Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Dobrzy i źli Amerykanie
Wysłane przez zyzak w 11-11-2011 [13:01]
Przed miesiącem pisałem o „złych Amerykanach”, którzy wyrządzili krzywdę milionom ludzi. Czy postawa pro-amerykańska dopuszcza istnienie „złych Amerykanów”? Oczywiście. Postawy „ego” i „filo” wykluczają istnienie międzynarodówki „złych ludzi”. Myślę o ludziach, którzy dokonali w przeszłości czynów sprzecznych z moralnością lub prawem, w związku z czym teraz drżą, kryją siebie, uciekają, tuszują, przekupują… Granice państw nie hamują „deali”, które w efekcie kończą się wstępowaniem tychże „biznesmenów” do koalicji „złych ludzi”.
Rzadko który decydent polityczny docenia potrzebę funkcjonowania międzynarodówki „dobrych ludzi”, a nawet próbę zdiagnozowania potrzeby tego zjawiska. Czyni to non stop Stolica Apostolska, ale przemawia językiem trudnym, niepojętym dla owczarni, gdyż ponoć „nie z tego świata”. W innych wypadkach, np. Ronald Reagan nazwał Związek Sowiecki „imperium zła”, natomiast George W. Bush określił pewne państwa, najzupełniej słusznie, „osią zła”. Obaj politycy budowali wielkie koalicje przeciwko „złu”, lecz głównie w polityce zagranicznej. Po korytarzach Białego Domu w czasach Reagana przechadzał się np. niejaki Lawrence – „Larry” Summers.
Larry reformator
Summers był jednym z bohaterów wspomnianego artykułu sprzed miesiąca. Bez wątpienia należy do ludzi, dla których moralność powinnaby zadebiutować na giełdzie i wzbogacać ich w wypadku bessy. Jak pamiętamy, wywodzący się z Uniwersytetu Harvarda geniusz bez skrupułów, eksperymentował z „terapią szokową” i wspierał „prywatyzację” w krajach postkomunistycznych - z wiadomym dla nich, dla nas, skutkiem.
Lecz Summers nie mniejsze zło uczynił własnym rodakom. Solidnie przyłożył się do tego, aby setki tysięcy Amerykanów mogły zaliczyć się do kategorii bezdomnych i bezrobotnych. W latach 90. eksperymentował z amerykańską ekonomią. Objął swym zainteresowaniem rynek derywat, kładąc gruntowne podwaliny pod kryzys ekonomiczny roku 2008.
Summers, być może podróżując po postsowieckiej Rosji, przyswoił sobie moralność leninowca. Potrafił dla przykładu połączyć upodobanie do dwóch, ponoć sprzecznych szkół ekonomicznych. Gdy w 2006 r. zmarł Milton Friedman, wielki teoretyk wolnego rynku, Summers w felietonie opublikowanym w The New York Times, zatytułowanym The Great Liberator stwierdził, że „każdy uczciwy Demokrata przyzna, iż teraz wszyscy jesteśmy uczniami Friedmana [Friedmanites – oryg.]”.
W 2009 r., odpowiadając na zarzut, że zabiera się, jako członek administracji Obamy, do wysłania pieniędzy podatników na ratunek upadającym bankom, cytował zwolennika interwencjonizmu Leni… znaczy Johna Keynesa: „Kiedy zmieniają się okoliczności, zmieniam swoją opinię”.
New Deal 2009
Summers w 2009 r. nie był już zwolennikiem „terapii szokowej”. Wspólnie z Obamą, idąc w ślady Keynesa i Roosevelta, spowolnili detonację kryzysu, o 3, może 4 lata, do momentu kiedy wyczerpią się pieniądze budżetowe Ameryki na Wall Street. Co więcej, zwielokrotnili oni siłę przyszłego kryzysu. Tzw. „recesja Roosevelta” z lat 1937-1938 była konsekwencją New Deal, lecz wówczas gospodarkę amerykańską, samego Roosevelta, jak i mit Keynesa uratowała II wojna światowa.
Rola Lawrenca Summersa w kryzysie, który dopadł w efekcie także Polaków, wyda się jaśniejsza, jeśli powiemy po jakich stopniach wspiął się na stanowisko dyrektora National Economic Council w administracji Baraka Obamy.
W administracji Clintona
W latach 90., gdy powstawał rynek derywat, czyli tzw. kontraktów terminowych, swapów, opcji, itd. – tzw. transakcji pochodnych, pełnił funkcję zastępcy Sekretarza Skarbu.
Osobiście torpedował wówczas legislację umożliwiającą kontrolę tego specyficznego rynku. W 1998 r. wywarł bezpardonowy nacisk na Komisję Handlu Opcjami Towarowymi (KHOT) oraz jej przewodniczącą, Brooksley Born, postulującą położenie kresu deregulacji derywat. Przygotowywał grunt pod oficjalną krytykę komisji, która wyszła w końcu z ust połączonych sił Sekretarza Skarbu Roberta Rubina, szefa banku centralnego, tzw. Fed-u, Alana Greenspana oraz Arthura Levitta, szefa Securities and Exchange Commission, zobligowanej do nadzorowania giełd.
W 1999 r. Summers zastąpił Rubina na stanowisku Sekretarza Skarbu. W tym samym roku Kongres uchwalił tzw. Gramm–Leach–Bliley Act, uchylający stworzony w 1933 r. Glass–Steagall Act, który blokował powstawanie bankowych monopoli.
Nowa ustawa, Gramm–Leach–Bliley Act, pozwalała na konsolidację banków handlowych, banków inwestycyjnych oraz kompanii ubezpieczeniowych. Pełny sukces Summers mógł stwierdzić rok później, kiedy wnioski KHOT i Brooksley Born zostały ostatecznie odrzucone przez administrację Clintona i Kongres.
W 2000 r. amerykański parlament uchwalił Commodity Futures Modernization Act, legalizujący nie regulację, a deregulację derywat… Odtąd swobodny handel na rynku „pochodnych”, np. „szansami” na spłatę hipoteki przez świadomych niczego pożyczkobiorców, stworzył bańkę, która pękła w 2008 r.
Summers odszedł w końcu 2000 roku kiedy odeszli pozostali członkowie administracji Clintona. Odtąd bańkę dmuchała ekipa George’a Busha, zatrudniając na stanowisku Sekretarza Skarbu odstraszającą, już samą swą fizjonomią, postać Henry’ego Paulsona, na 5 minut przed kryzysem, dyrektora generalnego Goldman Sachs…
Summers „odszedł” na Harvard, na którego czele stał aż do 2006 r., zostawiając uniwersytet w niezłych tarapatach finansowych. „Zainwestował” pieniądze uczelni m. in. na rynku derywat.
Wrócił jednak na szczyty po powrocie Demokratów do władzy. „Reformator” świata postsowieckiego trafił do administracji prezydenta Obamy. Być może jakaś logika uzasadniała ów awans. Może polegała na tym, że skoro Summers uczestniczył w projektowaniu kryzysu roku 2008, odgrzebie zakopane gdzieś serum na zapobieżenie nowej depresji…
Potrzeba zmian
Śledząc rozwój wypadków na amerykańskiej scenie politycznej, poszukując równocześnie najlepszego scenariusza dla Polski, nie wystarczy, moim zdaniem, ograniczać się do tematów ściśle „polskich”: kwestii wiz, tarczy antyrakietowej, a ostatnio „katastrofy smoleńskiej”. Niniejszy artykuł powstaje w cieniu protestów na Wall Street, w pełni zdominowanych przez ruchy „alternatywne”.
Potrzeba Ameryce odnowy i dobrego prezydenta. Potrzeba człowieka, z którym chciałoby się budować międzynarodówkę „dobrych ludzi”, zdolnego otoczyć się dla dobra tego celu „dobrymi ludźmi”. Wygenerować mogą takiego w dzisiejszych czasach tylko Republikanie.
Perturbacje ekonomiczne, które dopadły cały świat, pogłębiły kryzys gospodarek europejskich, umożliwiły wybór indyferentnego w sprawach polityki zagranicznej prezydenta, stworzyły alibi w utrąceniu projektu „tarczy antyrakietowej” w Polsce i Czechach, ośmieliły Rosję względem jej sąsiadów, wreszcie naraziły światową ekonomię na jeszcze większą depresję i jeszcze większe niepokoje. Na taki stan rzeczy pracowała obojętność Demokratów, ale także części Republikanów.
Value Voters Summit
Dla mnie osobiście okazją, aby poszukać przyszłego lidera międzynarodówki „dobrych ludzi”, a więc przyjrzeć się kandydatom ubiegającym się o nominację partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich w 2012 r., był zjazd Values Voters Summit (VVS), w Waszyngtonie między 7 a 9 października br.
VVS zgromadził przede wszystkim tzw. social conservatists, wyborców, których nie należy przeciwstawiać tzw. fiscal conservatives. „Social” w tym wypadku, i inaczej niż w Europie, określa nacisk konserwatystów na sprawy religii, poczęcia oraz status małżeństwa. Zjazd sponsorowały takie organizacje jak m. in. Family Research Council (FRC), Heritage Foundation czy Liberty University.
Łącznie z otwierającym VVS, stojącym na czele izby niższej parlamentu, Johnem Boehnerem, goście, łącznie z aktualnym szefem większości w Izbie Reprezentantów, Ericem Cantorem, podporządkowali się „chrześcijańskiej” atmosferze zjazdu.
Z dużym zainteresowaniem wysłuchałem Boehnera, lidera Republikanów, którego uważam za zręcznego gracza politycznego, poważanego przez oba skrzydła partii. Raz jeden, gdy przemawiał do izby niższej, podczas uroczystego przejmowania obowiązków Spęaker of the House w styczniu 2011 r., pozwolił sobie na łzy przejęcia. Poza tym wypadkiem nie dostrzegłem, aby Boehner choć raz stracił głowę. Nawet jej nie zadrasnął, tocząc ciężką batalię o budżet, wygraną propagandowo przez Republikanów, pomimo nieprzychylności mediów.
Boehnera na VVS zapowiedziano żartem. Prowadzący powiedział, że wolał go widzieć płaczącego, niż samemu „płakać codziennie” widząc młotek Speakera w ręku Demokratki Nancy Pelosi.
Poszukując lidera „dobrych”
Z mniejszą atencją wysłuchałem przemowy Erica Cantora, który przypomina mi czysty produkt klasy politycznej, któremu zwykle brakuje życiowego „kopa”. Gubernator stanu Teksas, Rick Perry, do niedawna lider sondaży, wydał mi się pustą wersją Georga W. Busha. Łączy ich dziwne brzmienie śmiechu, ale Bush w przeciwieństwie do Perry’ego śmieje się z żartów rozmówcy. Perry w swej mowie skupił się na walce z bezrobociem, czyli na problemie, w którego rozwiązywaniu jest ponoć dobry.
Podobną konstrukcję miało przemówienie congressowman z Minnesoty, Michele Bachmann. Różniły się tym, że Bachmann położyła nacisk na to, co dopiero zrobi. Przeczytała, że odrzuci „Obamacare”, zmieni „tax code”, poprowadzi walkę z radykalnymi islamistami… Wymieniając tak cały ciąg, objawiła swą największą słabość, niemalże hipnotyczną monotonię głosu i zupełny brak porozumienia oraz więzi z publicznością. Publiczność nie została poderwana, tylko publiczność się podrywała, jakby chcąc ułatwić Buchmann życie. Ten brak przekonania przełożył się później na karty do głosowania.
Znakomite było za to przemówienie wielkiego przegranego zjazdu, byłego Speaker of the House, Newta Gingricha. Był to wykład, zamykający się w zagadnieniu: dlaczego sądownictwo nie jest i nie powinno być uważane w Stanach Zjednoczonych za władzę najwyższą. Świetne wywody filozoficzne, zestawione z całą gamą przykładów, porywały publiczność co rusz.
Gingrich przegrał jednak z kretesem, z całą pewnością ze względu na kontrowersyjne decyzje podejmowane w życiu osobistym, dopiero od niedawna ustabilizowanym. Obecnie Gingrich jest katolikiem, a jego trzecia żona, Calista Gingrich, posiadająca polskich rodziców, zaraziła go ponoć „powszechną” religią i historią Polski. Newt uważany jest za wyniosłego i nieszczerego, nawet przez dużą część konserwatywnych Amerykanów. Maleją przez to jego szanse na uzyskanie nominacji. Być może, jako prezydent okazałby się dla Polaków i Polonii szczególnie życzliwy, aczkolwiek trudno wyobrazić sobie, aby rzucił się z reformami na Wall Street.
„Czarny koń” wyborów
Na zjeździe zaskoczył mnie Herman Cain, czarnoskóry biznesmen z Południa, z Georgii. W trakcie jego występu przypomniały mi się wspomnienia Zbigniewa Brzezińskiego, ongiś piszącego o mentalności południowców, porównywalnej jego zdaniem do mentalności polskiej. Jedni i drudzy są mocno wierzącymi patriotami, świadomymi zacofania swej ojczyzny i stykają się z wysoko rozwiniętym „sąsiadem”. Polakom i południowcom miałaby też doskwierać pamięć o klęsce historycznej, po której już się nie podnieśli. Prezydencki doradca ds. bezpieczeństwa naturalnie nawiązywał do swojej więzi z Jimmym Carterem, byłym gubernatorem Georgii.
Przemówienie Caina wyleczyło mnie z dystansu do polityków „afro-amerykańskich”, których głowy zaprząta problem walki o prawa obywatelskie. Nabrałem go zwłaszcza po przeczytaniu wspomnień Baraka Obamy Dreams from My Father: A Story of Race and Inheritance. Bohater książki wydawał się przez całe życie skupiać tylko na zagadnieniu, w ilu procentach jest czarny i czy może się do nich zaliczać. Jako prezydent wpadł w drugą skrajność i wydaje się czynić wszystko, by „wejść” do „kasty” stuprocentowych białych.
Herman Cain jest przeciwieństwem Obamy. Od najmłodszych lat pracował bardzo ciężko. Zaczynał jako informatyk w departamencie marynarki, potem w konsorcjum Coca-Coli. Duże pieniądze zarobił dopiero jako dyrektor generalny sieci restauracji Godfather's Pizza oraz szef oddziału banku centralnego w Kansas City.
W październiku tego roku Cain wygrał kilka straw polls – sondaży opinii publicznej, kończących zwykle konferencję lub debatę przedwyborczą, wieńczących również zjazdy VVS. Największe owacje wzbudził jego opis spotkania z dziennikarzem „liberalnych mediów”, który zapytał go niedwuznacznie: „Panie Cain, nie ma pan za złe Ameryce, co panu uczyniła?”. Cain podniósł na dziennikarza głos: „Proszę Pana, Ameryka pomogła mi zrealizować moje marzenia!”.
Cain, choć obśmiewany w popularnych w Ameryce show, najczęściej za pomocą skojarzeń z pizzą, jest trudny do bezpardonowej obróbki. Przypomina często, że to współzałożyciel partii Republikańskiej Abraham Lincoln wyzwolił Murzynów, oraz, że Obama jest produktem „akademii”, podczas gdy on jest produktem rzeczywistości.
Herman Cain nie mógł być jednak moim kandydatem w straw poll - stypendium studenckie i legitymacja, które otrzymałem od organizatorów VVS wcale mi nie zabraniały głosować.
Otóż, 7 października Cain wypowiedział się również o tłumach ekologów, socjalistów i anarchistów, okupujących Wall Street i domagających się od Białego Domu reformy bądź likwidacji Fed-u. Polityk słusznie kierował tłumy do Białego Domu oraz niesłusznie wyraził się z dezaprobatą o reformach. Schłodził tym mój doń entuzjazm i przypomniał, że sam pracował kiedyś dla Fed-u. Cain nie stanowi wszakże wyjątku. Trwożni o swe budżety wyborcze kandydaci republikańscy tylko mimochodem i ściszonym głosem wspominają o potrzebie walki z patologiami na Wall Street. Jakkolwiek traktują problem przedwyborczo powinni z nią później walczyć, zanim swoich narzędzi użyją tłumy lewaków i zdesperowanej młodzieży.
Libertarianie
Ponoć w protestach anarchistów przeciwko finansjerze amerykańskiej i kanadyjskiej biorą również libertarianie. Od dawna postulują oni rozwiązanie Fed-u. Ich aktywność na Wall Street nie byłaby więc czymś szczególnym, a współpraca z lewakami nie jest szokującą, gdyż libertarianizm jest podzielony i pojemny. Łatwo w ten sposób wytłumaczyć, dlaczego w ostatnich polskich wyborach nastąpił swobodny przepływ elektoratu pomiędzy partią ponoć konserwatywno-liberalną, a lewacką i antyklerykalną.
Podobnie, gdy czołowy amerykański libertarianin został przez Value Voters Summit obrany w straw poll, zarówno prezydentem, jak i wice-prezydentem…
Ron Paul – intelektualny „Ojciec Chrzestny” ruchu Tea Party – wyglądający najmniej prezydencko ze wszystkich kandydatów, zadziałał w przebiegły sposób. Przyprowadził ze sobą sporą grupę młodych wolontariuszy, agitujących i głosujących, a także dostosował swe przemówienie do potrzeb chwili. Korzystając z cytatów wyjętych z Pisma Świętego, przekonywał zebranych do głoszonego przez się od wielu lat panaceum, polegającego w skrócie na ograniczeniach, cięciach i likwidacjach na szczeblu administracji państwa.
Ron Paul również nie mógł zostać moim kandydatem. Jego monetarne teorie są ratunkiem dla Ameryki, ale wycofanie wojsk amerykańskich z całego świata oraz polityka tzw. „nie-interwencjonizmu” są początkiem jej końca. Nie zgadzam się z Paulem, że nie ma na świecie nikogo takiego, kto mógłby Stanom Zjednoczonym zagrozić militarnie.
Inna kandydatka Tea Party, Michele Bachmann, wykazała się w tym temacie większym, moim zdaniem, rozsądkiem. Na liście „co zrobię” zdeklarowała się jednoznacznie, że jako prezydent przeszkodzi wzrostowi wpływów Rosji i Chin.
Kandydaci środka
Najdalej na mapie świata posunął się Mitt Romney, który dotarł „aż” do Wielkiej Brytanii. „Aż”, ponieważ żaden z kandydatów nie zająknął się o Europie Środkowej i Wschodniej, wyłączając z niej rzeczy jasna Rosję. O sytuacji w Czeczenii, na Ukrainie, na Białorusi oraz w Polsce nie rozprawiano… Rozprawiano natomiast o zagrożeniu Izraela, prześladowanym chrześcijaninie w Iranie, czy fałszu komunistów chińskich, manipulujących swą walutą…
Na prezydenta „wybrałem”, Ricka Santorum, z pochodzenia Włocha. Jego przemówienie i zabójczo nieszczery wyraz twarzy odrzuciły mnie nie dalej, niż zaprezentowane przezeń poglądy. Odnajduję w nich światopoglądowy ład oraz szansę na rozwinięcie skrzydeł w polityce zagranicznej. Większe nadzieje pokładam w „moim” wice-prezydencie - lista kandydatów na wice-prezydenta zawierała większą pulę nazwisk.
Paul Ryan, to polityk pochodzący z obwitego w Polonię Wisconsin. Jest pracowitym i kompetentnym ekonomistą, sprawdzającym się na czele niezwykle istotnego, parlamentarnego Komitetu Budżetowego. Rayan jest autorem projektu szeregu rozwiązań legislacyjnych Roadmap for America's Future Act of 2008 (została przez Republikanów przegłosowana w 2010 r.), świetnym mówcą, kontrolującym swoje emocje i ambicje, chyba ładnym, ale ponad to wszystko, w przekonujący sposób obnażającym jałowość administracji Obamy. Choć wywodzi się z tego samego kręgu Young Guns Program co Eric Cantor, nie przejawia, jak kolega, owego nieznośnego szczękościsku…
Wnioski
Jak nigdzie indziej sytuację w amerykańskiej polityce kształtuje kombinacja szeregu niewiadomych zmiennych oraz tuzin skomplikowanych osobowości, a mimo to system działa. Prawybory odgrywają rolę obozu przetrwania, konkursu osobowości oraz konkursu piękności naraz, a decyduje człowiek, który na takich imprezach jak Value Voters Summit doskonale się bawi. Kupuje książki autobiograficzne kandydatów, wysłuchuje przemówień, paneli o aktualnych i najważniejszych problemach z życia kraju, w przerwach śpiewa piosenki o Jezusie, poznaje nowych ludzi, a na koniec głosuje, by odtąd z napięciem oczekiwać wyników sondażu.
W takich warunkach ewentualne prądy odnowy mogą skutecznie rozprzestrzeniać się i zdobywać posłuch. Prawie dwuletni „trening” kandydata sprawia, że jest prześwietlony niemal na wylot. Trzeba było widzieć, jak „niezdecydowany” w temacie aborcji Mitt Romney przyrzeka przed pełną salą strzec wartości konserwatywnych. Mimo to w straw poll uzyskał przedostatni wynik… Niewielu mu uwierzyło.
Nie zmienia to faktu, że, gdy skręci jeszcze trochę w prawo i złoży jeszcze kilka wymaganych deklaracji, zostanie najprawdopodobniej nominatem partii w starciu z Obamą. Romney nie jest wcale mniejszą niewiadomą niż jego oponenci, ale ma za to najwięcej pieniędzy, poparcia w przerażonych „radykalizmem” mediach oraz prezentuje się najbardziej prezydencko.
To, jaka będzie linia prezydenta, zależeć będzie od wiedzy i determinacji jego najbliższych doradców. Prezydent w Stanach Zjednoczonych stoi na czele państwa, rządu, armii oraz współpracuje z parlamentem. Dysponuje dzielonym na sekundy harmonogramem i wiele zależy od szybkich, często intuicyjnych decyzji. Jeśli będzie człowiekiem o ukształtowanym w toku procesu wyborczego przez konserwatywne ostrza charakterze oraz o wystarczająco szerokich horyzontach, istnieje szansa, że zbuduje także międzynarodówkę „dobrych ludzi”. Zanim tłumy na Wall Street wyłonią swoich liderów…
Rzadko który decydent polityczny docenia potrzebę funkcjonowania międzynarodówki „dobrych ludzi”, a nawet próbę zdiagnozowania potrzeby tego zjawiska. Czyni to non stop Stolica Apostolska, ale przemawia językiem trudnym, niepojętym dla owczarni, gdyż ponoć „nie z tego świata”. W innych wypadkach, np. Ronald Reagan nazwał Związek Sowiecki „imperium zła”, natomiast George W. Bush określił pewne państwa, najzupełniej słusznie, „osią zła”. Obaj politycy budowali wielkie koalicje przeciwko „złu”, lecz głównie w polityce zagranicznej. Po korytarzach Białego Domu w czasach Reagana przechadzał się np. niejaki Lawrence – „Larry” Summers.
Larry reformator
Summers był jednym z bohaterów wspomnianego artykułu sprzed miesiąca. Bez wątpienia należy do ludzi, dla których moralność powinnaby zadebiutować na giełdzie i wzbogacać ich w wypadku bessy. Jak pamiętamy, wywodzący się z Uniwersytetu Harvarda geniusz bez skrupułów, eksperymentował z „terapią szokową” i wspierał „prywatyzację” w krajach postkomunistycznych - z wiadomym dla nich, dla nas, skutkiem.
Lecz Summers nie mniejsze zło uczynił własnym rodakom. Solidnie przyłożył się do tego, aby setki tysięcy Amerykanów mogły zaliczyć się do kategorii bezdomnych i bezrobotnych. W latach 90. eksperymentował z amerykańską ekonomią. Objął swym zainteresowaniem rynek derywat, kładąc gruntowne podwaliny pod kryzys ekonomiczny roku 2008.
Summers, być może podróżując po postsowieckiej Rosji, przyswoił sobie moralność leninowca. Potrafił dla przykładu połączyć upodobanie do dwóch, ponoć sprzecznych szkół ekonomicznych. Gdy w 2006 r. zmarł Milton Friedman, wielki teoretyk wolnego rynku, Summers w felietonie opublikowanym w The New York Times, zatytułowanym The Great Liberator stwierdził, że „każdy uczciwy Demokrata przyzna, iż teraz wszyscy jesteśmy uczniami Friedmana [Friedmanites – oryg.]”.
W 2009 r., odpowiadając na zarzut, że zabiera się, jako członek administracji Obamy, do wysłania pieniędzy podatników na ratunek upadającym bankom, cytował zwolennika interwencjonizmu Leni… znaczy Johna Keynesa: „Kiedy zmieniają się okoliczności, zmieniam swoją opinię”.
New Deal 2009
Summers w 2009 r. nie był już zwolennikiem „terapii szokowej”. Wspólnie z Obamą, idąc w ślady Keynesa i Roosevelta, spowolnili detonację kryzysu, o 3, może 4 lata, do momentu kiedy wyczerpią się pieniądze budżetowe Ameryki na Wall Street. Co więcej, zwielokrotnili oni siłę przyszłego kryzysu. Tzw. „recesja Roosevelta” z lat 1937-1938 była konsekwencją New Deal, lecz wówczas gospodarkę amerykańską, samego Roosevelta, jak i mit Keynesa uratowała II wojna światowa.
Rola Lawrenca Summersa w kryzysie, który dopadł w efekcie także Polaków, wyda się jaśniejsza, jeśli powiemy po jakich stopniach wspiął się na stanowisko dyrektora National Economic Council w administracji Baraka Obamy.
W administracji Clintona
W latach 90., gdy powstawał rynek derywat, czyli tzw. kontraktów terminowych, swapów, opcji, itd. – tzw. transakcji pochodnych, pełnił funkcję zastępcy Sekretarza Skarbu.
Osobiście torpedował wówczas legislację umożliwiającą kontrolę tego specyficznego rynku. W 1998 r. wywarł bezpardonowy nacisk na Komisję Handlu Opcjami Towarowymi (KHOT) oraz jej przewodniczącą, Brooksley Born, postulującą położenie kresu deregulacji derywat. Przygotowywał grunt pod oficjalną krytykę komisji, która wyszła w końcu z ust połączonych sił Sekretarza Skarbu Roberta Rubina, szefa banku centralnego, tzw. Fed-u, Alana Greenspana oraz Arthura Levitta, szefa Securities and Exchange Commission, zobligowanej do nadzorowania giełd.
W 1999 r. Summers zastąpił Rubina na stanowisku Sekretarza Skarbu. W tym samym roku Kongres uchwalił tzw. Gramm–Leach–Bliley Act, uchylający stworzony w 1933 r. Glass–Steagall Act, który blokował powstawanie bankowych monopoli.
Nowa ustawa, Gramm–Leach–Bliley Act, pozwalała na konsolidację banków handlowych, banków inwestycyjnych oraz kompanii ubezpieczeniowych. Pełny sukces Summers mógł stwierdzić rok później, kiedy wnioski KHOT i Brooksley Born zostały ostatecznie odrzucone przez administrację Clintona i Kongres.
W 2000 r. amerykański parlament uchwalił Commodity Futures Modernization Act, legalizujący nie regulację, a deregulację derywat… Odtąd swobodny handel na rynku „pochodnych”, np. „szansami” na spłatę hipoteki przez świadomych niczego pożyczkobiorców, stworzył bańkę, która pękła w 2008 r.
Summers odszedł w końcu 2000 roku kiedy odeszli pozostali członkowie administracji Clintona. Odtąd bańkę dmuchała ekipa George’a Busha, zatrudniając na stanowisku Sekretarza Skarbu odstraszającą, już samą swą fizjonomią, postać Henry’ego Paulsona, na 5 minut przed kryzysem, dyrektora generalnego Goldman Sachs…
Summers „odszedł” na Harvard, na którego czele stał aż do 2006 r., zostawiając uniwersytet w niezłych tarapatach finansowych. „Zainwestował” pieniądze uczelni m. in. na rynku derywat.
Wrócił jednak na szczyty po powrocie Demokratów do władzy. „Reformator” świata postsowieckiego trafił do administracji prezydenta Obamy. Być może jakaś logika uzasadniała ów awans. Może polegała na tym, że skoro Summers uczestniczył w projektowaniu kryzysu roku 2008, odgrzebie zakopane gdzieś serum na zapobieżenie nowej depresji…
Potrzeba zmian
Śledząc rozwój wypadków na amerykańskiej scenie politycznej, poszukując równocześnie najlepszego scenariusza dla Polski, nie wystarczy, moim zdaniem, ograniczać się do tematów ściśle „polskich”: kwestii wiz, tarczy antyrakietowej, a ostatnio „katastrofy smoleńskiej”. Niniejszy artykuł powstaje w cieniu protestów na Wall Street, w pełni zdominowanych przez ruchy „alternatywne”.
Potrzeba Ameryce odnowy i dobrego prezydenta. Potrzeba człowieka, z którym chciałoby się budować międzynarodówkę „dobrych ludzi”, zdolnego otoczyć się dla dobra tego celu „dobrymi ludźmi”. Wygenerować mogą takiego w dzisiejszych czasach tylko Republikanie.
Perturbacje ekonomiczne, które dopadły cały świat, pogłębiły kryzys gospodarek europejskich, umożliwiły wybór indyferentnego w sprawach polityki zagranicznej prezydenta, stworzyły alibi w utrąceniu projektu „tarczy antyrakietowej” w Polsce i Czechach, ośmieliły Rosję względem jej sąsiadów, wreszcie naraziły światową ekonomię na jeszcze większą depresję i jeszcze większe niepokoje. Na taki stan rzeczy pracowała obojętność Demokratów, ale także części Republikanów.
Value Voters Summit
Dla mnie osobiście okazją, aby poszukać przyszłego lidera międzynarodówki „dobrych ludzi”, a więc przyjrzeć się kandydatom ubiegającym się o nominację partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich w 2012 r., był zjazd Values Voters Summit (VVS), w Waszyngtonie między 7 a 9 października br.
VVS zgromadził przede wszystkim tzw. social conservatists, wyborców, których nie należy przeciwstawiać tzw. fiscal conservatives. „Social” w tym wypadku, i inaczej niż w Europie, określa nacisk konserwatystów na sprawy religii, poczęcia oraz status małżeństwa. Zjazd sponsorowały takie organizacje jak m. in. Family Research Council (FRC), Heritage Foundation czy Liberty University.
Łącznie z otwierającym VVS, stojącym na czele izby niższej parlamentu, Johnem Boehnerem, goście, łącznie z aktualnym szefem większości w Izbie Reprezentantów, Ericem Cantorem, podporządkowali się „chrześcijańskiej” atmosferze zjazdu.
Z dużym zainteresowaniem wysłuchałem Boehnera, lidera Republikanów, którego uważam za zręcznego gracza politycznego, poważanego przez oba skrzydła partii. Raz jeden, gdy przemawiał do izby niższej, podczas uroczystego przejmowania obowiązków Spęaker of the House w styczniu 2011 r., pozwolił sobie na łzy przejęcia. Poza tym wypadkiem nie dostrzegłem, aby Boehner choć raz stracił głowę. Nawet jej nie zadrasnął, tocząc ciężką batalię o budżet, wygraną propagandowo przez Republikanów, pomimo nieprzychylności mediów.
Boehnera na VVS zapowiedziano żartem. Prowadzący powiedział, że wolał go widzieć płaczącego, niż samemu „płakać codziennie” widząc młotek Speakera w ręku Demokratki Nancy Pelosi.
Poszukując lidera „dobrych”
Z mniejszą atencją wysłuchałem przemowy Erica Cantora, który przypomina mi czysty produkt klasy politycznej, któremu zwykle brakuje życiowego „kopa”. Gubernator stanu Teksas, Rick Perry, do niedawna lider sondaży, wydał mi się pustą wersją Georga W. Busha. Łączy ich dziwne brzmienie śmiechu, ale Bush w przeciwieństwie do Perry’ego śmieje się z żartów rozmówcy. Perry w swej mowie skupił się na walce z bezrobociem, czyli na problemie, w którego rozwiązywaniu jest ponoć dobry.
Podobną konstrukcję miało przemówienie congressowman z Minnesoty, Michele Bachmann. Różniły się tym, że Bachmann położyła nacisk na to, co dopiero zrobi. Przeczytała, że odrzuci „Obamacare”, zmieni „tax code”, poprowadzi walkę z radykalnymi islamistami… Wymieniając tak cały ciąg, objawiła swą największą słabość, niemalże hipnotyczną monotonię głosu i zupełny brak porozumienia oraz więzi z publicznością. Publiczność nie została poderwana, tylko publiczność się podrywała, jakby chcąc ułatwić Buchmann życie. Ten brak przekonania przełożył się później na karty do głosowania.
Znakomite było za to przemówienie wielkiego przegranego zjazdu, byłego Speaker of the House, Newta Gingricha. Był to wykład, zamykający się w zagadnieniu: dlaczego sądownictwo nie jest i nie powinno być uważane w Stanach Zjednoczonych za władzę najwyższą. Świetne wywody filozoficzne, zestawione z całą gamą przykładów, porywały publiczność co rusz.
Gingrich przegrał jednak z kretesem, z całą pewnością ze względu na kontrowersyjne decyzje podejmowane w życiu osobistym, dopiero od niedawna ustabilizowanym. Obecnie Gingrich jest katolikiem, a jego trzecia żona, Calista Gingrich, posiadająca polskich rodziców, zaraziła go ponoć „powszechną” religią i historią Polski. Newt uważany jest za wyniosłego i nieszczerego, nawet przez dużą część konserwatywnych Amerykanów. Maleją przez to jego szanse na uzyskanie nominacji. Być może, jako prezydent okazałby się dla Polaków i Polonii szczególnie życzliwy, aczkolwiek trudno wyobrazić sobie, aby rzucił się z reformami na Wall Street.
„Czarny koń” wyborów
Na zjeździe zaskoczył mnie Herman Cain, czarnoskóry biznesmen z Południa, z Georgii. W trakcie jego występu przypomniały mi się wspomnienia Zbigniewa Brzezińskiego, ongiś piszącego o mentalności południowców, porównywalnej jego zdaniem do mentalności polskiej. Jedni i drudzy są mocno wierzącymi patriotami, świadomymi zacofania swej ojczyzny i stykają się z wysoko rozwiniętym „sąsiadem”. Polakom i południowcom miałaby też doskwierać pamięć o klęsce historycznej, po której już się nie podnieśli. Prezydencki doradca ds. bezpieczeństwa naturalnie nawiązywał do swojej więzi z Jimmym Carterem, byłym gubernatorem Georgii.
Przemówienie Caina wyleczyło mnie z dystansu do polityków „afro-amerykańskich”, których głowy zaprząta problem walki o prawa obywatelskie. Nabrałem go zwłaszcza po przeczytaniu wspomnień Baraka Obamy Dreams from My Father: A Story of Race and Inheritance. Bohater książki wydawał się przez całe życie skupiać tylko na zagadnieniu, w ilu procentach jest czarny i czy może się do nich zaliczać. Jako prezydent wpadł w drugą skrajność i wydaje się czynić wszystko, by „wejść” do „kasty” stuprocentowych białych.
Herman Cain jest przeciwieństwem Obamy. Od najmłodszych lat pracował bardzo ciężko. Zaczynał jako informatyk w departamencie marynarki, potem w konsorcjum Coca-Coli. Duże pieniądze zarobił dopiero jako dyrektor generalny sieci restauracji Godfather's Pizza oraz szef oddziału banku centralnego w Kansas City.
W październiku tego roku Cain wygrał kilka straw polls – sondaży opinii publicznej, kończących zwykle konferencję lub debatę przedwyborczą, wieńczących również zjazdy VVS. Największe owacje wzbudził jego opis spotkania z dziennikarzem „liberalnych mediów”, który zapytał go niedwuznacznie: „Panie Cain, nie ma pan za złe Ameryce, co panu uczyniła?”. Cain podniósł na dziennikarza głos: „Proszę Pana, Ameryka pomogła mi zrealizować moje marzenia!”.
Cain, choć obśmiewany w popularnych w Ameryce show, najczęściej za pomocą skojarzeń z pizzą, jest trudny do bezpardonowej obróbki. Przypomina często, że to współzałożyciel partii Republikańskiej Abraham Lincoln wyzwolił Murzynów, oraz, że Obama jest produktem „akademii”, podczas gdy on jest produktem rzeczywistości.
Herman Cain nie mógł być jednak moim kandydatem w straw poll - stypendium studenckie i legitymacja, które otrzymałem od organizatorów VVS wcale mi nie zabraniały głosować.
Otóż, 7 października Cain wypowiedział się również o tłumach ekologów, socjalistów i anarchistów, okupujących Wall Street i domagających się od Białego Domu reformy bądź likwidacji Fed-u. Polityk słusznie kierował tłumy do Białego Domu oraz niesłusznie wyraził się z dezaprobatą o reformach. Schłodził tym mój doń entuzjazm i przypomniał, że sam pracował kiedyś dla Fed-u. Cain nie stanowi wszakże wyjątku. Trwożni o swe budżety wyborcze kandydaci republikańscy tylko mimochodem i ściszonym głosem wspominają o potrzebie walki z patologiami na Wall Street. Jakkolwiek traktują problem przedwyborczo powinni z nią później walczyć, zanim swoich narzędzi użyją tłumy lewaków i zdesperowanej młodzieży.
Libertarianie
Ponoć w protestach anarchistów przeciwko finansjerze amerykańskiej i kanadyjskiej biorą również libertarianie. Od dawna postulują oni rozwiązanie Fed-u. Ich aktywność na Wall Street nie byłaby więc czymś szczególnym, a współpraca z lewakami nie jest szokującą, gdyż libertarianizm jest podzielony i pojemny. Łatwo w ten sposób wytłumaczyć, dlaczego w ostatnich polskich wyborach nastąpił swobodny przepływ elektoratu pomiędzy partią ponoć konserwatywno-liberalną, a lewacką i antyklerykalną.
Podobnie, gdy czołowy amerykański libertarianin został przez Value Voters Summit obrany w straw poll, zarówno prezydentem, jak i wice-prezydentem…
Ron Paul – intelektualny „Ojciec Chrzestny” ruchu Tea Party – wyglądający najmniej prezydencko ze wszystkich kandydatów, zadziałał w przebiegły sposób. Przyprowadził ze sobą sporą grupę młodych wolontariuszy, agitujących i głosujących, a także dostosował swe przemówienie do potrzeb chwili. Korzystając z cytatów wyjętych z Pisma Świętego, przekonywał zebranych do głoszonego przez się od wielu lat panaceum, polegającego w skrócie na ograniczeniach, cięciach i likwidacjach na szczeblu administracji państwa.
Ron Paul również nie mógł zostać moim kandydatem. Jego monetarne teorie są ratunkiem dla Ameryki, ale wycofanie wojsk amerykańskich z całego świata oraz polityka tzw. „nie-interwencjonizmu” są początkiem jej końca. Nie zgadzam się z Paulem, że nie ma na świecie nikogo takiego, kto mógłby Stanom Zjednoczonym zagrozić militarnie.
Inna kandydatka Tea Party, Michele Bachmann, wykazała się w tym temacie większym, moim zdaniem, rozsądkiem. Na liście „co zrobię” zdeklarowała się jednoznacznie, że jako prezydent przeszkodzi wzrostowi wpływów Rosji i Chin.
Kandydaci środka
Najdalej na mapie świata posunął się Mitt Romney, który dotarł „aż” do Wielkiej Brytanii. „Aż”, ponieważ żaden z kandydatów nie zająknął się o Europie Środkowej i Wschodniej, wyłączając z niej rzeczy jasna Rosję. O sytuacji w Czeczenii, na Ukrainie, na Białorusi oraz w Polsce nie rozprawiano… Rozprawiano natomiast o zagrożeniu Izraela, prześladowanym chrześcijaninie w Iranie, czy fałszu komunistów chińskich, manipulujących swą walutą…
Na prezydenta „wybrałem”, Ricka Santorum, z pochodzenia Włocha. Jego przemówienie i zabójczo nieszczery wyraz twarzy odrzuciły mnie nie dalej, niż zaprezentowane przezeń poglądy. Odnajduję w nich światopoglądowy ład oraz szansę na rozwinięcie skrzydeł w polityce zagranicznej. Większe nadzieje pokładam w „moim” wice-prezydencie - lista kandydatów na wice-prezydenta zawierała większą pulę nazwisk.
Paul Ryan, to polityk pochodzący z obwitego w Polonię Wisconsin. Jest pracowitym i kompetentnym ekonomistą, sprawdzającym się na czele niezwykle istotnego, parlamentarnego Komitetu Budżetowego. Rayan jest autorem projektu szeregu rozwiązań legislacyjnych Roadmap for America's Future Act of 2008 (została przez Republikanów przegłosowana w 2010 r.), świetnym mówcą, kontrolującym swoje emocje i ambicje, chyba ładnym, ale ponad to wszystko, w przekonujący sposób obnażającym jałowość administracji Obamy. Choć wywodzi się z tego samego kręgu Young Guns Program co Eric Cantor, nie przejawia, jak kolega, owego nieznośnego szczękościsku…
Wnioski
Jak nigdzie indziej sytuację w amerykańskiej polityce kształtuje kombinacja szeregu niewiadomych zmiennych oraz tuzin skomplikowanych osobowości, a mimo to system działa. Prawybory odgrywają rolę obozu przetrwania, konkursu osobowości oraz konkursu piękności naraz, a decyduje człowiek, który na takich imprezach jak Value Voters Summit doskonale się bawi. Kupuje książki autobiograficzne kandydatów, wysłuchuje przemówień, paneli o aktualnych i najważniejszych problemach z życia kraju, w przerwach śpiewa piosenki o Jezusie, poznaje nowych ludzi, a na koniec głosuje, by odtąd z napięciem oczekiwać wyników sondażu.
W takich warunkach ewentualne prądy odnowy mogą skutecznie rozprzestrzeniać się i zdobywać posłuch. Prawie dwuletni „trening” kandydata sprawia, że jest prześwietlony niemal na wylot. Trzeba było widzieć, jak „niezdecydowany” w temacie aborcji Mitt Romney przyrzeka przed pełną salą strzec wartości konserwatywnych. Mimo to w straw poll uzyskał przedostatni wynik… Niewielu mu uwierzyło.
Nie zmienia to faktu, że, gdy skręci jeszcze trochę w prawo i złoży jeszcze kilka wymaganych deklaracji, zostanie najprawdopodobniej nominatem partii w starciu z Obamą. Romney nie jest wcale mniejszą niewiadomą niż jego oponenci, ale ma za to najwięcej pieniędzy, poparcia w przerażonych „radykalizmem” mediach oraz prezentuje się najbardziej prezydencko.
To, jaka będzie linia prezydenta, zależeć będzie od wiedzy i determinacji jego najbliższych doradców. Prezydent w Stanach Zjednoczonych stoi na czele państwa, rządu, armii oraz współpracuje z parlamentem. Dysponuje dzielonym na sekundy harmonogramem i wiele zależy od szybkich, często intuicyjnych decyzji. Jeśli będzie człowiekiem o ukształtowanym w toku procesu wyborczego przez konserwatywne ostrza charakterze oraz o wystarczająco szerokich horyzontach, istnieje szansa, że zbuduje także międzynarodówkę „dobrych ludzi”. Zanim tłumy na Wall Street wyłonią swoich liderów…
Komentarze
11-11-2011 [19:11] - Gość (niezweryfikowany) | Link: Na razie doskonale
... radzę jednak poszerzyć zakres zainteresowań. Polecam wizyty (choćby krotkie) na stronach internetowych National Review Online, Fox Nation, Townhall, Human Events, a jeżeli chce Pan zobaczyć prawdziwych "oszołomów" to - Lucianne.com, American Thinker, czy audycje radiowe Rusha Limbaugh. I nie idzie tu głównie o artykuły, ale o komentarze. Tam bije prawdziwe serce resztek Ameryki, tych z Tea Party, ale też z małych firm, miast i miasteczek nie chcących się dać "okupować".
A Occupy Wall Street przecież już ma przywódców. :) Słyszał Pan coś o organizacji ACORN? Polecam archiwa Big Government i podobnych stron Andrew Breitbarta.
12-11-2011 [14:29] - zyzak | Link: Drogi Panie, gdy pisałem
Drogi Panie, gdy pisałem tekst ponad miesiąc temu, nikt jeszcze ACORN-u z cienia nie wyciągnął. W każdym razie dziękuję za ciekawe odnośniki. Pozdrawiam
25-01-2012 [11:00] - Klub GP w Krośnie (niezweryfikowany) | Link: Zaproszenie
Wiem, że to pewnie nie w tym miejscu, ale tu udało mi się znaleźć kontakt z Panem.
W imieniu klubu GP chciałabym zaprosić Pana do Krosna ( woj. podkarpackie) na spotkanie autorskie.
Zwykle w okolicach 10 każdego miesiąca zamawiamy- o godz. 18.30. Mszę Św.w intencji Ojczyzny,ofiar Tragedii Smoleńskiej i jeśli ktoś zechce do nas przyjechać, wówczas organizujemy spotkanie.
Czy byłby na przykład możliwy termin w marcu lub w kwietniu ?
Oczywiście, jeśli pasuje Panu jakiś inny termin, czy też bez wcześniejszej Mszy dostosujemy się.
Liczę, że Pan zechce odpowiedzieć.
Pozdrawiam i zapraszam- Ewa Banaś.
02-03-2012 [15:07] - Gość (niezweryfikowany) | Link: Chcialabym napisac prace
Chcialabym napisac prace magisterska o Walesie, i chcialabym kupic ale jestem w Ameryce i nie moge znalesc tej ksiazki. Wiec, gdzie bym mogla kupic, i jak najpredzej dostac? Przepraszam ze na tej stronie pisze ale nie wiem jak z Panem mogla bym sie skontaktowac.
Dziekuje,
Weronika