Jurek walnie z baśki przed końcem świata

            Minęło prawie 6 lat, od czasu, gdy w piśmie bielsko-bialskiej „Ligi Republikańskiej” ukazała się moja relacja z wizyty na IX Przystanku Woodstock w Żarach. Co się takiego stało, iż XV edycja festiwalu, tym razem organizowanego w Kostrzynie nad Odrą, zasłużyła sobie na kolejny felieton? Ano nadarzyła się niepowtarzalna okazja rewizytować miejsce przez jednych nazywane „Sodomą i Gomorą”, a przez innych „najbardziej pokojowym, kolorowym, przyjaznym festiwalem”. Sprawdzić, na ile zmienił się sam Przystanek Woodstock, a na ile mój doń stosunek. Dziś, po zweryfikowaniu tych założeń, muszę powiedzieć, że ewoluował przede wszystkim ten pierwszy.

            Pierwowzorem Przystanku Woodstock ma być festiwal muzyczny z okolic Nowego Yorku, trwający przez kilka deszczowych, sierpniowych dni 1969 roku. Amerykański Woodstock uznaje się za dziecko „rewolucji hipisowskiej”, która przetoczyła się przez Stany Zjednoczone w drugiej połowie lat 60-tych i pierwszej połowie lat 70-tych ubiegłego stulecia. „Rewolucja” oraz festiwal odbywały się pod szyldem kontestacji konformizmu, konsumpcjonizmu i materializmu. Hipisi demonstrowali swój negatywny stosunek do amerykańskiego stylu życia, skupionego w pogoni za pieniądzem, w Kościele instytucjonalnym, w polityce, w wojnie, mediach, własności prywatnej i systemie nakazów-zakazów. W sprzeciwie wobec „świata dorosłych” popularyzowali hasła „wolnej miłości”, życia w „komunach”, „zakazu zakazywania”. Środkiem do poznania własnego wnętrza uczynili LSD i marihuanę, zresztą nieoficjalny symbol imprezy, organizacje ekologiczne oraz kulty Wschodu, w tym grupę potocznie zwaną Hare Kryszna. Wszelkie instytucje i struktury – elementy „świata dorosłych” – nazwali establishmentem. O doniosłości ruchu hipisowskiego świadczyły jego zakres i siła oddziaływania. Pomimo częściowo dobrowolnego wyobcowania, braku reklamy medialnej, na pierwszym w historii Woodstocku zebrało się około pół miliona ludzi.

            Polska mutacja amerykańskiego festiwalu tylko z pozoru przypomina Woodstock Jimy’ego Hendrixa, Janis Joplin i Joe Cockera. Owszem, zarówno podczas pierwszej, jak i drugiej mojej wizyty na imprezie organizowanej przez Jerzego Owsiaka dopatrzyłem się zachowań charakterystycznych dla uczestników imprezy masowej, zwłaszcza takiej, na której zachodzi reakcja trzech czynników: alkoholu, piachu i wody. Jeśli chodzi o zaleganie gdzie popadnie, sikanie gdzie popadnie (zdjęcie powstało za zgodą widniejącego na nim uczestnika zabawy), wymiotowanie gdzie popadnie, błotne kąpiele, nieszablonową mimikę twarzy, przyciągające ludzkie oko stroje i fryzury, Woodstock Owsiaka pozostaje stabilny. Generalnie jest trochę antyklerykalnie, trochę wulgarnie, trochę niechlujnie. Gdzieś na skraju, zaraz przy wejściu - Przystanek Jezus, odgrodzony od reszty imprezy dwoma rzędami latryn i czterema rzędami umywalek. Księża, klerycy, zakonnicy, zachowują się swobodnie. Uśmiechnięci, tylko okazjonalnie zaczepiani przez „przystankowiczów”, stali się już na dobre częścią krajobrazu festiwalu. Pogodził się z tym najwyraźniej i sam Owsiak, który przed laty nie szczędził uszczypliwości woodstockowym misjonarzom. Jakby to sam ujął: „miał do nich wonty”.

            Na Przystanku można doszukiwać się szczątków wyznawanej przez „klasycznych” hipisów ideologii. Przyznam, że w tym roku nie przyuważyłem większej aktywności organizacji ekologicznych. Z mediów wiem, że na festiwalu bywało o nich głośno. Choć zapewne taka okazja do podnoszenia wrzawy jak rządy partii Prawo i Sprawiedliwość i zamieszanie wokół projektu budowy autostrady przez Dolinę Rospudy naraz, prędko się nie przydarzy. W 2006 roku woodstockowicze mieli bowiem okazję podpisać się pod apelem do prezydenta Lecha Kaczyńskiego wyrażającym sprzeciw w tej sprawie. W bieżącym nie spotkałem się nawet z akcją informacyjną wyjaśniającą, co należy robić z wyprodukowanymi przez siebie śmieciami. Na przykład z plastikowymi kubkami po piwie i talerzykami z Pokojowej Wioski Kryszny, które przecie, o czym zaświadczy każdy ekolog, mogą rozkładać się nawet 800 lat!

Sekta, o której powyżej napomknąłem powstała i do dziś swoją główną siedzibę utrzymuje w Stanach Zjednoczonych. Podobnie jak idea festiwalu Woodstock, zrodziła się w latach 60-tych jako element „rewolucji hipisowskiej”. W Polsce, Międzynarodowe Towarzystwo Świadomości Kryszny zarejestrowano pod koniec lat 80-tych. Z czasem do mediów zaczęła napływać coraz większa liczba relacji byłych członków sekty, opisujących jej życie wewnętrzne. Formułowane zarzuty nie odbiegały zanadto od tych stawianych innym grupom, które na początku lat 90-tych stały się w postkomunistycznej Polsce prawdziwą plagą. Wyrzucano wyznawcom kultu Kryszny fasadową otwartość i jowialność, posługiwanie się oszustwem w celu pozyskania nowych członków, zwłaszcza nieletnich, rozbijanie małżeństw, okradanie rodzin z dóbr materialnych, odciąganie młodzieży od najbliższych i nauki, wykorzystywanie nieletnich do darmowej pracy w nielegalnym handlu ulicznym, itd. Francuska komisja śledcza do spraw sekt uznała nawet, że ruch prowadzi działalność zarobkową pod pozorem akcji humanitarnych i stosuje „zmuszanie do wysiłku fizycznego”, aby zmniejszyć „zmysł krytyczny”. Psycholodzy zauważają, że niskobiałkowa dieta stosowana przez krysznowców, często stosowane „oczyszczające posty”, ograniczenie czasu snu do około 5 godzin (członkowie kultu wstają o godzinie 3.30, by rozpocząć codzienną intonację mantry, wymawianej 1728 razy) doprowadzają do wycieńczenia i wyniszczenia organizmu, a także zakłóceń w pracy mózgu.

Krysznowcy, permanentnie napotykani na polskich ulicach w początkach III RP, gros swojej aktywności przenieśli pod skrzydła Jerzego Owsiaka i Przystanku Woodstock. Na festiwalu bynajmniej nie ograniczają się do granic swojej wioski, rozmiarami kilkakrotnie przerastającej Przystanek Jezus. Przemieszczają się poza nią potężnym wozem z wyrastającym zeń podłużnym namiotem. Pojazd otacza wesoła atmosfera. Tańczą na nim wyznawcy hinduskiego boga, nucąc charakterystyczne: Hare Kryszna, Hare Rama. Na infrastrukturę wioski tym razem złożyły się namioty z ceremonialnym makijażem, z modłami, dużą i małą sceną muzyczną, oraz z innym typem ofert, a wśród nich: Pytania i Odpowiedzi, Astrologia, naturalnie Ford for peace, Reinkarnacja, Książki, Joga, Indyjskie pamiątki.

Mnie, człowieka otwartego, zainteresował szczególnie namiot pod tytułem: Pytania i odpowiedzi. Przysiadłem się więc do niemałego zgromadzenia, by posłuchać mądrze wyglądającego pana w pomarańczowej szacie. Moimi punktami orientacyjnymi byli chłopak z czarną koszulką z napisem: Sex, drugs and rock n’ roll po lewej, oraz długowłosy mężczyzna z namalowanymi na koszulce pentagramem i odwróconym krzyżem po prawej. Z tyłu zebrało się od dwóch do trzech krysznowców, zapewne zastanawiających się, czy ten facet z aparatem fotograficznym z zamontowaną w nim kamerą i czerwoną koszulką z wizerunkiem orła białego jest wystarczająco „podejrzany”, aby „zacisnąć pięści” (czytaj poniżej). Lecz zgodnie z regulaminem Pokojowej Wioski Kryszny, wszystko odbyło się po pokojowemu.

Wytwarzające przyjemny chłód zadaszenie, stanowiące wybawienie dla nagrzanego od sierpniowego upału ciała sprzyjało burzy mózgów. Podnosiły się nawet głowy tych, którzy wcześniej próbowali ugasić dolegające pragnienie zimnym piwem. W wypełnionym wonią wegetariańskiego posiłku – prasadam namiocie padło jakże ważkie pytanie: A czy nadejdzie koniec świata? Nadejdzie – odrzekł nie wysiliwszy się krysznowiec. A kiedy? – dociekał młodzieniec z pierwszego rzędu. Pewnie za kilkaset tysięcy lat – rozległ się flegmatyczny, hipnotyzujący ton – Pewność bierze się stąd, że masz jakieś źródła, które informują o tym jak stwarza się świat, jak on trwa, jakie cykle przechodzi i w związku z tym możesz też dowiedzieć się o tym jak te cykle w czasie funkcjonują. […] Wszechświat trwa około 314 miliardów lat. […] W międzyczasie, tak jak my doświadczamy dnia i nocy, tak samo i we Wszechświecie tego typu cykle mają miejsce i zwykle kiedy taki cykl się kończy, to też jest taka destrukcja, którą możesz nazwać końcem świata. Taka najbliższa spodziewana jest za około 426 tysięcy lat i jeszcze kilkaset lat…

Po skończeniu wyczerpującej i inspirującej wypowiedzi na temat tego, kiedy nadejdą kolejne „końce świata”, wysłuchałem jeszcze rozważań nad problemami medytacji oraz kwestią, czy można być zawsze szczęśliwym ateistą (tutaj aż wyrywałem się podpowiedzią, że w tym przypadku z całą pewnością aż do śmierci). Udałem się pod krysznową jadłodajnię, by zażyć tamtejszej piknikowej atmosfery. Tutaj kilka kłębów trawy wyrastających z piachu prezentowało się równie atrakcyjnie jak rozłożony na nim kocyk, co skrupulatnie zauważyli i zrealizowali przystankowicze. Nie odważyłem się wprawdzie spożyć serwowanych w kuchni niskokalorycznych obiadków, które wcześniej powinny zostać ofiarowane bóstwu, choć według staropolskiego zwyczaju skłonny byłem każdemu napotkanym życzyć „smacznego”. Według wierzeń członków sekty, prasadam ma moc „oczyszczania” duszy od skutków działań karmicznych (czynów moralnych wpływających na kolejne wcielenie) nie tylko niewierzących, ale również zwierząt! Po zawiązaniu sadła polecane są w Wiosce Kryszny ćwiczenia Jogi. Ale nie tylko dla samego ruchu. Jak głoszą hinduskie księgi, joga to zestaw działań, przybliżających wyzwolenie duszy…

Kolejna rzecz - pacyfy! Pacyfy duże i małe, chude i grube, jasne i ciemne, świecące i nieświecące, żółte i niebieskie, czerwone i zielone, koliste i owalne, na torbach i na transparentach, na koszulkach i na spodniach, na plecach i brzuchach. Na Woodstocku toniemy w morzu pokoju. Jako baczny obserwator muszę jednak dodać: prawie. Dla chcących uniknąć zatopienia „Jurek” zorganizował wioskę wojskową, a w niej pokaz samochodów opancerzonych, wyrzutni rakiet, karabinów maszynowych... Na tym byłym poligonie sowieckim wracają więc klimaty uważane przez niektórych za mniej przyjazne. No, ale jeśli sam organizator ma dość, powiedzmy – ambiwalentne podejście do pokoju, inaczej być zapewne nie może.

            A mowa tu głównie o wypowiedziach „Jurka” – jak każe się tytułować, nie licujących ze sposobem bycia oblubieńca pokoju. W ekskluzywnym wywiadzie przeprowadzonym przez Piotra Najsztuba dla tygodnika „Przekrój” (nr 30, z 30 lipca 2009 r., s. 32-35), „Jurek” zapytany został o swój światopogląd: „Poznajmy więc twoje poglądy. Czy jesteś pacyfistą?”. „Tak, jestem pacyfistą. – odparł raczej wyraziście – Mało tego, pacyfistą cały czas się uczącym”. „Czego?” – dopytywał dziennikarz. „Żeby nie być agresywnym, ze sceny też mówię: nie bądźcie agresywni. Pacyfizm odbieram jako zdecydowane przeciwstawienie się działaniom zbrojnym, siłowym, które mają rozwiązać jakąś sytuację” – odparł Owsiak. Dwie strony dalej, w kontekście, na który warto zwrócić uwagę, „Jurek” chyba zmienił zdanie. Zagadnięty w temacie swojego zaangażowania w sprawy publiczne odrzekł energicznie: „Ależ już jestem! Mój przedostatni list otwarty był do pana Wałęsy: ‘Panie Lechu, jak już ktoś będzie skakał, to przyjdę i z Baśki przyłożę’. Oczywiście przeczytałem, że jestem cham i bydlę, że to jest taki język knajacki. A ja, nagle autorytet (według badań opublikowanych w „Rzeczpospolitej”), takimi chamskimi słowami powtarzam jeszcze raz: symbolicznie z Baśki mogę każdemu przyłożyć, bo po prostu Lech Wałęsa jest niezwykle ważny”. A! Jest i zawsze potrzebny element wychowawczy, w sam raz dla kogoś, kto demistyfikuje pokolenie Jana Pawła II (wywiad, s. 32).

Nie wiem, czy „Jurek” zdaje sobie sprawę, że używając sformułowań w rodzaju tego z pociągnięciem z główki komuś takiemu jak biograf Lecha Wałęsy, lub tego wziętego z jego bloga: „Chciałbym, (…) abyście jednoznacznie, z zaciśniętą pięścią, gonili wszystkich podejrzanych osobników”, może osiągać efekt odwrotny od zamierzonego. Że tak po ludzku, może zostać posądzony o to, że „zapodaje ściemę”. Osobiście bardziej zastanawiają mnie dwie inne kwestie. Pierwsza mniejszego kalibru: na czym polega „symboliczne przyłożenie” komuś z „Baśki” i czy opiera się ono na tych samym zasadach co „symboliczne wyjeżdżanie z kraju”, wraz z symbolicznym oddawaniem orderów? Druga bardziej istotna - w czym „ważny” jest dla Jerzego Owsiaka Lech Wałęsa: w swojej roli jako przywódcy „Solidarności”, jako prezydenta Polski, czy obecnej, wpływowego przedstawiciela obecnego establishmentu?

            No właśnie, bo mamy na Przystanku Woodstock: muzykę, Hare Kryszna, środki wspomagające integrację, pokój, a gdzie w tym wszystkim kontestacja? Czego kontestacja? Gdzie sprzeciw wobec klasy politycznej, wobec komercyjnych mediów, wobec własności prywatnej (abstrahując oczywiście od definicji kradzieży)? Gdzie sprzeciw wobec establishmentu, dominującej ideologii? Dwa lata temu na Przystanku Woodstock brylował rozpieszczany i rozpieszczający w „Gazecie Wyborczej” arcybiskup Józef Życiński. Wraz z częścią młodzieży pastwił się przede wszystkim na ojcem Tadeuszem Rydzykiem i Radiem Maryja. Rozumieją państwo, takie kontestowanie przez establishment osób kontestujących establishment. Życińskiego wspomagali w tym dziele dziennikarze Tomasz Sekielski i Tomasz Lis, obaj rozumiejący swoją posługę równie trafnie jak arcybiskup. Rok temu w przystankowej Akademii Sztuk Przepięknych (ASP) gościł pierwszy anarchista III RP Leszek Balcerowicz. Tym razem nie poszło już tak łatwo, bo młodzieży zapaliła się lampka i pojawiły się dociekliwe pytania. Jak relacjonowali to spotkanie dziennikarze, Leszek Balcerowicz począł razem z moderującym spotkanie Zbigniewem Hołdysem kontestować kontestującą go młodzież. Gdy jeden z uczestników debaty nadmienił o rozkradzionym majątku PGR, Balcerowicz zapytał ironicznie: „Widziałeś tych, co kradli?”, zaś Hołdys dodał równie zgryźliwie: „To trzeba było zawiadomić prokuraturę”. W 2008 roku w Kostrzynie nad Odrą obok Balcerowicza wystąpili tacy kontestatorzy jak: dziennikarze Kamil Durczok i Jacek Żakowski oraz reprezentanci grup o wspólnym punkcie kontestacyjny z arcybiskupem Życińskim: feministka Manuela Gretkowska i homoseksualista Tomasz Raczek.

            W tym roku do tego iście – jakby to powiedział Waldemar Łysiak – salonowego towarzystwa dołączył reprezentant grupy reżyserów i aktorów, Stanisław Tym. Kilka lat temu zasłynął filmem pod tytułem Ryś, kontestującym prawie dwuletni okres stłamszenia w Polsce wolności słowa przez rządy wspomnianych Prawa i Sprawiedliwości oraz imperium Radia Maryja. Do grona kontestatorów dołączyli polityczni twórcy III RP, a w wprowadzał ich na scenę mentalny twórca III RP i kratywnego hasła „róbta co chceta”. Wywiady z Lechem Wałęsą i Tadeuszem Mazowieckim przeprowadził zastępujący w roli rektora ASP Zbigniewa Hołdysa, Piotr Najsztub. Od lat w awangardzie kontestatorów na rzecz braku zmian.

            Trudno powiedzieć, czy Lech Wałęsa przyjął ofertę „Jurka”, że jak ktoś podskoczy to... Na scenie były prezydent przestrzegał przed błędami młodości, standardowo opowiadał o globalizacji, wyjaśniał co stanie się z jego mózgiem i sercem po śmierci, chwalił „Jurka”, za to, że pociągnął Woodstock dłużej niż 5 lat. Opis całego wydarzenia został przedstawiony w mediach w sposób bezpiecznie kontestacyjny. Poza „gromkimi brawami” i „100 lat” dziennikarze nie dosłyszeli innych głosów z sali. A było nader „kolorowo”. Nie przebiły się na przykład przez rzeczywistość medialną hasła kultowe: „Wałęsa oddawaj moje 100 milionów”, „Bolek! Bolek!”, czy bardziej neutralne: „Pier…ć skarbówkę i ZUS!”. Jeden z niedobudzonych uczestników imprezy, nie do końca pewien pory dnia, zdążył jeszcze przed ponownym zaśnięciem zapytać: „Czy to przyjechał Dalajlama?”. Rok wcześniej w Kostrzynie gościł minister spraw zagranicznych historycznego przywódcy Tybetu, więc może rzutko pomyślał, że tym razem czas na samego Dalajlamę XIV. Osobiście najbardziej utkwiła mi w głowie scena reanimacji przystankowicza znalezionego tuż obok namiotu ASP, przebiegająca równolegle do rozmowy Piotra Najsztuba z Lechem Wałęsą.

            No więc gdzie ta kontestacja? Była… może kiedyś. Wydaje się po prostu, że „polska młodzież do kontestacji po prostu nie dorosła” - że strawestuję słowa klasyka, skoro musi to robić za nią establishment. „Jest czas na kontestację, ale odpowiedzialną” – podsuwa mi klasyk kolejny, potężniejszy. Odpowiedzialna kontestacja prowadzona jest z politycznymi twórcami-patronami systemu, wspólnie z wspierającymi ich muzykami, aktorami, dziennikarzami, otwartymi duchownymi. Kontestacja organizowana z funduszy uzyskanych dzięki narodowej zbiórce pieniędzy na potrzeby służby zdrowia. Wykłady w Akademii Jerzego Owsiaka z lekka przypominają indoktrynację zagubionej i niedoinformowanej młodzieży przez wszechobecny mainstream. Z roku na rok jego pętla na Przystanku zaciska się coraz bardziej, a „Jurek” raz po raz daje dowody swej lojalności. Na polu duchowym swoją uprzywilejowaną pozycję nad równie zagubionymi ludźmi wykorzystują członkowie sekty, która zmienia życie jednostek i ich rodzin na zawsze. Piszę to, gdyż mógłbym w tej sprawie sypnąć garścią żywych przykładów.

Dla osób, które negatywnie odnoszą się do Przystanku Woodstock spieszę z wiadomością, że skoro żyje on w sielankowej symbiozie z establishmentem, wedle wszelkich prawideł logiki stanowi małe zagrożenie. Na pewno mniejsze od imprezy prowadzonej przez więcej niż ambitnego showmana lub pozornego ekscentryka – jakiegoś hipotetycznego ideologa-hipnotyzera. Wiadomo, straszy to, co nieznane, to, czego nie można kontrolować. Przystanek Woodstock Owsiaka jest czymś w rodzaju koncesjonowanej kontestacji. Koncesjonowanej kontestacji, która od lat kanalizuje bunt młodzieży zatraconej w polskiej rzeczywistości medialnej. Czującej, że ktoś ją oszukuje i zrzuca na margines, ale nie potrafiącej nakreślić najprostszego ciągu przyczynowo-skutkowego. To „bunt sterowany”, gdzie wszystkim uczestnikom zabawy wmawia się, że mają wolną wolę, a jednocześnie do znudzenia wciąż podsuwa się te same dogmaty. „Jurek” jest po to, aby pokazać moim rówieśnikom, gdzie powinni szukać wroga, a gdzie przyjaciela. „Jurek” nie jest wszak po to, aby tworzyli wspólnotę, za co chwali go wspomniany arcybiskup, ale po to, by tejże wspólnoty nie stworzył ktoś inny.

Czy Diabeł jeździ na Woodstock 2: Zemsta Owsiaka