TEGO NIE ZOBACZYSZ W FILIŻANCE KAWY [4] Wstrzymuj kaszel

Uprzednio: https://naszeblogi.pl/56182-te...

Wstrzymuj kaszel

Moja Laurka na pewno nie może zasnąć i czeka na wiadomość, jak mi poszła pierwsza granica – wjazd do Czech. Teraz nie jeździ się przez Cieszyn, tylko autostradą w kierunku Ostrawy. Wyjmuję z ciemnego woreczka czytnik i podpinam na szybie pod lusterkiem, żeby już reagował na sygnały, gdy przejeżdżam pod bramkami Viatolu. "Krokodyle", czyli seledynowi z kontroli transportu drogowego, którym jako czteroosiowy transport powyżej 3,5 tony podpadam, jak przysłowiowe licho mogą nie spać. Wiedzą coś o tym kamperowicze, którym ciężko jest się zmieścić poniżej tego limitu wagi. Choć jadę pusto, według papierów podlegam restrykcjom wynikającym z przepisów dotyczących tonażu na drogach.

W biurze Viatolu musiałem wpłacić 150 zł a conto, żeby miano skąd i co ze mnie ściągać (przewidziane mniej więcej ok. 30 zł maksimum tam i z powrotem, bo do granicy mam kawałek, 70 km zaledwie, razy 20 groszy opłaty drogowej za jeden). A za czytnik zażądano 120 zł kaucji. – Jak pan urządzenie zwróci, to wszystko, co pozostanie, oddamy na konto – dociera do mnie piąte przez dziesiąte, bo pani mówi przez maskę, w dodatku zza szyby. – Będę z powrotem jak najszybciej, bo moje pieniądze będą za mną tęsknić...– chcę być dowcipny, ale zza mojej zatkanej jamy ustnej mowa niewerbalna w postaci uśmiechu spala na panewce i do dialogu nie dochodzi. Widzę tylko jej oczy, bez wyrazu, ona pewnie to samo, chociaż ja przynajmniej chciałem być miły. – Z tym że teraz – pani jednak zrozumiała, co powiedziałem – urządzeń wypożyczanych nie przyjmujemy z powrotem. Dopiero po zakończeniu tych obostrzeń związanych z pandemią. Chodzi o ostrożność, nasze bezpieczeństwo... pan rozumie... – wciąga mnie w tę ich interesowną empatię.

Czyli jakieś 240 zł mam na czas nieokreślony "koronawirusowo zamrożone" w banku pod zarządem o kryptonimie COVID-19. "– O, piknęło i dioda mignęła, czyli czytnik działa" – spostrzegłem, gdy z autostrady wrocławskiej przewijałem na "bursztynową". Znaczy już grosiki z mojej wirtualnej sakiewki pobrali.
Ustawiam tempomat na 110, noga z gazu, muzyka, autostrada pusta, niedziela, dla tirów to zwyczajny cotygodniowy lockdown. Po chwili na ekranie wyświetla się komunikat: zasięg 900 km. Nieźle. Na pełnym baku taka odległość! Z wielką przyczepą! Niecałe 9 litrów na setkę.

[Salvin umieścił komórkę w uchwycie przed sobą. Ze schowka wyjął słuchawkę, dostroił aparat i umocował za uchem, by bezpiecznie odbierać telefony. "– Muszę tylko uważać, żeby jej nie zgubić, gdy będę zdejmował maseczkę..." – pomyślał przewidująco, mając na uwadze gumkę od szmatki, która mogłaby to urządzonko "wystrzelić" w sposób niezauważalny. Ledwie zdążył to wszystko zaaranżować, usłyszał charakterystyczne piknięcie w smartfonie... Przez moment wyświetlił się pasek z powiadomieniem, ale zdążył tylko zauważyć ikonkę WhatsAppa. Pochylił się więc nieco w kierunku zegarów i dotknął ekranu komórki zapiętej do szybki za kółkiem. W telefonie zobaczył łysego jegomościa z jajowatą głową. Było w nim coś niepokojącego. Przeniósł wzrok na jezdnię, spokojnie, zero pojazdów... Gość miał okulary, w których jedno szkło było lekko zmatowiałe, ale z widoczną pod spodem źrenicą, wyraźnie inną niż w drugim, ostro patrzącym oku. Znów spojrzał na drogę przed sobą i puknął w strzałkę odtwarzania:
"My tu w Polskim Towarzystwie Psychiatrycznym jesteśmy zalewani telefonami. Proszę Państwa, wyjaśniam, że w czasach izolacji kwarantannej rozmawianie z kwiatami, ścianami czy ze schodami jest rzeczą zupełnie normalną. Prosimy się do nas zwracać tylko w przypadkach, gdy otrzymujecie odpowiedzi. Dziękuję." I gość robi grymas, jakby chciał zrzucić jakiegoś intruza z policzka. Salvin uśmiecha się w duchu szczerze rozbawiony.]

Co i rusz pokasłuję. Akurat teraz, przed wyjazdem, ten kaszel mi się nasilił. Taka przypadłość od dawna.
– To alergiczne – Moja Laurka nie robi z tego problemu... Raczej obawia się o tarapaty administracyjne, ograniczające nam wolność...
– Może pójdę się przebadać... – wymsknęło mi się, gdy w środku nocy, leżąc na wznak, zaczęło mnie tak dusić i prowokować, że musiała mnie oklepywać pod łopatkami, żeby mi się wreszcie flegma oderwała...
– Co!? Zgłupiałeś?! Skierują cię do szpitala i już nie wrócisz. To są teraz umieralnie, a nie lecznice; podłączają respiratory, żeby rozrywać tkankę płucną i piszą, że to ofiara koronawirusa... Masz gorączkę? Nie! Więc smaruj piersi kamforą i ssij hitaxę na alergię, żeby obniżyć histaminę...
Faktycznie, to pomaga. Za dnia mam jaki taki spokój, najgorzej jest nocą, gdy śpię.
– Przed każdą granicą mierz temperaturę... Jak co, to weź pyralginę, odczekaj pół godziny, i dopiero jak ci gorączka spadnie do 36, to ruszaj!

O żesz ty! Akurat ostatni parking przed granicą... – znak zajazdu przekreślony... Termometr mam pod ręką, to znaczy nad głową, bo auto ma fajnie pomyślany schowek pod podsufitką. Moja Laurka dorzuciła do tej elektroniki, na wszelki wypadek, dwa nowe "paluszki", żeby mnie nagle zdechła bateria nie zawiodła w najbardziej newralgicznym momencie. Sięgam więc po niego i niebieski promień kieruję na czoło – 36,7. OK, nie muszę się zatrzymywać awaryjnie na poboczu, jadę od razu w paszczę lwa.

I faktycznie za parę kilometrów pojawia się wytyczone pachołkami zwężenie i policjant przy prowizorycznej budce wskazuje mi lizakiem jak mam ustawić zestaw i gdzie dokładnie zatrzymać samochód. Pośpiesznie zakładam maseczkę-nówkę i otwieram okno.
– Dowód osobisty, dokumenty pojazdu i cel podróży – przygląda mi się, ale mówi zdaje się rutynowo. Zbieram z teczki obok to wszystko do kupy, podaję i wyjaśniam: – Wyjazd biznesowy, jestem importerem. Tu są faktury, a tu przelewy-przedpłaty, jadę po odbiór towaru.
– Dokąd?
– Do Włoch. Tam jest deklaracja pobytu potwierdzona przez ministerstwo zdrowia Italii.
– OK. Proszę jechać.

Szok. Sekund pięć! Ruszam powoli i widzę, że po przeciwnej stronie autostrady samochody wjeżdżają do Polski płynnie; zatrzymują się przy budce kontrolnej i za chwilę rozpędzają się już w ojczyźnie. Zero kolejki, o jakiej trąbią stale media.

Po chwili Czesi. To samo. Dwóch. Tu podjechać, tu się zatrzymać. Jeden sprawdza dokumenty, uprawnienia kierowcy do jazdy tak dużym zestawem.
– Gdzie jedziecie?
– Do Italii. Biznes trip. Przez waszą republikę tranzyt tam i z powrotem.
Policjant cofa się nieco, chociaż trzyma moje papiery w geście jakby już do oddania, gdy tymczasem szybki krok ku mnie robi ten drugi. Zaskoczenie: wyciąga w kierunku mojego czoła termometr... Pstryk, laser, zerka na displej... Mam moment niepokoju... Ale daje znak temu pierwszemu, że jest OK.
– Możecie jechać. Powodzenia. Winietkę proszę kupić 6 kilometrów dalej, tam jest benzinka.
– Na shledanou.

Rzeczywiście pokazuje mi się owa "benzinka" daleko na horyzoncie, oby jak najszybciej już tam być – strasznie mi się chce sikać. To pewnie nieuświadomione nerwy! Zajeżdżam i parkuję z tyłu budynku, dookoła pustki, zaledwie parę tirów "zimuje" gdzieś w głębi, i od razu biegnę w krzaki. Wolę nie ryzykować: jak toaleta byłaby otwierana na wrzucane monety, a nie mam koron, to nie wytrzymałbym...
Do auta wracam szybko, wszak jestem bez maski, pewnie tu mają monitoring, obcy kraj, diabli wiedzą jak tu się trzeba nosić na parkingu...? W dodatku złapał mnie niepohamowany kaszel, prawie torsje. To pewnie też z nerwów.

A więc po pierwsze hitaxa na język jako landrynka, a po drugie komórka! Najpierw do Mojej Laurki, a dopiero potem winietka. "Hurrra! Jestem w Czechach." I esemes drugi: "Komputer podaje zasięg 900 km, a nawet 1000." Oddzwania natychmiast. Opowiadam. Cieszymy się. Pierwsze koty za płoty.
– A co mi ty za jakieś liczby wysyłasz? Nie bardzo wiem o co chodzi...
Wyjaśniam, że scudo to był dobry pomysł. Auto pakowne i zarazem oszczędne. – Te 1000 km na baku, to prognostyk na podstawie wyliczenia poboru paliwa, z tym że podczas jazdy z górki.

Idę do kasy, pilnuję się, żeby nie pokasływać.
– Małą winietkę poproszę.
– 10 dni?
– Tak.
Pani dziurawi na obrzeżach naklejki dzisiejszą datę. – Kartą?
– Ano – potakuję po czesku. Mam nadzieję, że odczytała mój "zamaskowany" uśmiech z oczu. Przykładam plastik do czytnika, ale urządzenie nie reaguje.
– Proszę przeciągnąć – słyszę po polsku, ale z obcym akcentem. – I teraz wpisać pin.
Robię to... powoli, uważnie... Ta karta w euro już mnie kiedyś zawiodła zagranicą.
– Zły pin – oznajmia kasjerka. – Proszę jeszcze raz.
Powtarzam. To samo! – To nowa karta – mruczę na głos, żeby słyszała skąd problem – ale przecież ten pin był już w niej instalowany... Taki pozasłaniany człowiek nawet nie ma jak wyrazić zdziwienia.

Trzeciej próby już nie zrobię, bo mi w ogóle zablokują kartę aż do wyjaśnienia, na której mam przecież teraz bazowe pieniądze na cały wyjazd.
– Nie mam koron – robię bezradny gest rękoma z tą felerną kartą trzymaną za róg w palcach.
– Możecie zapłacić w złotówkach.
– Ile?
– Pięćdziesiąt osiem złotych.

W tym momencie czuję, że się pod tą maseczką duszę, oblewają mnie poty, swędzą usta, i za chwilę targnie mną kaszel tak gwałtowny, że ta "żena za pultom" ucieknie na zaplecze, żeby zadzwonić pod 112.
– Idę do auta po portfel – wykrztuszam resztką sił i wybiegam przed budynek. Zsuwam maseczkę pod brodę i zgięty wpół, trzymając się za brzuch, walczę ze swym przewodem oddechowym, od trzewi po pulsujące skronie, jakby chciało ze mnie wyrwać oskrzele z płucami, choć bezskutecznie. Zawsze przez jakiś czas, nim mi to minie, wygląda to jakby się działo nadaremnie.
"– Cholera! – uświadamiam sobie – 58 złotych! Przecież ja wszystkie moniaki wsypałem chłopcom do skarbonki, a na drogę zostawiłem w portfelu tylko banknot pięćdziesięciozłotowy i piątaka". Zaglądam do przegródki – faktycznie. Biorę więc podręczne metalowe pudełeczko po cygarach owinięte gumką, w którym brzęczą monety euro tłumione nieco przez schowane w środku dwa złożone wpół banknoty – dziesiątkę i pięćdziesiątkę.

– Ile to będzie w euro? Podaje jakąś kwotę, naście z centymkami, ale końcówki nie zrozumiałem. Wyjmuję dziesięć euro, przegrabiam euraki, a ona, że "monet nie przyjmujemy". – To może ten banknot – trzymam dziesiątkę w palcach przed sobą – a resztę w złotówkach...? – proponuję. Szkoda mi ruszać tej pięćdziesiątki.
– Nie. Albo jedno, albo drugie – rzuca zdawkowo wyraźnie już zniecierpliwiona. Wyciągam więc z mojej "tabakiery" ten "duży" papierek i mruczę domyślnie: – To i reszty w euro też nie wydajecie...
– Cały banknot rozmieniamy na korony.

Skąd ja to znam: dawniej dolary, teraz także euro w takich państwach mile widziane. Biorę winietę, zwitek czeskich banknotów oraz kilka monet, które wrzucam do kieszeni, żeby nie mieszać z centymkami, i teraz już kaszląc ostentacyjnie wychodzę na zewnątrz. "– Szlag by to trafił!"

Dzwonię do Mojej Laurki, WhatsApp, kamerka, wymieniamy uśmiechy: – Ta karta w euro znów nie chodzi... – melduję z wyrzutem.
– Pewnie nie było połączenia... – ona jak zwykle gaśnicowa.
– Kiedy wyraźnie wyświetlało, że zły pin. To nowa karta, na pewno ją uruchamiałaś...?
– Zaraz to sprawdzę. Raczej tak. Jak będziesz tankował przy wyjeździe z Czech, to się upewnimy, czy coś zdziałałam po zalogowaniu się w banku.
– Wydała mi z pięćdziesięciu euro całą mennicę w koronach...
– Nie denerwuj się. Jedź spokojnie. – Patrzy mi głęboko w oczy, bo pokasłuję. – I pamiętaj: wstrzymuj kaszel w miejscach publicznych...
Śmieje się. Ja też. Do komórki puszczam oczko.
– Takiego cię kocham.

Ciąg dalszy nastąpi

[By skosztować kawy włoskiej z pierwszej ręki zerknij na Allegro/italiAmo_caffe; po zakupie upomnij się – dorzucam moim czytelnikom jakąś książkę gratis.]

Tekst, na prawach pierwodruku prasowego, ukazał się na łamach kanadyjsko-amerykańskiego tygodnika polonijnego "Głos" nr 27/2020 (01-07.07), s.15 oraz nr 28/2020 (08-14.07) s.15.
 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika nonparel

09-07-2020 [17:35] - nonparel | Link:

Jechałem tą trasą może z dziesięć razy (nie licząc wcześniejszych wyjazdów maluchem przez Cieszyn). Ale samemu, bez zmiennika, autkiem z przyczepką i w czasach zarazy... Gratuluję przedsiębiorczości i odwagi. A karty zawsze miałem dwie, albo trzy, tak na wszelki wypadek. Proszę pisać dalej. Czyta się. Czekam z niecierpliwością na Austrię.

nonparel

Obrazek użytkownika NASZ_HENRY

09-07-2020 [19:19] - NASZ_HENRY | Link:

Zamiast na emeryturze, na lazurowym wybrzeżu, to za kierownicą ☺
 

Obrazek użytkownika Roz Sądek

10-07-2020 [00:30] - Roz Sądek | Link:

To, a w szczególności połowa w której opisuje Pan ze swadą  i pazurem zakup winiety powinno mieć podtytuł "Fajtłapa w trasie". Może nawet "Fujara w trasie", albo "Marsjanin w trasie". Opisuje Pan tak trywialną i powszechną od wielu lat czynność, jakby Pan to robił pierwszy raz, albo pierwszy raz i na dodatek pisał to dla eskimosów. Jedzie Pan przez trzy kraje w nienormalnych czasach z jedną kartą i bez gotówki? Kasjerce na czeskim  CePeeNie proponuje Pan transakcję w trzech walutach i dziwi się, że cały nominał banknotu wymieniła na lokalną walutę. Nooo, Panie Biznesmenie i Globtroterze, tak jest na całym świecie i to nie od wczoraj. To i tak dobrze, że była późna godzina i nie było świadków. Niejeden pokręciłby głową z niedowierzaniem.
 

Obrazek użytkownika Zygmunt Korus

10-07-2020 [10:33] - Zygmunt Korus | Link:

Jak się prowadzi biznes, to się ma kartę w euro ze względu na niekorzystne przeliczniki lokalnych walut, a inne karty używa się tylko awaryjnie. Pan napisałby reportaż, a ja "ogrywam" rekwizyty powieściowe, np. wieloprzegródkowy portfel z wcześniejszego rozdziału (w sensie, że się zmieniło na lepsze, ale dalej są "płatnicze pułapki"). Proszę nie brać tego, co piszę, tak literalnie do mnie, jako autora, bo bohater powieści o imieniu Salvin może także być czasem fajtłapą - mnie to nie przeszkadza...
Dziękuję, że Pan był choć przez chwilę moim uważnym czytelnikiem. Zapraszam także "krytycznie" w przyszłości.