Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Rycerze niech WALCZĄ
Wysłane przez 3rdOf9 w 02-12-2017 [20:00]
Półtora miesiąca minęło już od święta Matki Bożej Różańcowej, które w tym roku zostało w Polsce uczczone w sposób szczególny, zorganizowaną akcją modlitewną wzdłuż całej liczącej sobie trzy i pół tysiąca kilometrów granicy.
Z jednej strony cieszę się, że w naszym kraju coś takiego jest możliwe, że zarówno przepisy państwowe nie stają na przeszkodzie takim właśnie akcjom, jak i też, że sami wierni poprzez uczestnictwo składają świadectwo poważnego traktowania wyznawanej przez siebie religii. Akcji takiej próżno by dziś oczekiwać w Niemczech, czy też we Francji, która w ateistycznym zgłupieniu postanowiła nawet ostatnio zniszczyć dzieło sztuki.
W dzisiejszym świecie – zlaicyzowanym, zatomizowanym i tonącym w materializmie – bardzo potrzeba powrotu do wartości moralnych oraz do poczucia wspólnoty, które niesie ze sobą religia chrześcijańska.
Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie dostrzegał zagrożeń, które czekają na tej naszej drodze powrotu do religijności a dostrzegłszy – nie napisałbym o nich. Chciałbym bowiem, żeby nasza religia potrafiła sprostać wyzwaniom współczesności i by stanowiła coś więcej niż tylko kolejny kamyczek w światowym ogródku tanich ideologii, służących do kontroli umysłów wyznawców w drodze poprawiania im humoru przez zgodne z duchem naszych czasów emocyjki oraz fałszywe, ale piękne obietnice.
A z tym – niestety – nie jest zbyt dobrze i właśnie w kontekst kultu Matki Bożej wpisane jest pewne negatywne, od dawna obserwowane przeze mnie zjawisko, czy też, powiedzmy, pewien „nurt myślowy”, który podsumować można jednym zwięzłym zdaniem: „Rycerze niech walczą a Maryja spuści zwycięstwo”.
Teoretycznie jest to bardzo ładne stwierdzenie, wyrażające głęboką wiarę w opiekę, jaką roztacza nad nami Maryja a korzeniami nawiązujące do tradycji Grunwaldu. Wydaje mi się jednak, że sposób rozumienia tego hasła uległ od tamtych - tak chwalebnych dla polskiego oręża - czasów pewnej bardzo niepokojącej deformacji.
Pod Grunwaldem mianowicie rycerze polscy, czy też, jak chcą niektórzy, rycerze „jagiellońscy”, z których – mówiąc językiem Tadeusza Chyły – „każdy był silny niczym tur i każdy twarz miał czerstwą”, rzeczywiście walczyli. Więcej jeszcze: zanim w ogóle zaczęli walczyć, wykazywali postawę aktywną i troskę o całkiem doczesne sprawy potrzebne do osiągnięcia militarnego zwycięstwa.
W niedzielę – rzecz to jasna – jak na chrześcijan tamtych czasów przystało, zasuwali do kościołów i modlili się, ale poza tym, na co dzień, odbywali rozmaite ćwiczenia rycerskie (czyli uczyli się posługiwać przemocą fizyczną), przygotowywali zbroje, broń oraz swoje bojowe rumaki a także ćwiczyli jazdę konną. Politycy zaś – pod przywództwem Witolda i Jagiełły – opracowywali plany, organizowali łowy, aby zgromadzić potrzebne w długotrwałej kampanii zapasy żywności, werbowali najemników a także organizowali i nadzorowali budowę specjalnego mostu na łodziach, które to przedsięwzięcie wydatnie przyczyniło się podczas wojny do uzyskania przez wojska jagiellońskie efektu zaskoczenia.
Wezwanie „rycerze niech walczą” znaczyło więc wtedy, że trzeba wszystkich swoich sił, zdolności i pomysłowości dołożyć, aby przyczynić się do powodzenia wspólnej sprawy… i dopiero, kiedy się już wszystkie możliwe inicjatywy i wysiłki doczesne podjęło, można było liczyć na pomoc bożą, jeśli cała sprawa była słuszna.
Dzisiaj jednak w przytoczonej powyżej maksymie chodzi raczej o to, żeby po prostu „wyjść w pole i ofiarę złożyć” a za pomocą tej ofiary – albo także związanego z nią cierpienia – przebłagać Boga i skłonić Go, by z pogwałceniem praw fizyki, medycyny, polityki i socjologii wyciągnął nas za uszy z bagna, w które sami radośnie i pełni wiary wdepniemy „ponieważ jest to moralnie słuszne”.
Druga natomiast odnoga tego nurtu, drugie zniekształcenie przytoczonej powyżej maksymy, to „Rycerze niech się modlą a Maryja za nich zwycięży”, która z kolei czyni z Maryi coś w rodzaju opiekuńczego bóstwa, które ma zostać przebłagane za pomocą odpowiedniej ilości wytrwale odprawianych modłów. Same zaś modły uzyskują w tym ujęciu znaczenie magiczne: modlitwa nie ma już bowiem towarzyszyć działaniom prowadzącym do osiągnięcia zwycięstwa, ale ma te działania zastępować.
Można zauważyć przy tym ciekawą rzecz: chociaż w dawnych czasach – między innymi w średniowieczu właśnie – ludzie znacznie bardziej pewni byli istnienia rzeczywistości nadprzyrodzonej, niż my dzisiaj (ktoś kto w średniowieczu nie był chrześcijaninem, okazywał się raczej po prostu innowiercą – nie ateistą), to jednak ówcześni chrześcijanie znacznie lepiej rozumieli fakt, że wiary i Ewangelii bronić trzeba nie tylko modlitwą, ale również mieczem…
Dlaczego po latach, w epoce „triumfu rozumu”, cofnęliśmy się jakby pod tym względem i czemu pomimo ważnych historycznych doświadczeń, wolimy wznosić pobożne błagania, niż „opatrzeć obronne mury”? Skąd po wszystkich doświadczeniach samego tylko dwudziestego wieku: dwóch wojen światowych, wojny w Korei, Wietnamie, Kongo, Jemenie, zimnowojennych zmagań szpiegów (w których tak chlubną rolę odegrał nasz wielki rodak, Ryszard Kukliński), dwóch wojen w Czeczenii, Afganistanie, wojny w Zatoce Perskiej, agresji rosyjskich na Gruzję i Ukrainę, bierze się przeświadczenie, że w walce ze złem wystarczy sama modlitwa?
Więcej jeszcze: czemu dzisiaj chrześcijanie, wbrew słowom Chrystusa, który w swoich naukach wprost oświadczył, że nie przyszedł przynieść pokoju na ziemię, „ale rzucić miecz”, wierzą, że jednak możliwy jest na ziemi trwały pokój i że to właśnie Bóg jest tym, który go zaprowadzi? Czyżby gdzieś w Piśmie Świętym napisane było, że szatan złoży dobrowolnie broń, zanim nastanie koniec świata?
Przez tysiąclecia istnienia i rozwoju rozmaitych ludzkich cywilizacji światem nieodmiennie rządziła przemoc a ludzie rżnęli się między sobą o władzę. Tak było w starożytnym Egipcie, starożytnej Grecji i Rzymie… i tak samo działo się przez tysiąc pięćset lat panowania chrześcijaństwa w Europie. Ale piewcy dzisiejszej „chrystusowej rewolucji miłości” na przekór całej historii ludzkości i wpisanej w nią historii religii święcie wierzą, że naprawdę są w stanie za pomocą modlitwy przywrócić pokój na ziemi i zażegnać – między innymi – kryzys migracyjny.
Skąd się bierze ta ich wiara – tak naiwna i tak niedorzeczna zarazem?
Przyczyn jest może więcej, ale moim zdaniem podejście takie wypływa już z samej ludzkiej natury: od zawsze chcieliśmy kontrolować to, co jest dla nas groźne. Sama ta tendencja jest oczywiście słuszna, niemniej rodzi problemy, kiedy jakiegoś groźnego dla nas zjawiska kontrolować jednak nie możemy.
Religie świata w dużej części (niektórzy uważają nawet, że wszystkie) powstawały właśnie jako odpowiedź na taką sytuację. W dziejach można dość powszechnie obserwować, jak ludzie za pomocą odpowiednich ofiar i rytuałów próbowali okiełznać i kontrolować deszcz i związany z nim urodzaj, czy też zapobiegać katastrofom naturalnym, czyli, innymi słowy, próbowali za pomocą religii uzyskać kontrolę nad tym, czego za pomocą zwykłych – powiedzmy „technicznych” – środków kontrolować się nie dało (i w zasadzie nie daje się jeszcze do dzisiaj).
Chrześcijaństwo powinno – na dobrą sprawę – być tutaj wyjątkiem, ponieważ chrześcijański Bóg z definicji nie jest dającą się kontrolować rytuałami magiczną siłą, ale całkowicie wolnym, świadomym i osobowym bytem, postępującym według własnego rozeznania i uznania, zatem takie magiczne zabawy w zaklinanie deszczu powinny w kontekście chrześcijaństwa tracić na znaczeniu.
Jednakże okazuje się, że furtkę magicznemu pojmowaniu rzeczywistości otwiera w naszej religii koncepcja tak zwanej Opatrzności Bożej. Pewien sposób pojmowania tej koncepcji (która będzie jeszcze bardziej szczegółowo analizowana w dalszej części niniejszego artykułu), owocuje występowaniem – właśnie w ramach chrześcijaństwa niestety – poglądów, według których wszystko, co tylko zdarza się na świecie, dzieje się z Woli Bożej.
Zanim jednak przejdziemy do analizy tej koncepcji, zwróćmy uwagę na pewne dodatkowe uwarunkowania, których nie sposób pominąć, gdy chodzi nie o chrześcijaństwo w ogóle, ale – bardziej konkretnie – o naszą polską rzeczywistość.
Po pierwsze: konkretny układ historycznych zdarzeń zaowocował u nas powstaniem oraz dosyć bujnym rozwojem romantyzmu, który, choć dzisiaj znacznie już mniej popularny, niż przed laty, nadal jeszcze wyciska swoje piętno na sposobie myślenia, niekoniecznie tylko ludzi wierzących. W opracowaniu niniejszym nie ma miejsca, by dokładnie to zjawisko przeanalizować, toteż – z żalem, ale jednak – zrezygnuję z tego, poprzestając jedynie na spostrzeżeniu, że przypisywanie czynom i składanym ofiarom (na przykład ofierze z życia, czy też cierpienia), nadprzyrodzonych znaczeń charakterystyczne jest zarówno dla myślenia magicznego, jak i romantycznego właśnie (żeby wspomnieć choćby tylko mickiewiczowską koncepcję Polski jako „Chrystusa narodów”). Interesujące skądinąd kwestie tego, czy i na ile romantyzm wynika z myślenia magicznego, czy może w ogóle jest po prostu jego odmianą, czy może również – a jeśli tak, to w jakim stopniu – myślenie takie napędza, również odkładam do którejś z kolejnych notek.
Tutaj natomiast warto wspomnieć jeszcze o drugiej przyczynie, dla której myślenie magiczne trafia w naszym narodzie na podatny grunt. Jest to – wyniesiona z lat komunizmu – mentalność niewolnicza. Według tej właśnie mentalności wolność oraz jej konsekwencje, czyli samodzielność, przyjmowanie odpowiedzialności za swoje decyzje, czyny i słowa, czy też branie we własne ręce swojego losu, są to wszystko rzeczy po prostu niepożądane i wielu naszych rodaków napawające lękiem.
Choć możemy dużo mówić o wolności oraz czcić tych, którzy o nią w przeszłości walczyli, de-facto, kiedy przychodzi co do czego, wcale tej wolności nie chcemy – pragniemy, zamiast tego, mieć nad sobą po prostu Dobrego Pana, który za nas zdecyduje, pokieruje nami, ustawi nam życie, nawet w takich szczegółach, jak godziny pracy i odpoczynku… zdejmując przy okazji z naszych barków ciężar odpowiedzialności.
Koncepcja Boga opiekuńczego, Boga, który się o nas nieustannie troszczy, prowadzi nas za rękę i który nie wymaga od nas niczego więcej ponad to tylko, żebyśmy mu zawierzyli, bardzo dobrze odpowiada tym naszym postkomunistycznym tęsknotom.
Zamiast świadomości, że sam muszę zdecydować kim chcę być i co chcę w życiu robić, zamiast woli, by – zgodnie z przesłaniem żeglarskiej, harcerskiej piosenki – „wziąć swój los za wąsy”, łatwiej i bezpieczniej jest uznać, że to Pan Bóg o tym wszystkim zdecyduje, odpowiednio tym pokieruje i wszystko to poprowadzi.
Zamiast podjąć trud poszukania życiowej partnerki, łatwiej jest się pomodlić do Boga o „ładną, mądrą i dobrą” dziewczynę (chociaż przecież, jako żywo, posiadanie trzech kobiet naraz nie znajduje sobie miejsca w chrześcijańskim porządku moralnym). Zamiast walczyć aktywnie o pozycję w życiu, czy o powodzenie w interesach, łatwiej jest „poddać się pokornie bożym wyrokom”.
Ile ja się kazań nasłuchałem i naczytałem rozmaitych natchnionych rozprawek w Internecie, z których na każdym niemal kroku przebijała promocja takiego właśnie gułowatego, niedorosłego, niewolniczego podejścia… Mało tego: „promocja” – często taka niedojrzała, dziecinna postawa podnoszona była do rangi cnoty a niekiedy wręcz po prostu nazywana świętością.
Oczywiście: nie jest niczym dziwnym, ani nie powinno nikogo zaskakiwać, że człowiek wierzący – w szczególności chrześcijanin – modli się do Boga o rozmaite rzeczy, zarówno te duże, które dotyczą losów całej zbiorowości, jak i o znacznie mniejszego kalibru swoje własne sprawy. Chrystus zapewniał swoich uczniów, że losy ludzkie są przez Ojca w niebie śledzone z uwagą (jak na przykład można przeczytać w Łk 12,7).
Niemniej jednak, gdy wiara, że w wyniku naszych modłów „Bóg jakoś to wszystko poukłada” zaczyna nam zastępować normalne ziemskie starania, mądre decyzje i roztropne słowa, kiedy zaczyna służyć do zrzucenia z siebie odpowiedzialności za los swój a czasem również i za los innych, którzy od naszych decyzji i działań są zależni, to, moim zdaniem, zostaje wtedy przekroczona granica, poza którą krytykowanie tego podejścia jako nie religijnego, ale magicznego właśnie, staje się w pełni uzasadnione.
Sprawa nie jest wcale ani prosta, ani niepoważna. Nieprzypadkowo przytoczyłem tutaj właśnie dwunasty rozdział Ewangelii Łukasza. Jeśli ktoś zada sobie nieco trudu i do tej Ewangelii sięgnie, to nieco niżej, w wierszach od 22 do 31 znajdzie słowa, które w oczach wielu ludzi w pełni uzasadniają dokładnie to właśnie podejście, które we mnie budzi tak głęboką obawę. Niejeden zapewne znajdzie tam wręcz wezwanie do pójścia za „chrystusowym romantyzmem”.
Rzeczywiście: słowa te są wypowiedziane tak wprost, że sam bym – być może – oddał się tutaj nęcącym urokom pobożnego, radosnego rozświegotania, gdyby nie doświadczenia i wiedza, które po części wypływają z mojego własnego życia a po części z obserwacji losów świata i naszego kraju, między innymi w trakcie II-ej Wojny Światowej oraz następującej po niej okupacji sowieckiej.
Na temat swoich własnych doświadczeń nie chcę się zbyt obszernie rozwodzić i ograniczę się do stwierdzenia, że Bóg najwyraźniej czegoś więcej ode mnie oczekuje, niż tylko biernego zawierzenia… Skupię się natomiast na tym, co wynika w tym względzie z naszej polskiej historii…
W tragicznym roku trzydziestym dziewiątym żołnierze nasi, choć pozostawieni sami sobie i zdradzeni przez sojuszników, dokonywali jednak cudów męstwa w walce przeciwko – nie waham się użyć tego słowa – hordom szatana nadciągającym zarówno z zachodu, jak i ze wschodu.
Przytłoczeni przewagą, zarówno liczebną, jak i techniczną, pozbawieni w praktyce pomocy medycznej a nierzadko również rozkazów, nie załamywali się i hojnie płacili daninę krwi dopóty, dopóki istniały jeszcze jakiekolwiek nadzieje. Pokonani podjęli heroiczną walkę na obczyźnie, albo też zeszli do podziemia. Jak wielu z nich, wiernych wyniesionemu z domu chrześcijańskiemu wychowaniu, co dzień żarliwie modliło się o bożą pomoc? Zarówno we wrześniu roku 39'ego, jak i później…
A jednak Bóg nie stanął w walce po ich stronie… Cudu nie było. Część wykończyli Niemcy, resztę dorżnęli sowieci. Polska, kraj, gdzie w spokoju i dostatku żyło trzy miliony Żydów, zniknęła z mapy. We krwi utopione zginęły wielonarodowe i wieloreligijne Kresy Wschodnie z ich unikalną, dobroduszną, „lwowską” mentalnością i kulturą.
Jak to się ma do idei wszechmogącego, dobrego i opiekuńczego Boga?
Znane mi próby wyjaśnienia tego fenomenu bożej bierności idą generalnie w dwóch kierunkach. Najczęściej mówi się, że „Pan Bóg uszanował wolną wolę Hitlera i Stalina”. Inni z kolei próbują rozpaczliwie uzasadniać ten brak reakcji Boga dużą liczbą wykonywanych w Polsce przed wojną aborcji. Marne to są jednak wytłumaczenia: wolnej woli zarówno Hitlera jak i Stalina przeciwstawić można przecież równie wolną wolę setek tysięcy innych ludzi, na pewno znacznie bardziej niż ta dwójka ateistów-zbrodniarzy zasługujących na wysłuchanie.
Podobnie w kwestii aborcji: ci, którzy w wielkiej liczbie przerywanych ciąż dopatrują się przyczyny bożego gniewu i kary, nie biorą pod uwagę tego, że okoliczności z kary tej wynikłe wcale nie stworzyły warunków do tego, byśmy się ze zła poprawili a nawet wręcz przeciwnie: bożym porządkom miłości nie sprzyjały realia hitlerowskiej okupacji a gdy po pięciu latach znów przetaczały się przez Polskę ze wschodu bezbożne czerwone hordy, miała miejsce fala gwałtów, których efektem były rozwody i – uwaga, uwaga – aborcje właśnie.
Pan Bóg posądzany jest tu zatem o następującą logikę: „Polacy popełniają grzech mordowania życia poczętego. Ukarzmy ich więc, sprawmy im na ziemi takie piekło, w wyniku którego będą… popełniali ten grzech znowu”.
Nie przychodzi wam przypadkiem na myśl, że – kolokwialnie mówiąc – „coś tu jest nie halo”?
Co zatem – może ktoś zapytać – wynika z tego wszystkiego? Czy możemy jeszcze, wobec przytoczonych faktów, wierzyć w Boga, czy też są to ostateczne racje przemawiające za ateizmem?
Cóż… ostatecznej odpowiedzi nie potrafię tu udzielić ani ja, ani też chyba żaden człowiek na świecie. Sprawa ta pozostaje - jak na razie przynajmniej - kolejnym punktem w dyskusji pomiędzy tymi, co wierzą i tymi co nie wierzą.
Mogę jednak stwierdzić, że naiwna, dziecięca wiara w to, że Pan Bóg wszystko za nas zrobi i wszystko w życiu nam poustawia, jeśli tylko mu to życie w zaufaniu powierzymy, jest nie do utrzymania, wobec tych doświadczeń.
Jedyne wytłumaczenie, które – poza ateizmem oczywiście – przychodzi mi tutaj na myśl, to takie, że po prostu „Pan odwrócił od nas oblicze swoje” i w starciu III-ej Rzeszy, która masowo mordowała Żydów z II-ą Rzeczpospolitą, która masowo mordowała bezbronne, nienarodzone dzieci, postanowił nie stawać po niczyjej stronie. Po pierwsze jednak wcale nie jestem pewny, czy wytłumaczenie to nie jest jeszcze bardziej marne, niż te dwa, które skrytykowałem powyżej, a poza tym nawet jeśli nie jest, nie zmienia to postaci rzeczy: skoro bowiem Bóg może – z przyczyn w danym czasie nie do końca dla nas jasnych – „odwrócić od nas oblicze swoje”, to tym bardziej nie można ufać, że zawsze i wszędzie obroni nas i „dopełni to, czego nam nie dostaje”.
Możemy wierzyć, że Bóg nas słucha i widzi, możemy mieć nadzieję, że zarówno my sami, jak i nasze losy, są dla Niego ważne, ale nie możemy modlitwą i ufnością zastępować działań, ani też sądzić, że aby było dobrze, wystarczy tylko „zachować się jak trzeba”.
Wiara w to, że nasze cierpienie, czy też inne składane przez nas ofiary mają moc odkupienia win nie jest zgodna – o ile się dobrze orientuję – z wypływającą z chrześcijaństwa wiedzą religijną. Chrystus miał moc, aby nas odkupić, ponieważ był Bogiem – a nikt z nas przecież Bogiem nie jest. Ponadto, jeśli chodzi o dzieło zbawcze Chrystusa, to wcale nie cierpienie jest najważniejszym elementem tego dzieła, ale zmartwychwstanie. „Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest nasza wiara”, pomimo tego, że Chrystus umarł w imię wierności głoszonej przez siebie prawdzie.
Jednakże wśród wielu kazań i nauk ludzi Kościoła, których dane mi było wysłuchać, niewiele było takich, które by w tej czy innej formie wzywały ludzi do przejawiania postawy aktywnej przedsiębiorczości opartej o logiczne myślenie. Wiele razy natomiast zdarzyło mi się słuchać wezwań do rozmaitych działań całkowicie bezsensownych z punktu widzenia logiki i racjonalnego rozumowania, ale za to - według ich autorów - zgodnych z tym, do czego wzywa nas Chrystus.
W ten sposób Chrystus „wzywał nas” już do rozmaitych rzeczy, jak na przykład do bezmyślności, bierności, wyrzekania się przemocy fizycznej (tudzież innych skutecznych metod działania), do powstrzymania się od wszelkich ocen i wyrzekania się sprawiedliwości w imię miłosierdzia, przybijania się własnoręcznie do krzyża, jak również – co jest ostatnio bardzo modne – do narażania siebie i naszych rodaków na niebezpieczeństwo w imię miłości do naszych wrogów - terrorystów.
Niektóre z tych rzeczy są tylko głupie, inne wręcz wołają o pomstę do nieba, ale o każdej z nich można powiedzieć, że jeśli Chrystus rzeczywiście wzywa nas do tego, to po prostu nie jest Bogiem, ponieważ Bóg nie może wzywać nas do zachowań absurdalnych i rodzących w konsekwencji zło.
Zasadą jest jednak właśnie to, że im bardziej głupie i nielogiczne bywają te wezwania, tym bardziej ich autorzy usiłują opierać się na autorytecie Chrystusa. Zadają zwykle pytanie, które w ich mniemaniu ma być retoryczne: „Co z tego, że to się wydaje głupie i nielogiczne, skoro do tego wzywa nas Chrystus? On chyba najlepiej wie, co jest dla nas dobre…” Czasami w ramach swego rodzaju „wisienki na torcie”, po takim „retorycznym" pytaniu następuje jeszcze stwierdzenie, że mianowicie „To jest taka chrystusowa logika…”, całkiem inna od naszej logiki ludzkiej.
No cóż... Jeśli akurat bardzo potrzeba, żeby nam się równanie zgadzało, ale z dostępnych danych ani rusz taka rzecz nie wychodzi, bo tu po lewej stronie dwa plus dwa a tam po prawej piątka, to zawsze jeszcze można przedefiniować samo dodawanie. W ten sposób, za pomocą „chrystusowej logiki”, może zostać udowodniona w zasadzie dowolna bzdura.
Warto zatem wreszcie zamknąć uszy na głos „szaleńców bożych” oraz świadomych działających w łonie Kościoła agentów i samemu na spokojnie zastanowić się do czego rzeczywiście Chrystus nas wzywa a do czego nie – i to nie według „logiki chrystusowej”, ale tej zwykłej, racjonalnej, ogólnie przyjętej w nowoczesnej nauce.
Jeżeli w rozważaniach wzięlibyśmy pod uwagę tylko ten fragment Pisma Świętego, z którego wiara w Bożą Opatrzność wzięła swój początek, czyli wspomniany już Łk 12,7 oraz jego przedłużenie, czyli naukę o "zbytnich troskach" rozciągającą się w tym samym rozdziale Ewangelii wg św. Łukasza w wersach od 22 do 31. to rzeczywiście możemy dojść do wniosku, że oprócz całkowitego zdania się na Łaskę Bożą, nie istnieją już dla chrześcijanina żadne inne drogi. Pewną wątpliwość stanowić tu może wprawdzie pytanie zadane przez świętego Piotra nieco dalej, w wersie 41 ("Panie, czy do nas mówisz tę przypowieść, czy też do wszystkich?") oraz nie do końca jednoznaczna odpowiedź, jakiej Chrystus na to pytanie udziela, niemniej dla większości ludzi urzeczonych koncepcją "życia lilii polnych", będzie to wątpliwość całkowicie niewystarczająca,...
Jak to jednak często z Ewangelią bywa, tak i w tym przypadku możemy znaleźć w niej fragment, który tę samą sprawę ukazuje od całkiem innej strony. Chodzi mianowicie o znaną z Ewangelii według św. Mateusza "Przypowieść o talentach" (Mt 25, 14-30), która dość jasno wskazuje na potrzebę samodzielnego działania i, można powiedzieć, wręcz pozostaje w sprzeczności z ideą Opatrzności Bożej oraz koncepcją Boga – opiekuna.
Przypowieść ta mówi bowiem jasno: pan rozdał talenty i udał się w podróż. Nie stoi nad swoimi sługami, nie prowadzi ich za rękę, nie doradza, nie podpowiada, nie pomaga, nie przygląda się temu, co robią. Słudzy ci muszą zarządzać powierzonym im majątkiem według własnej wiedzy i pomysłowości. Pan zaś wraca później i rozlicza ich z tego, jak sami sobie poradzili.
A zatem niezależnie od tego, jak bardzo dosłownie ktoś chciałby rozumieć naukę o Bożej Opatrzności zawartą w Ewangelii Łukasza, nie powinien jednak pozostawać ślepym na fakt, że Słowo Boże opisuje również „drugą stronę medalu”. Innymi słowy: zgodnie z tym, co pisałem już kiedyś w jednej z poprzednich notek, Jezus wcale nie pozostawił nam po sobie żadnego "radykalnego programu" a tylko raczej naukę o złotym środku podaną przez ukazanie przeciwieństw.
Można zatem – jeżeli się takie akurat czuje powołanie – być „żebraczym dominikaninem” (jak sam siebie określił kiedyś ojciec Adam Szustak), który rzeczywiście żyje niczym ptak, zdając się do końca i całkowicie na łaskę Bożą i żywiąc tym, co się akurat otrzyma dzięki ludzkiej dobroci, ale z drugiej strony nie jest prawdą stwierdzenie, jakoby była to jedyna właściwa droga, czy też jedyne możliwe chrześcijańskie podejście do życia.
Również w chrześcijańskim społeczeństwie istnieją całkowicie odmienne role, jak na przykład rola polityka, szpiega, policjanta, czy żołnierza. Wypełniając jedną z tych ról filozofii żebraczego dominikanina po prostu wyznawać nie można a kto by to robił, szkodziłby przez to zarówno sobie, jak i społeczeństwu.
Zapewne wielu ludziom przedstawiona tu interpretacja nie przypasuje, ponieważ zburzy im oparte na koncepcji Opatrzności Bożej poczucie bezpieczeństwa, w którym pracowicie i przez lata się utwierdzali.
Dla mnie jednak analiza tej przypowieści wiąże się z odkryciem prawdy o Bogu, który jest Ojcem dorosłych dzieci i który traktuje człowieka poważnie, obdarzając go wolnością prawdziwą a więc taką, która zakłada odpowiedzialność za czyny. Nie w formie jakiegoś tam wydumanego w jasełkach kociołka ze smołą, ale w całkowicie zwykłej, logicznej i naturalnej formie związku przyczyny ze skutkiem: „Jak człowieku zrobisz, tak będzie.”
Przez długie wieki rozmaici pustelnicy i asceci wymyślali sobie różne krzyże i umartwienia, jak na przykład samobiczowanie, chodzenie bez przerwy na kolanach, stanie na słupie, ubieranie włosiennicy, trzymanie kamienia w ustach. Cóż: być może była to jakaś forma świętości na miarę czasów, w których przyszło tym ludziom żyć. Do mnie jednak, żyjącego tu i teraz, takie formy religijności nie bardzo przemawiają.
Uważam natomiast, że adekwatnym i aktualnym krzyżem naszej współczesności, a jednocześnie też jedynym, który rzeczywiście warto dziś - i trzeba - podejmować, jest krzyż wolności... a więc też samodzielności i odpowiedzialności za swoje własne życie oraz za otaczającą nas rzeczywistość, którą współtworzymy przez swoje własne dobre albo też błędnie podejmowane decyzje. Krzyż walki przeciwko złu i przeciwko ludziom, którzy mu służą. A także krzyż logicznego i racjonalnego myślenia, które wymaga od nas przyjmowania do wiadomości faktów takimi, jakimi one są, niezależnie od tego jak bardzo „niejasełkowa” okaże się prawda.
Wiem doskonale, że dla wielu sierot po komunizmie uwięzionych we wspomnianej wyżej niewolniczej mentalności, to ten właśnie krzyż wolności jest tym najgorszym, najcięższym, najbardziej nieznośnym i całkiem nie do uniesienia wyzwaniem. Wiem, że zrobią oni wszystko, by wytłumaczyć sobie, że wcale nie trzeba podejmować tego krzyża i że wcale nie tego Bóg od nich oczekuje.
Cóż... „Trudna jest ta mowa, któż jej może słuchać...”. Minie stosowny czas i Ziemia, jak zawsze, tak i tym razem okaże się okrągła – chociażby tylko z czystej złośliwości (bo Ziemia, gdy o okrągłość chodzi, wykazuje się złośliwością niesłychaną i przez wieki bardzo konsekwentną).
A przecież: jeśli w czymkolwiek możemy oczekiwać bożej pomocy i opieki, to czyż nie jest to właśnie dążenie do Prawdy? Bóg bowiem jest Prawdą. Taką Prawdą która nie tylko po prostu JEST, ale też taką, która czeka i która chce być poznawana.
Przyczyną klęski we wrześniu 39-ego roku nie jest to, że nie zapewniliśmy sobie przychylności bóstwa opiekuńczego, ale po prostu to, że popełniliśmy pewne polityczne, jak również dyplomatyczne błędy. A także i to, że jeszcze większe błędy popełnili wtedy nasi sojusznicy, notabene wpatrzeni w piękne, ale całkowicie nieziszczalne marzenia o powszechnym pokoju.
Nie należę do obozu historycznych rewizjonistów i wcale nie palę się do wieszania psów i kotów na Józefie Becku, czy Rydzu Śmigłym. W kwestii tego, czemu ofiarność, patriotyzm i romantyzm polskich żołnierzy, które jeszcze w roku dwudziestym wystarczyły, by ochronić Europę przed bolszewicką nawałą, w niecałe dwadzieścia lat później nie wystarczyły już, by obronić Polskę, czy jest to w ogóle czyjaś wina a także czy klęski można było uniknąć, mam swoje własne poglądy i przemyślenia, które staną się tematem jednego z kolejnych moich artykułów. Tutaj stwierdzę tylko, że bywają takie błędy, które bezlitośnie implikują winę oraz takie, których przy najlepszych nawet chęciach i wysiłkach po prostu nie da się uniknąć…
Ale niezależnie od tego uważam, że w nadchodzących ciekawych czasach strategia polegająca na próbach „kupienia sobie” bożej przychylności nie uchroni nas przed złym losem, jeśli nie będzie jej towarzyszyło racjonalne myślenie i oparte na nim aktywne działanie. Warto w końcu otworzyć oczy na ten fakt, nawet, jeśli zmusza nas to do modyfikacji poglądów na temat Boga, wiary i właściwych metod postępowania. Skoro chcemy, by Lemingi gremialnie porzucały na rzecz racjonalnego myślenia swoje lewackie ideologiczne przeświadczenia, to powinniśmy umieć w razie potrzeby postępować podobnie.
„Żądasz racjonalności – zachowaj ją sam” – można sparafrazować znany slogan. Zwłaszcza, że w tym wypadku chodzi przecież o powrót do starych polskich sposobów, które dobrze się sprawdziły na polach Grunwaldu.
Rycerze niech rzeczywiście walczą – wtedy Maryja będzie mogła spuścić zwycięstwo.
YouTube:
Komentarze
04-12-2017 [11:20] - Boruta | Link: Tak ... to Prawda, bo tylko
Tak ... to Prawda, bo tylko Prawda jest ciekawa (jak mawiał klasyk z Wilna)
Długo czekałem, aż ktoś się odezwie ale widzę, że wszyscy zaniemówili ... (nawet tutejsze trolle które zawsze muszą się do czegoś przyczepić jak rzep do psiego ogona)
Chylę czoło przed Autorem ... (więcej nie muszę niczego dodawać, ... pozostaje mi czekać na dalsze teksty i rozwinięcie zapowiadanych wątków)
04-12-2017 [14:54] - 3rdOf9 | Link: Dziękuję :)
Dziękuję :)
Zawsze to miło wiedzieć, że komuś się podobało.
04-12-2017 [20:31] - Imć Waszeć | Link: Nie zdążyłem co prawda
Nie zdążyłem co prawda przeczytać całości tekstu, ale poruszył Pan tak wiele wątków, że nie sposób jest spamiętać tego wszystkie, by odnieść się do najistotniejszych spraw na końcu. Zatrzymałem się więc na romantyzmie, zaś do reszty spróbuję się zabrać w kolejnym podejściu. To prawda, że w Polsce jest wynoszony ponad wszystkie inne kult Maryi. Dzieje się tak nie bez powodu. Przyczyna tkwi w naszej historii, a także w metodach Kościoła tępienia innowierców na terenie danego państwa. Kościół, nie mogąc wytępić danego wierzenia przodków wprost, zastępował je swoim świętem o podobnym charakterze ale ze świętymi katolickimi, albo wręcz bezpośrednio włączał dany rytuał pogański do rytuałów kościelnych. Dobrze widoczny jest ten schemat na bazie porównania religii katolickiej powiedzmy w Polsce, Włoszech oraz Irlandii. Jest pewien ślad, który sugeruje, że kult Matki Boskiej zastąpił wcześniejszy niezwykle silny kult słowiański, na co wskazywałoby zachowane nazewnictwo wielu świąt ludowych, jak powiedzmy Matki Boskiej Zielnej. To temat rzeka.
Co do romantyzmu i Mickiewicza (1798-1855), to należy sobie uświadomić, że nałożyło się tu wiele czynników, ale między nimi wyemancypowanie się ze społeczności rabinicznej pewnego odłamu sekty odwołującej się do mistycyzmu. Mówię oczywiście o Chasydach (po 1700). Proszę zauważyć, że Mickiewicz żywo interesował się kabałą, która wcześniej była pod ścisłą kontrolą rabinów. W społeczności żydowskiej tylko oni mieli prawo używania jej, komentowania i wyciągania wniosków z Tory. Nagle zmieniło to się za sprawą Cadyków. Pominąłem tu jeszcze wątek tajnych zrzeszeń w rodzaju masonerii. Temat rzeka jw.
Odnośnie poprzedniej naszej rozmowy, również stwierdziłem, iż temat przekracza moje obecne możliwości czasowe i również odniosę się tylko do jednego wątku. Chodzi o judeocentryczny obraz historii ludzkości i historii kultur ludzkich, jaki powstaje w wyniku skupiania się na jednym tylko źródle, którego niepodważalność na wstępie się postuluje, a potem dopasowuje resztę faktów do niego. Autor tamtego artykułu to doktor hermeneutyki chrześcijańskiej - jak sama nazwa wskazuje. Chodzi też o Torę i manierę zaczerpniętą z protestantyzmu, brania słów zawartych w Torze dosłownie, jako słów podyktowanych wprost przez Boga, z którymi nie tylko się nie dyskutuje, ale wręcz można z kalkulatorkiem w ręku wyliczyć z nich plany boskie wobec Ziemi. To w dziejach doprowadziło do kolejnych odłamów radykalnego protestantyzmu, które wyznają Inteligentny Projekt, kreacjonizm, albo sekt postaci Wyznawców Jehowy, czy Mormonów, gdzie założyciel "doznał" nagle takiego samego olśnienia niczym starożytni Żydzi i napisał był Trzecią Księgę. Kolejna rzeka i to z rwącym nurtem jak Diabli ;)
Podam więc tylko link do pewnej wypowiedzi, która mnie osobiście zainspirowała: http://www.dzienniknarodowy.pl...
04-12-2017 [21:53] - 3rdOf9 | Link: Prawda, że Kościół czasem
Prawda, że Kościół czasem rzeczywiście wprowadzał na terytoriach misyjnych nowe - swoje - święta w miejsce starych, niemniej jednak nie przypisywałbym zbyt dużej roli w upowszechnieniu kultu Maryi dawnym kultom pogańskim występującym na terenach misyjnych, ponieważ cześć żywiona dla Maryi oraz jej szczególne miejsce wśród świętych jest powszechne w całym katolicyzmie (jak i prawosławiu) a pierwszą bazylikę poświęconą Matce Bożej zbudowano w Efezie w IV-ym wieku.
Chciałbym też jasno podkreślić, że to nie sam ten kult jest przedmiotem mojej krytyki, ale postawa zbytniej bierności i "wyręczania się Bogiem" pod pretekstem zawierzenia Mu. Postawie tej przeciwstawiam zdecydowaną aktywność naszych średniowiecznych przodków, którzy przecież także oddawali się Bogu pod opiekę - czego najlepszym chyba świadectwem jest zawarte w pieśni "Bogurodzica" wezwanie Kyrie Elejson ("Panie zmiłuj się") - ale nie zaniedbywali przy tym również całkiem doczesnych starań.
04-12-2017 [22:08] - Imć Waszeć | Link: "Jednym z typowych przejawów
"Jednym z typowych przejawów politeizmu był kult matek bogów szeroko rozpowszechniony w świecie śródziemnomorskim, a więc Asztarty, Diany (np. efeskiej), Cybeli zwanej przez Tertuliana († 220) „wielką matką szatanów” i innych. Niebezpieczeństwo było wielkie i Orygenes († 254) zwalczał porównywanie Maryi z tymi boginiami. Lęk przed tym widać i w terminologii: pisarze pierwszych wieków unikają w stosunku do Maryi połączenia tych dwóch słów – matka i Bóg (meter i Theos). Takie połączenie (Theometer) pojawi się w późnej patrystyce, gdy już minęło niebezpieczeństwo politeizmu; pierwszym natomiast Określeniem Maryi jest „rodząca Boga” (Theotokos).
Dodajmy tu, że na przełomie XIX i XX wieku próbowano wyprowadzić kult Maryi z kultu matek bogów. Były one jednak personifikacją płodności i życia biologicznego, kult zaś ich był przesiąknięty orgiastycznym seksualizmem, szczególnie przy teogoniach (narodzinach bogów). Należą one więc do sfery mitów. Cześć Maryi, bynajmniej nie Boska, jest czcią oddawana człowiekowi, który przez wolną decyzję podjął zleconą mu przez Boga misję w historii, a mianowicie – Matki Boga. Oddając Jej cześć podkreśla się Jej czystość.
Wydaje się więc, że nigdy nie jest dość podkreślane znaczenie walki chrześcijaństwa pierwszych wieków z pogaństwem i politeizmem, czujnego na wszystkie możliwe infiltracje stamtąd pochodzące. Mówienie o zapożyczeniach wynika z niezrozumienia tego kluczowego zagadnienia pierwotnego chrześcijaństwa.
Obrona Bóstwa Chrystusa, najpierw przeciw Żydom i poganom, a następnie przeciw herezjom, np. arianizmowi, doprowadziła do tego, że zwracano więcej uwagi na Jego Bóstwo, a mniej na Jego człowieczeństwo, co spowodowało usunięcie Maryi na drugi plan. Trzeba sobie bowiem jasno uświadomić, że celem pierwszorzędnym chrześcijaństwa było głoszenie Jezusa Chrystusa, a cokolwiek temu głoszeniu w jakikolwiek sposób przeszkadzało, bywało odrzucane lub usuwane na dalszy plan. Stąd mamy prawo uogólnić do epoki Ojców słowa ks. Smereki odnoszące się do św. Pawła: „Milczenie jego [o Maryi] jest uzasadnione. Głosząc bowiem Chrystusa, Jego przede wszystkim pragnął wszczepić i zakorzenić w sercach pogan świata grecko-rzymskiego. Najpierw należało wszczepić wiarę w Chrystusa, następnie głosić cześć Jego Matki”.
Takie były trudności Kościoła pierwszych wieków dotyczące głoszenia Maryi, a nie są to wszystkie; dalsze podamy omawiając poszczególne okresy. Stąd też szczupłość źródeł i pozornie niewielkie zainteresowanie się Jej postacią. Piszę „pozornie”, gdyż niebezpiecznie jest oceniać świadectwa wedle ich liczby. Trzeba się teraz wgłębić w ich treść teologiczną."
http://www.mbnp.religia.net/ma...
04-12-2017 [23:00] - 3rdOf9 | Link: Ten tekst jest bardzo długi,
Ten artykuł jest bardzo długi, ale z przytoczonego fragmentu wynika właśnie, że Kościół od samego początku zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa polegającego na utożsamianiu, czy też postrzeganiu Maryi przez pogan z postacią "bogini-matki" i był bardzo czujny na tym polu.
Tym bardziej więc mało prawdopodobne jest, ażeby kult Maryi pomimo tego - a w zasadzie wbrew tej czujności - rozwinął się na podstawie kultów pogańskich.
05-12-2017 [00:09] - Imć Waszeć | Link: Nie pisałem, że na podstawie,
Nie pisałem, że na podstawie, tylko w miejsce, albo tylko gdzieś obok, by odwracało uwagę. Zupełnie czym innym zawsze była wola Kościoła, a czym innym wyobraźnia prostych wyznawców. Przykład: zwyczaje z najdłuższymi palmami wielkanocnymi, turoniami, składem święconek, święceniem samochodów, dawaniem na zapowiedzi itp. w żaden sposób nie wynikły z czytania Biblii. Można zasadnie powiedzieć, że dostosowywanie się obrządku do lokalnych zwyczajów trwa nadal na naszych oczach i chyba musi trwać, jeśli religia chce przetrwać w zmieniającym się świecie. Pamiętam jak kiedyś w dzieciństwie babka zbeształa nas, bo bawiliśmy się w rycerstwo na podstawie jakiegoś filmu, biegając z "chorągwiami" zrobionymi z worka po nawozie na kiju. Okazało się, że miejscowi utożsamiają to z przywoływaniem śmierci i nieszczęścia. Skąd u nich ta wiara, do dziś nie wiem. Czasem pojedzie się kilkadziesiąt kilometrów od jakiego miasta w lasy i człowiek czuje się jak w dżungli amazońskiej otoczony przez różne tabu. Dodam tylko, że moja babka była niezwykle religijna aż do samej śmierci.
05-12-2017 [16:51] - 3rdOf9 | Link: W Kościele jednak nie ma
W Kościele jednak nie ma "kultu Turonia" ani też najdłuższej palmy wielkanocnej.
Istnieją - a przynajmniej istniały dotychczas - wyraźnie zaznaczone granice przystosowywania obrządku do lokalnych zwyczajów i przekonań. Przykładem - z artykułu wziętym - może być właśnie unikanie w pierwszych wiekach chrześcijaństwa używania tytułu Matki Bożej w odniesieniu do Maryi, dokładnie wbrew "lokalnym zwyczajom i przekonaniom" pogaństwa starożytnego. Innym przykładem może być niegdysiejszy brak zgody Kościoła na kremację ciał zmarłych. Pewne zachowania, czy też obrządki są dopuszczane, ale dopiero wtedy, gdy już nie grożą odstępstwem na płaszczyźnie doktrynalnej.
Tak więc, moim zdaniem, ani "w miejsce" ani "gdzieś obok".
05-12-2017 [19:06] - Imć Waszeć | Link: Słynna halloweenowa dynia ze
Słynna halloweenowa dynia ze świeczką w środku to czyja tradycja? Podchwytliwe pytanie. To tradycja średniowiecznego ludowego kościoła katolickiego w Europie zachodniej. Tradycja wywodząca się jeszcze z czasów pogańskich, ale dostosowana do realiów chrześcijańskich. To Szatana próbowano uwięzić w tych pułapkach, a nie strzygi, topielce i inne mary. Tyle tylko, że dawniej nie używano dyń, tylko brukwi i rzep. Tradycja ta znana była w Irlandii, Szkocji, Walii, Anglii, Niemczech, Hiszpanii, Norwegii i Szwecji. We Włoszech kościół musiał tolerować tradycyjną formę zawierania związków małżeńskich, które zaczynały się od seksu, a nie od formalnego zapisu kościelnego. Setki przykładów, a więc i w miejsce i obok, a nawet wbrew prawu kanonicznemu.
06-12-2017 [12:22] - Imć Waszeć | Link: Właśnie doczytałem pozostałą
Właśnie doczytałem pozostałą część Pańskiego artykułu i mogę się z nią zgodzić. W trakcie poszukiwań w Internecie poglądów w analogicznych kwestiach, trafiłem na świetny artykuł prof. Bartyzela: http://www.bibula.com/?p=98168
Tłumaczenie klęski wrześniowej brakiem dostatecznej liczby zdrowasiek, odpowiada tam rozdawaniu świętych obrazków chłopom i robotnikom z tekstem nawołującym do rewolucji komunistycznej. Instrumentalizacja wiary, która staje się taranem dla szerzenia konkretnej propagandy, to jest właśnie demon naszych czasów. Każdy ma do tej zupy coś do wrzucenia, a najwięcej skomunizowani żydzi, zwani dla niepoznaki marksistami. Jakże obleśnie brzmiało w ustach Środy lub Hartmana, to fałszywie brzmiące napominanie nas, że Chrystus był żydem, prawdziwi chrześcijanie zobowiązani są nadstawiać drugi policzek, jeszcze lepiej dwa pośladki, a najlepiej od razu przyjąć islam zgodnie z ich chorymi planami uniformizacji ludzkości.
„Strzeż nas Boże, abyśmy kiedykolwiek religię jedynie za środek polityczny uważali i używać chcieli”. Niestety, ta przestroga była i jest nadal lekceważona, albowiem skłonność do instrumentalnego wykorzystywania uczuć i symboli religijnych, traktowania sprawy Chrystusowego Krzyża jako „substytutu” spraw niewątpliwie ważnych, lecz – jak wszystko, co doczesne – niższego rzędu, występuje w naszym życiu publicznym raz po raz, zwłaszcza w momentach traumatycznych cierpień, czego jednak nie można traktować jako usprawiedliwienia. Jeszcze zaś gorzej kiedy temu odwróceniu hierarchii rzeczy – i faktycznemu kierownictwu jego politycznych promotorów – poddają się nawet kapłani. Byli nawet – pisał ks. Kajsiewicz – księża, którzy „krucyfiksem wywijając” dowodzili, że „Chrystus był demokratą” i nie wahali się „Stwórcy wszech rzeczy i Odkupicielowi wszystkich miano namiętnego stronnictwa przypiąć, a to wszystko w imię patriotyzmu!” (List otwarty do wydawcy „Przeglądu Poznańskiego”, w: O duchu rewolucyjnym…, s. 96).