Droga

Mówi się, że Amerykanie nie mają wielkich artystów… Wielcy fizycy, matematycy, konstruktorzy, to tak: im Ameryka zawdzięcza swoją wielkość. Ale jeśli chodzi o sztukę: malarstwo, muzykę, poezję, film – USA wygląda niczym wielka cepelia.

Są jednak od tej zasady chlubne wyjątki i należy do nich z pewnością Samuel Langhorne Clemens, bardziej znany czytelnikom jako Mark Twain. W ramach zwykłej szkolnej edukacji pobieranej w naszym pięknym kraju, po drugiej stronie globusa, poznajemy tylko dwa jego dzieła: „Przygody Tomka Sawyera” oraz „Przygody Hucka”. Dwie książki, to może nieco zbyt mało, by przeanalizować czyjąś twórczość, niemniej by docenić zalety twórczości Twaina taka analiza nie jest w zasadzie potrzebna – wystarczy ta mała próbka.

Dużo wody upłynęło w Wiśle a jeszcze więcej w Missisipi, od momentu, gdy pierwszy raz polowałem z Tomkiem na skrzynię złota a potem towarzyszyłem Huckleberry'emu w jego malowniczej włóczędze, niemniej Mark Twain zdobył sobie trwałe miejsce w moim sercu...

Może to niekonwencjonalne porównanie, ale jeśli chodzi o stosunek do świata, Twain przypomina mi w pewnych momentach Zbigniewa Herberta. Oczywiście pod względem formy utworów obaj twórcy różnią się bardzo i nie chodzi tu tylko o różnicę między poezją i prozą: Twain opisuje świat z humorem i iście amerykańskim optymizmem, podczas kiedy w poważnych, nieraz wręcz okrutnych wizjach Pana od Poezji, bez żadnych ułatwień dla czytelnika ukazany jest najgorszy mrok czasów, których Twainowi dane było nie dożyć.

Obu twórców łączy jednak to, że potrafią przedstawić świat widziany oczyma dziecka i za pomocą umiejętnego stosowania tego środka wyrazu wyostrzyć perspektywę spojrzenia na zło.

U Herberta zabieg ten jest dobrze widoczny w epokowym „Panu od Przyrody”. By wychwycić to u Twaina, potrzebna jest nieco bardziej uważna lektura, ponieważ Amerykanin zasadniczo oddaje pierwszy plan swoim bohaterom, pozostając wierny stylowi przygody opisywanej dla młodzieży i tylko niekiedy pozwala sobie przemówić z głębi duszy.

Lecz kiedy już to zrobi, wtedy przez wartką akcję, dowcipną i arcyciekawą fabularną otoczkę, przebija bardzo gorzka ocena ludzkiej głupoty, podłości i bezmyślności, przeciwko którym bunt autora jest tym silniejszy, że nigdy wprost nie wypowiedziany.

Momenty te, pozostając w kontraście z ogólnym optymizmem i wesołością narracji, są jednak tym bardziej wstrząsające a ukazana w nich gorzka świadomość bezradności, czyni bardziej prawdopodobną wersję jego późnych losów, według której Twain, podobnie jak nasz wielki Poeta, umarł nie pogodzony ze światem.

Dobrym przykładem jest tu pewna scena z „Przygód Hucka”, która na zawsze zapadła mi w pamięć i którą postanowiłem przypomnieć na potrzeby niniejszych rozważań:

W opisie wędrówki małego włóczęgi tratwą po Missisipi, jest taki moment, gdy głównego bohatera dręczą wątpliwości, ponieważ udziela długotrwałej i wielokrotnej pomocy w ucieczce swojemu przyjacielowi, czarnoskóremu niewolnikowi Jimowi. W mentalności wielu amerykanów tamtej epoki wykradzenie niewolnika stanowiło ekwiwalent zwykłej kradzieży a społeczność, w której Huck się wychował, zdążyła wpoić mu ten właśnie – jakże kłamliwy z naszego punktu widzenia – model rzeczywistości.

Ostatecznie Huck, by – wedle swego zgodnego z tym modelem mniemania – oczyścić się z grzechu, pisze list do właścicielki Jima, w której informuje ją o miejscu jego pobytu. W jego świadomości jest to absolutnie konieczny warunek uniknięcia wiecznego potępienia.

Jednakże gdy list jest już gotowy, w sercu Hucka, zamiast spodziewanej ulgi, rozpoczyna się wewnętrzna walka:

„Pierwszy raz w życiu poczułem, że jestem dobry i zupełnie obmyty z grzechu; wiedziałem, że teraz znajdę słowa modlitwy. Ale nie wziąłem się od razu do modlenia, tylko odłożyłem na bok list i zacząłem myśleć. Myślałem, jakie to szczęście, że się wszystko tak dobrze skończyło, i jak niewiele brakowało, a zostałbym na zawsze stracony i poszedł do piekła. Myślałem dalej. Przypomniałem sobie naszą wyprawę tratwą w dół rzeki i zobaczyłem przed sobą Jima, tak jak go ciągle widziałem: w dzień i w nocy, czasem przy księżycu, czasem w burzy, a my płyniemy z prądem i rozmawiamy albo śmiejemy się, albo śpiewamy! Ale jakoś w żaden sposób nie mogłem przypomnieć sobie nic takiego, co by mnie do niego źle usposobiło, tylko wręcz przeciwnie. Zobaczyłem go, jak po skończonej wachcie zamiast mnie obudzić, czuwa biedny dalej, żebym mógł się porządnie wyspać; zobaczyłem jego rozradowaną twarz, kiedy wróciłem na tratwę wtedy po tej mgle i kiedy przyszedłem do niego na moczary, tam gzie był ten spór rodzinny, i w różnych takich przypadkach. Przypomniałem sobie, że zawsze mówił do mnie „złociutki” i dogadzał mi, robił dla mnie, co tylko mógł, i taki zawsze był dobry! A w końcu przypomniałem sobie ten dzień, kiedy go uratowałem, bo zełgałem tym ludziom w łodzi, że mamy ospę na tratwie – i Jim taki mi był za to wdzięczny, i powiedział, że jestem najlepszym przyjacielem, jakiego stary Jim ma na tym świecie, i jedynym, jaki mu został.

Potem nagle spojrzałem na list do panny Watson.

Była to niebezpieczna chwila. Sięgnąłem po list i trzymałem go w ręku. Zacząłem drżeć, wiedziałem, że muszę raz na zawsze zdecydować, którą z dwóch dróg wybiorę. Namyślałem się chwilę wstrzymując trochę oddech, a potem powiedziałem na głos:

– No więc zgoda, pójdę do piekła! – i podarłem list”

Przytoczyłem ten fragment w całości… Pamiętam, że kiedy go po raz pierwszy przeczytałem, jako chłopiec, zrobiło mi się zimno, zrozumiałem bowiem jego znaczenie: Huck, idąc za głosem serca, zdecydował się oddać duszę za przyjaciela.

Ta właśnie scena przypomniała mi się ostatnio, gdy czytałem na blogosferze komentarze zamieszczane pod artykułami krytykującymi poczynania papieża Franciszka.

Albowiem ostatnio dzieje się na „naszychblogach” tak, że blogerzy, którzy chcąc być wierni swojemu sumieniu i zgodnie ze swoim własnym rozeznaniem służyć ojczyźnie, raz jeszcze stanęli po stronie Prawdy i rozumu przeciwko ogarniającej naszą cywilizację autodestrukcyjnej paranoi, stali się przedmiotem zajadłej krytyki ze strony ludzi, którzy drogę do zbawienia upatrują w bezmyślnym posłuszeństwie systemowi nakazów i zakazów, uzurpującemu sobie pozycję Bożego Prawa.

Tacy sami ludzie, jak właśnie ci krytycy, dwieście lat temu zakuliby Jima w kajdany a Hucka straszyli wiecznym potępieniem.

No… może nie do końca tacy sami, bo część z tych „obrońców jedynie słusznej wiary” jest zapewne po prostu agentami, jednymi z tych, których całe tabuny przewijają się codziennie przez te prawicowe łamy. Podobne co oni zadanie realizuje – na większą skalę – Jacek Żakowski.

Część z nich jednak to po prostu ślepcy, wprowadzeni w błąd przez złych świadków wiary, którzy w imieniu Chrystusa zmamili ich obietnicą bez pokrycia: obietnicą prostej, bezpiecznej i pewnej drogi do zbawienia, nie poznaczonej wykrotami wątpliwości, zwątpienia i trudnych moralnych wyborów.

Jako problem znam ich od dawna, nie tylko z Internetu - często się bowiem natykałem na nich w kółkach duszpasterskich. Są to ludzie, którzy za podstawową cnotę uznają Wypełnianie Ustanowionych Standardów. Ludzie, którzy w imię wierności doktrynie nakazującej miłosierdzie i przebaczenie wrogom, gotowi są własnoręcznie wyprawić do piekła każdego, kto ośmiela się choć na centymetr wychylić poza jej ramy. Tak dalece niezdolni do jakiejkolwiek refleksji, że nie dostrzegający nawet tego, jak bardzo ich własne zachowanie jest – z punktu widzenia tej doktryny właśnie – grzeszne. Ludzie, którzy zamiast wierzyć w Boga w niebie, wyznają wiarę w ziemskiego idola, nie potrafiąc pomiędzy tym rozróżnić ani nie uświadamiając sobie nawet potrzeby takiego rozróżnienia.

Nie z nami jednak takie numery – bardzo dobrze i od dawna znamy bowiem ten model zachowania.

Nie chciałbym wobec nich stosować terapii szokowej, chociaż nawet i mojej wiedzy wystarczyłoby na to, by w kilku zdaniach zdmuchnąć jak świecę ich wiarę opartą na fałszywej pewności doktryny oraz faktów, które w naiwności swojej uznają za dowody. No chyba, że zdołaliby się obronić za pomocą ich ukochanej broni: ignorancji.

Perspektywa, by tego spróbować, jest kusząca, niemniej dopóki okoliczności mnie nie zmuszą, nie zrobię tego, ponieważ – w przeciwieństwie do nich – nie przyszedłem tutaj niszczyć niczyjej wiary, nawet jeśli jest to wiara naiwna.

Trochę musi zatem jeszcze potrwać, nim te nasze prawicowe kato-Lemingi zrozumieją, że droga, którą im obiecano, wygląda zupełnie inaczej niż myślą. Potrzebują też jeszcze wiele czasu i bolesnych doświadczeń, by zrozumieć, że w naszym skomplikowanym świecie nie da się sformułować doktryny, czy też kodeksu nakazów i zakazów, który objąłby i opisał całą jego złożoność oraz że bywają też w życiu takie sytuacje, w których właściwą drogą do zbawienia jest ta, którą idąc za podszeptem swego dziecięcego serca wybrał Huckleberry Finn.