O himalistach będzie. Himalaje to nie Bieszczady. Polacy ostatnio poszli zdobywać ośmiotysięcznik. Udało się. Wleźli tam. Trud zorganizowania i przeprowadzenia przedsięwziecia, opłacił się. Sponsorzy zadowoleni powinni być. Wśród tych ludzi, którzy szli, organizowali, kierowali... był człowiek, który nigdy na taki szczyt nawet latem się nie wspinał. To był jego debiut, mozna powiedzieć. To pewnie było tez jego marzenie. Wspinaczka dla mnie jest tematem obcym. W życiu wspinałam się jedynie na Trzy Korony i jakiś inny szczyt podobnej wysokości, kiedy byłam nastoletnią oazowiczką. Wspinaczka też nigdy w moich marzeniach nie zajmowała wysokiej pozycji, ale potrafię ocenić to, co w niej najistotniejsze. Uczy pokory, cierpliwości, woli walki i samozaparcia. Po moich skromnych doświadczeniach wiem jednak, że w góry nie tylko idzie się z doświadczonym towarzyszem, przewodnikiem. Wiem też, że trzeba umieć ocenić swoje siły a w sytuacji, kiedy ktoś je przecenia, nieadekwatnie zestawiając z realnym ryzykiem, do akcji powinien wkroczyć ktoś doświadczony, kompetentny i odpowiedzialny - szef wyprawy. On powinien tak dobierać ludzi, by nie tylko wyprawa się powiodła, ale przede wszystkim jej uczestnicy byli objęci maksimum bezpieczeństwa. Chodzi o minimalizowanie ryzyka. Co za debil dopuścił tam tego ambitnego i pewnie wysportowanego, ale jednak niedoświadczonego młode człowieka. Miał czas. Mógł poczekać na jakąś letnią wyprawę. Potem się spróbować. Zginął, bo ktoś podjął zupełnie nieodpowiedzialną decyzję. jeśli ten pełen zapału i wiary w siebie człowiek chciał tak ryzykować, ktoś inny winien wziąć sprawy w swoje ręce. Kierownik wyprawy bierze odpowiedzialność za sprzęt, trasę, czas... Dlaczego? Bo ma mieć doświadczenie, kompetencje. Bo? Bo nie odpowiada za nie jakąś wspinaczkę dla wspinaczki, ale za ludzi. Poszedł niedoświadczony facet, przecenił siły, potrzebował pomocy, udzielił mu jej ktoś inny i dlatego zginęli obaj. Ot i wszystko. Wiadomo, łatwiej pomóc we dwóch czy trzech niż jednemu. I kto nie ma w sobie hartu ducha, by pomóc ginącemu człowiekowi, zaprzecza idei wspinania się - pokonywania słabości, trudności.
Nie bardzo rozumiem po jakie licho wspina się ktoś, kto nie jest w stanie przezwyciężyć w sobie strachu przed ryzykiem dla innych. Jeśli „w górach każdy odpowiada za siebie” to oznacza jedynie tyle, że cała idea wspinania się jest nic nie warta i z gruntu fałszywa. Wspinaczka to ryzyko. Zawsze. Wiadomo, każdy, kto je podejmuje, czyni to na własną odpowiedzialność. Gdybym jednak ja wybrała się dzisiaj n a wędrówkę po Bieszczadach, bo czuję się na siłach, bo chcę, bo jest we mnie wola walki z własnymi ograniczeniami i pragnienie pokonania własnej słabości – byłabym głupcem. Gdyby ktoś, kto organizuje taką wyprawę, zabrałby mnie na nią, byłby człowiekiem nieodpowiedzialnym. Bo przyjmując mnie do grona uczestników bierze za mnie odpowiedzialność, czy tego chce, czy nie. Jeśli zginę, bo zostanę w takiej sytuacji pozostawiona sama sobie – to jego wina. Jeśli zginie ze mną ktoś, kto będzie z narażeniem własnego życia próbował mnie ratować – zginie jako bohater, ale winnym jego śmierci będzie ten, kto dopuścił do sytuacji, w której ja mogłam wziąć udział w takiej wyprawie. Udział w niej bowiem osobników nie do końca spełniających kryteria, zawsze jest narażeniem na dodatkowe ryzyko pozostałych członków wyprawy. To tak jakby ktoś wziął mnie na polowanie, bo strzelbę widuję codziennie a parę razy w życiu nawet jej dotknęłam. Strzelać wprawdzie się nie uczyłam, ale najważniejsze, że już wiem dokładnie, jak to się robi i mam w sobie wolę strzelania do wszystkiego, co się rusza, byle nie wracać z pustymi rękoma.
Młody człowiek. Pełen zapału, siły, chęci sprawdzenia się w trudnych – ekstremalnych warunkach, zgłosił się na wyprawę. Przeszedł jakąś tam selekcję kandydatów (bo przecież chyba nie łapią chętnych z ulicy). Wspinał się już nie raz. Nie raz wspinał się na wysokie szczyty. Tam, dokąd się wybierał, jechał jednak po raz pierwszy. Tu doświadczenia nie miał. Nie próbował się z tą górą letnia porą. Poszedł od razu na całość. Poszedł z człowiekiem, który próby pokonania jej miał już za sobą, nieudane próby. I ten drugi właśnie, choć wraz z nim postawił nogę na jej szczycie, wraz z nim zginął. Dlaczego? Bo do końca był człowiekiem.
Nie bardzo rozumiem ten rodzaj sportu. Rozumiem jednak ten sposób na życie. Do pewnego stopnia wszyscy młodzi ludzie powinni dostać w swoim czasie takie solidne lekcje pokory wynikające ze zmierzenia się z własną małością i ograniczonością. Koniecznie. To hartuje. To kształtuje ducha i charakter. Z takich szranków wychodzą ludzie odpowiedzialni, silni, zdecydowani. Takich depresja nie złamie. Tacy w trudnościach się nie poddadzą i będą do skutku szukać rozwiązania. I znajda je. Tak kształtuje się w ludziach szacunek do siebie samego, do innych, do natury. Tak kształtuje się w nich odpowiedzialność za to wszystko. Tak kształtuje się w nich to co najcenniejsze w ich osobowości. Taki człowiek będzie umiał poradzić sobie ze słabościami w sobie również. On nie popadnie w uzależnienia i dewiacje. On nie skrzywdzi człowieka dla własnej satysfakcji i bezmyślnie działać nie będzie, bo w nim zawsze będzie funkcjonował mechanizm połączenia: wyzwania, wyboru, odpowiedzialności i konsekwencji.
W tym kontekście, po raz setny pytam, kim był człowiek, który wziął się za organizację tej tragicznej wyprawy, która nie była żadnym sukcesem? Nie była! Nie była, bo ludzie stracili w niej życie: najwyższą wartość. I inne pytanie, jaką hierarchię wartości miał ten człowiek? Jeśli to nie życie ludzkie było tu najważniejsze, to co? Jego ambicje? Kasa? Co u cholery jest cenniejszego od życia? Ktoś demagogicznie odpowie, ze dla takich ludzi, życie z porażką, życie bez ryzyka – jest nic nie warte. Bzdura. Dla takich ludzi, którzy nadają się do wspinaczki wysokogórskiej, najważniejsze jest zmaganie się, ciągłe zmaganie się. Jedynie ktoś, kto ma kompletnie zaburzoną hierarchię wartości stawia rzeczy inaczej. Zanim siadłam do pisania, poczytałam sobie nieco. Nie o technice, organizacji wypraw (to pewnie widać), ale o ludziach, którzy stają do walki ze swoją słabością, marnością, może czasem lenistwem. Tacy są wielcy już na Trzech Koronach. Jak ja już dziesiątki lat temu. Mdlałam dwukrotnie, ale doszłam. Byłam szczęśliwa, spełniona. Czułam się człowiekiem sukcesu: pokonałam samą siebie.
To wielka odpowiedzialność stanąć nad trupem człowieka i powiedzieć jego towarzyszowi: jesteś winien jego śmierci. Nie wróci to życia zmarłemu. Nie doda mu splendoru. Nie uhonoruje go bardziej niż sam na to zapracował. Jedynie co możemy osiągnąć, to poniżyć tego, który zrobił wszystko, by przeżyć. Czy przeżyłby gdyby pochylił się nad zagrożonym życiem? Tego nie wiemy. Może stałby się jedynie martwym herosem, jak ten, który próbował i który nim został – ten Trzeci. Ten Wielki. Nie chcę nikogo obarczać taką odpowiedzialnością. Jest jednak coś w całej tej historii, co pozwala mi myśleć, że ten człowiek zbytnio się tym nie przejmie. Bo on nie idzie pokonywać siebie w górach. On idzie pokonywać góry. I innych. On pokonuje poszczególne przeszkody, by dojść do celu, który jednak pozostaje na dole. Zaginieni himalaiści, prawdopodobnie są martwi, choć ja wciąż liczę na cud – na cud nauki dla tych tchórzy, którym szkoda było życia i sił, by ich ratować.
Proszę Boga o cud życia dla nich i lekcję pokory, dlatych, którzy ich tam zostawili. Prosze przez wstawiennictwo świetych od spraw rozpaczliwych, niemożliwych, beznadziejnych - Ekspedykta, Judy Tadeusza i św. Rity...
Święta Rito, patronko od spraw beznadziejnych, uratuj ich, ocal ich życie wbrew wszelkim niemożliwościom i braku nadziei ludzkiej, co jest w twojej możliwości i o czym wiem z doświadczenia, bo nigdy mnie nie zawiodłaś i nigdy nie zawiodłaś milionów innych ludzi w beznadziejnej sytuacji. Oni moze o tobie jeszcze nie słyszeli. Obiecuję, usłyszą, kiedy ich do nas żywych przyprowadzisz. Zadziw ich samych i nas Bożą opieką i miłosierdziem, naucz pokory i wdzięczności. Amen.
Ten himalaista wygrywa, który pokona samego siebie. Który przekroczy symboliczną granicę własnych możliwości w postaci łez, krwi, strachu i ruszy mimo to. Nie bezsensownie, by iść, by podejmować idiotyczne ryzyko. Nie. Taki człowiek wstanie i ruszy w imię wartości, odnajdzie w sobie nieznane dotąd pokłady sił. Znajdzie sposób i sprzymierzeńców i pokona trudności i niemoc. Razem z nimi wróci. Bo będzie szedł dla nich i z nimi. Dlaczego w Himalajach zostali w ostatniej wyprawie Polacy? Bo przecenili siły? Możliwe. Bo im nikt nie pomógł – to pewne. Zostali opuszczeni, przez tych, którzy nie zwrócili uwagi na kompetencje kandydatów i potraktowali ich jako wsparcie, którymu pokazali szczyt na górze jako cel a sami ścigali się ze śmiercią do mety - na dole, gdzie dostali swoją „zasłużoną” nagrodę. Nie pragnę sprawiedliwości typu „życie za życie”, nie szukam zemsty, ale jest we mnie poczucie, że powinni spuścić głowy. Bo postawili nogi na szczycie ...i przegrali.
„W górach każdy jest sam”. Słyszę z TV. Mhym… No, nie da się ukryć. Każdy zawsze jest sam. W pewnym sensie. W sensie wsparcia, przyjaźni, lojalności, oddania, poświęcenia, heroizmu… człowiek nigdy nie powinien być sam. Zwłaszcza w górach. Zwłaszcza, jeśli idzie tam w towarzystwie. I zwłaszcza, jeśli idzie tam w towarzystwie doświadczonych ludzi, którzy go do tego zwerbowali, choćby samym pomysłem wyprawy, który pobudził ich wyobraźnię i ambicje. Nie rozumiem, nie rozumiem po co szli z kimś, jeśli nie chcieli brać za niego odpowiedzialności. Po co szli, jeśli nie byli na tyle silni i przygotowani, by ratować czyjeś życie w razie potrzeby. Szukali towarzyszy przygody czy jeleni do ewentualnej asekuracji siebie? To też słabo wybrali. Do tego również wypadałoby szukać lepszych od siebie. Tylko, tacy pewnie na to by nie poszli. I takim trzeba by oddać laury... A po laury przecież szli. Szli za wszelką cenę. Łatwo było (jednak) i cena (dla nich) okazała się nie wygórowana.
Wrócili. Nieco przygnębieni. A jednak zadowoleni - udało się. Im sie udało. Jest poki co jakaś łyżka dziegciu w tym miodku, ale rozejdzie się. Za jakiś czas. Tam wysoko zostali dwaj. Gdzie? Kto to wie? Nie widać ich, więc pewnie wpadli w jakąś szczelinę. Nie wrócą. W tej szczelinie sami są bez szans. A zostali sami. Zostali. Może wiosną znajdzie inna ekipa ich ciała. Może… W każdym razie nie wrócą.
*************************************************************************************************************************************************************************************************
W grudniu w moim mieście zaginął facet. Mamy marzec a wciąż nie wiadomo, gdzie jest. Pijaczek, mówią niektórzy. Człowiek. W niedzielę na działkach budowlanych, gdzie niedawno stopniał śnieg, psy szczególnie gęsto obsiadły mały rów i szarpały zawzięcie jakąś padlinę. Nie, to nie był on. To innemu denatowi zżarły udo. Nie wiadomo zaś ciągle, gdzie jest ten, którego szuka rodzina i ile z niego zostało... Szczęście w nieszczęściu, że po Himalajach psy nie latają sforą, byłoby to aż nadto.
Polscy himalaiści wspięli się na wyżyny swego człowieczeństwa. Nie za wysoki, jak widać, to szczyt. To i zaszczyt nie wielki.
Tak, wygląda bilans zysków i strat. Sponsor może dopłaci, ale niestety, honoru nie da się kupić. Życia ludzkiego również.
Ciągle mam nadzieję, że wrócą. Nie mogę przestać w to wierzyć.
Czy na blogu politycznym warto pisać o takich sparwach? Tak. Bo ta historia pokazuje jaką znieczulicę nam próbuje się wcisnąć do charakterów przez medialne łącza. Jakie wzorce zachowań się promuje. To wszystko odbije się na całokształcie zycia społecznego: kulturze, obyczajach, polityce... I kiedy trzeba będzie stanąć, wzziąć kosę, nóż czy sztachetę i walczyć za Ojczyznę... Polacy będą walczyć - o siebie a przy pierwszej lepszej okazji świsną za bezpieczną granicę. na placu boju zostaną heroiczne niedobitki, takie muzealne eksponaty-wariaty, które walczyć będą do konca - za Ojczyznę i za tych co pozostali na placu boju obok nich. Historia nazwie ich wariatami, szaleńcami - jak powstańców stycznowych, warszawskich, ...jak żołnierzy wyklętych. Wklnie ich poświęcenie. I wtedy zmienią hymn narodowy, bo Polska już istnieć przestanie. Kto bowiem miąłby śpiewać "póki my żyjemy"? Tchórze?
Ps. Nie łatwo zabrać głos, kiedy to, co chce się powiedzieć, brzmi wobec kogoś jak obarczenie go odpowiedzialnością za czyjąś śmierć. Odwagi dodala mi publikacja p. Izabeli Brodackiej Falzmann. Okazuje się, ze nie jestem osamotniona w swoich przemyśleniach. Że to, co czuję jest najzupełniej normalne. Jednych widać trzeba chronić przed samym sobą, innym dać kopa, by się ruszyli. Pani Izabela swoim tekstem dodała mi odwagi.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 5663
Nie potępiam tego sposobu na życie. Przeciwnie, każdy młody człowiek powinien coś w rodzaju takij szkoły zycia przejść. To kształtuje charakter, uczy pokory, rozsądku, odpowiedzialności i zachowania właściwych proporcji. Tu proporcje zostały zachwiane. Zasada "w górach każdy odpowiada za siebie" czyli jest sam ze sobą i dla siebie, całkowicie zgadza się z zasadą brania odpowiedzialnosci za swoje życie w ogóle, jednak bliski jest skrajnemu egoizmowi, ale to nie przeszkadza karać ludzi, którzy nie udzielili pomocy ludziom, których zycie zostało zagrożone i mogli, bo byli w pobliżu. Co powiedziałbyś o zostawieniu przez kogoś potrąconego na jezdni człowieka, tylko dlatego że ten poszkodowany się jednak rusza, to może jednak się doczołga? Zostawiłbyś tego człowieka i czekał? Przecież ulice Warszawy to też warunki ekstremalne. Niech by sobie radził sam. To jak? Głupie prawo? Piękny, niebezpieczny sport. Nie łatwo żyć z myślą o tych, co zostali. Czy z tego powodu, by im łatwiej było żyć nie można pytać o to, co i czy wszystko, co można, zrobiono dla tych ludzi, którzy umierali z mrozu, wyczerpania i bezsilności? Samotnie, wiedząc, że na nikogo nie mogą liczyć? Jesli jeden pomaga, znaczy można było, ale szanse powodzenia małe, bo jeden nie da rady. Czy nie po to jest zespół? Czy nie dlatego nikt nie lezie w takie miejsca sam? A jeśli nie dlatego, to dlaczego? Podziwiam odwagę, ale taką, która potrafi ratować nie tylko własny tyłek. Dosadne, ale prawdziwe. Oni ich zostawili. Czekali. My w Polsce też. Tysiące, miliony... Nie pomogło. Ciekawe dlaczego? Czy w tym kraju już wyprano wszystkim mózgi ze zrozumienia słowa "solidarność", "honor"...? Nie mówię: winni. Pytam, co zrobili i czy tak powinno być, bo żal mi ludzi. Kłóci się to zmoim rozumieniem człowieczeństwa i odwagi.
Przeczytawszy to, co powyżej, aż mną zatrzęsło. Spokojnie, podczas logowania przeszło mi już, kiedy skupiłem się na arcytrudnym zadaniu matematycznym. ..
Proszę Cię jednka bardzo serdecznie byś nie pisała o sprawach, o których nie masz zielonego pojęcia. Bo ranisz moje serce i duszę jak i serca i dusze wszystkich, którzy o górach pojęcie mają.
No, proszę...:-)
Pozdrawiam
kneblujesz mnie emocjonalnym krzykiem. nie wiem? nie rozumiem? Wytłumacz. Może zrozumiem. Czy nie o to chodzi? W odpowiedzialności również. Stałeś się właśnie za mnie odpowiedzialny w tej kwestii... Pozdrawiam.