliwości "zacięcia się" autopilota lub podać inną przyczynę. Tak więc samolot rozbija się.

Pozostaje problem prawdopodobieństwa przeżycia tej "katastrofy". Zbyt wiele niekontrolowanych czynników miałoby na to wpływ, aby sprawę pozostawić własnemu losowi. W tym miejscu muszę się zdecydować na wybór metody jedynie na podstawie poszlak, które możemy wyłuskać ze zdarzeń następujących po katastrofie.
Mój wybór pada na ładunki wybuchowe precyzyjnie rozmieszczone w samolocie. Nie będę wnikał w szeroko rozstrząsany problem jakiego rodzaju mogły to być ładunki.

Wybrałem ten wariant z dwóch powodów:
• wybuch na pokładzie jest całkowicie niezależny od zewnętrznych warunków katastrofy,
• ich rozmieszczenie i skuteczność mogły być dokładnie przetestowane na modelach z Aerofłotu.

Ładunek wybuchowy ma jednak jedną wadę, zniszczy również samolot, a jeżeli chcemy mieć pewność śmierci wszystkich pasażerów, to zniszczy go zbyt dokładnie, jak na "zwykły" wypadek. Potrzebna zatem będzie aranżacja miejsca wypadku, dostarczenie na samym początku chociażby kilku spektakularnych szczątków. Takie pocięte szczątki mogłyby spoczywać w pobliżu miejsca wypadku i potem zostać szybko przetransportowane. Żeby nie wzudziły później podejrzeń leżąc na betonie wśród innych (różnica koloru, ślady rdzy i in.), należało pokazać film jak to cięto i niszczono wrak podczas transportu. Później należało poskładany wrak wystawić na jak najdłuższe działanie waruków atmosferycznych, które zetrą z niego wszelkie mikroślady, i dla spokoju zastrzec sobie pieczę nad nim aż do zakończenia "procesu sądowego".

Zastanawiające jest także milczenie prokuratury w sprawie ekshumacji ofiar katastrofy. Czyżby i tutaj decydującym czynnikiem był czas? Jak opisał ks. Błaszczyk, ciała w trumnach były owijane w jedwabny całun do wysokości trzech czwartych ciała, a następnie otulane całunem, który był wewnątrz trumny, co tworzyło taki kokon. Czy nie okaże się, że sekcja nie będzie mogła dać jednoznacznych wyników, bo ciała (z powodów sanitarnych naturalnie) zostały w nieznany sposób "zabalsamowane"? Mam na myśli nasączenie jakimś chemicznym specyfikiem tych całunów.

Na koniec zamieszczę ciekawy obrazek z prezentacji MAK - moment zderzenia TU-154M z ziemią. Jak widać z tej prezentacji, Rosjanie sami nie dowierzają swojej teorii o samolocie przewróconym na plecy: