TEGO NIE ZOBACZYSZ... [3] Zapudłowana skarbonka

Uprzednio: https://naszeblogi.pl/56156-te...

Zapudłowana skarbonka

Z tym portfelem wiążą się wspomnienia... Do San Marino zajechaliśmy w powrotnej drodze z Rzymu. W antyczną stolicę, od strony pilotażowej, wprowadzał mnie wtedy Romek z Cieszyna. Piegowaty chudy rudzielec. Ceglany kras na skórze, włosy jasne, kolor wyblakła sepia, z tyłu lekko kręcone, a nad czołem przerzedzona, równo przycięta lizawka. Twarz miał wąską, oczy lekko wypukłe, przez to naturalnie świdrujące – na pierwszy rzut oka taki szczurek. Gdy mówił, wzrok miał rozbiegany, ale od czasu do czasu spoglądał w oczy słuchacza uważniej i wówczas chciało mu się odruchowo potakiwać. – Rozumiem... – Jasne... – No tak... – To oczywiste... Bo był sympatyczny, prostolinijny, z miejsca brat-łata...

Byłem osiadłym rezydentem w ośrodku nad Adriatykiem, a on tam wpadał na noclegi z grupami i organizował "promieniście" krótkie wycieczki do atrakcyjnych miast w pobliżu i niekiedy dalej. Znał trochę włoski, gdy ja wcale, ale pomagaliśmy sobie angielskim, ja także francuskim... On przy tym sprytem, co rzucało się w oczy od razu, gdy rozmawiał z kierowcami i pasażerami przy autobusie. – Kiedy Pan przewiduje przyjazd do Rzymu? – pada pytanie jakiegoś wycieczkowicza. – Jak dojedziemy bezpiecznie... – spogląda na szoferaków, a ci skwapliwie mu przytakują. Gdy zajeżdżamy pod Watykan, bierze mikrofon i perswaduje: "– Będziecie dłużej w stolicy, zobaczycie więcej. Coś, co robi się jako oddzielny program, w biurach podróży odpłatny osobno, ja wam pokażę to gratis... Będziemy wracać nocą, po drodze, rano, zahaczymy jeszcze o San Marino – to także będzie dodatkowo ode mnie... Zgoda?". I słyszę gremialne, z góry zadowolone TAK.

Nad Tybrem oprowadzał fachowo, chociaż o zabytkach mówił zdawkowo, często zaglądając do przewodnika. Mnie natomiast najbardziej interesowała trasa, parkingi i marszruta: najpierw musisz dojechać, wskazać kierowcom postój, a dopiero potem wymądrzać się o monumentach! Na rogatkach centralnej aglomeracji Romek pokazał mi co to jest i czemu służy tzw. GRA – Grande Raccordo Anulare – owa wielka obwodnica Rzymu, zatłoczona niemożebnie, gdzie trzeba mieć oczy dookoła głowy, gdyż z wszystkich stron napiera mrowie gorączkowo śpieszących się pojazdów. Zwłaszcza że znaleźliśmy się tam rano w środku tygodnia, kiedy miejscowi ruszyli już do pracy. Wiadomo, my, Polacy, jedziemy wtedy także na środową audiencję do swojego Papieża.

Z tego autostradowego okręgu, w zależności jak zaczniesz, w prawo czy w lewo, odbijają ku centrum antyczne trakty, wybudowane przez konsulów, całe mnóstwo, Via Appia, Via Flaminia, Via Salaria, Via Nomentana, Via Tiburtina, Via Aurelia, Via Ostiense etc, promieniste "szprychy", cięciwy dróg szybkiego ruchu, którymi można dojechać do Watykanu, szybciej lub wolniej, w zależności z której godziny na tarczy zegara masz zamiar udać się w kierunku środka. Do pilota należy podjęcie decyzji i wcześniejsze poinformowanie kierowcy o przewidywanych manewrach pojazdu.

Wtedy, pierwszy raz, dzięki Romkowi, spacerkiem, bez pośpiechu, z przerwami na lody, lazanię czy kawę z ciastkiem, zobaczyłem praktycznie kompletny Rzym. No, bez przesady... Powiedzmy, że wszystko to, co najważniejsze: Watykan, Kapitol, fora, Koloseum, place, fontanny, bazyliki, Panteon. Autokar podjechał po grupę na Placu Weneckim późnym wieczorem i po ablucjach na zajeździe za miastem, zmęczeni, ukołysani w rozłożonych fotelach, zapadliśmy w sen.

Obudziłem się, gdy poczułem, że stoimy. Tak to już jest: autokar kołysze cię we śnie, a gdy się zatrzyma, odruchowo podnosisz powieki... Rozglądam się i widzę Romka i kierowców w akwarium umieszczonym w komorze parowej. Po prostu za szybami biała kalka. Dookolna matowość!
– Musicie iść przed maską i pokazywać mi jak skręcać koła, bo nic nie widzę... – oznajmia zestrachany kierowca, tzw. pierwszy, odpowiedzialny za pojazd. Wychodzimy z Romkiem na zewnątrz. Przełęcz, przegibek. Przed maską asfalt spadzisty, ale widać zaledwie na dwa kroki przed spojrzeniem w tamtą stronę, w dół, bo światła autobusu walczą z "pylicą" na wprost, jakby ku górze, w nicość... Rany boskie! Tam dalej pewnie same "spirale i agrafki"! – Może przeczekać...? – rzucam nieśmiało, bo przecież nie ja tu rządzę. Poranna mgła w górach to pułapka nie na żarty, temat opisany na stronach kartek mogących stworzyć stertę o nazwie Sztuczne Himalaje. – Spróbujemy... – decyduje Romek.

Gest ręki w lewo, krok do tyłu, teraz oboma dłońmi ku sobie: "– Prostuj!", kolejny krok do tyłu w dół, jeszcze dwa, i już machnięcie ręki, żeby koła w prawo... Na wirażach to z jednej, to z drugiej strony widzę z przodu zalęknione oczy pasażerów z płaskimi nosami przyklejonymi do szyb. Teraz na ciebie kolej, pokazuj, ja przyasekuruję z boku, wysiadam nerwowo...

Wczesnym przedpołudniem doturlaliśmy się do San Marino. Słońce już teraz oświetla wieże, mury, basteje, tarasy, skały... Pięknie. Romek stawia autokar na parkingu poniżej wierzchołka górnej zabudowy, pokazuje windę publiczną i daje cztery godziny czasu wolnego, a sam znika niepostrzeżenie, nim zdołałem się rozglądnąć co i jak.

Kupuję przewodnik (wtedy nowicjusz, jeszcze nie wiem, że będzie w polszczyźnie zadławiającej, nie do strawienia: ...opiekunka starego Paride, wiesz, ta badante, to Polka, ona wam tekst i podpisy pod zdjęcia przełoży za grosze... – tak to w takich zagranicznych wydawnictwach biznesowych funkcjonuje...), oglądam więc tylko ilustracje, snuję się przystając na tarasach i podziwiając widoki. Fotografuję. I nagle słyszę swoje imię: – Salvin! To Romek – kiwa na mnie, bym wszedł do sklepu, gdzie siedzi w głębi. Zbliżam się, a tu naprzeciw niego trzej identyczni faceci. Siwi, przysadziści, jednako uśmiechnięci – dosłownie trójca sobowtórów... Coś takiego!? Nie do wiary! Ubrani bez ostentacji, zwyczajnie, na twarzach widać zmęczenie...

Romek najpierw przedstawia mnie sędziwej matronie za ladą, która, jak się okazuje, wróciła po latach z Ameryki i swym trojaczkom otworzyła tutaj interes. Handlują alkoholem, oliwą extra vergine, makaronem oraz kawą. Wszystko to wymyślne – butelki, opakowania, produkty mające charakter pamiątkowych. Jej "chłopcy" znają po kilka języków głównych oraz dodatkowo rzadkich (bo to przydaje się przy obsłudze klientów z całego świata, ale nie tylko tutaj, w sklepie, o czym za chwilę...), każdy z innej grupy lingwistycznej, np. jeden z ungrofińskiej, drugi skandynawskiej, trzeci słowiańskiej. Wszyscy trzej mają różne doktoraty – z prawa, z ekonomii oraz z bankowości. Obracają się w górnych rejestrach Republiki, jeden z nich jest doradcą w rozwiązywaniu problemów w przypadku turystów zagranicznych. No i krzątają się wokół rodzinnego biznesu, pomagają mamusi. Zapewne stąd to zmęcznie, które rzuciło mi się w oczy.

– Dużo mogą... – przekazuje mi konfidencjonalnie Romek.
– Spróbujesz czegoś? – któryś z nich pokazuje na stojące na ladzie napoczęte butelki z wystającymi korkami. W San Marino to rytuał: konieczna degustacja alkoholi.
– Amaretto poproszę... Pyszne – wyrażam zachwyt dając znak kciukiem do góry.
– Spróbuj jeszcze likier kawowy... – to Romek. – Macie ten mocny? – zwraca się do nich po włosku. – This strong – dorzuca po angielsku. Tym razem otrząsa mnie.
– Chciałbyś zostać handlowym przedstawicielem włoskiego makaronu na Polskę? – zagaduje jeden z braci, zapewne ten z doktoratem z ekonomii. – Fabryka jest na północy, pod Padwą. Stamtąd bliżej do was. Sprowadzisz parę tirów spaghetti, będziesz bogaty... Zwraca się do mnie z całą powagą.
– Gdzie tam... Ja? – uśmiecham się szeroko, z widoczną autoironią. – Jaki tam ze mnie handlowiec...? Pracuję w turystyce.
– A może kawa cię zainteresuje. To używka, przywiązuje konsumenta, nieprzerwany interes. Dostaniesz bardzo dobre ceny z przedłużonymi terminami płatności...
– Coś ty o mnie nagadał, że oni tak... – patrzę w oczy Romkowi.
– Żeś rzutki i rzetelny... Parska śmiechem.

– Będę się zbierał... – oznajmiam. – Wypadałoby coś zobaczyć w tej waszej pięknej Republice... "Wypadałoby też coś kupić – pomyślałem w tym momencie – żeby nie wyjść na sknerę...". Oglądam makarony – przez okienka-wzierniki w opakowaniach widać gigantyczne muszle, felgi z oponami, monstrualne motyle, okrągłe radiatory... O, "Margherite"! Suche kwiaty już są duże, a co dopiero po spulchnieniu, gdy się ugotują! Będą wyglądać imponująco na talerzu. Ruch jest spory, ustawiam się w kolejce i płacę złotówkami za "margerytki", paczkę mielonej kawy marki Lavazza oraz dwie butelki degustowanego likieru. Starsza pani podaje mi "scontrino", na którym widzę upust 10%. Wydaje też w rozliczeniu, "to na szczęście!", jakąś monetę bitą w lirach San Marino. Po chwili sięga na półkę, gdzie butelki mają podwyższoną ilość procentów (jakiś czas później będę już wiedział precyzyjnie, że każdy jeden więcej podnosi cenę o dwa liry).
– Zostaw towar tutaj, odbierzemy w drodze powrotnej, jak będziemy schodzić do autobusu. Idę z tobą... – Romek odzywa się z głębi; zakrywa koszulą, którą nosi na wierzchu, długi portfel przypięty do paska spodni. Jeden z braci liczy pęk dolarów – jak mi się zdaje...

Podeszliśmy schodami na taras pod szwajcarską armatę, stojącą we wnęce za szybą: oficjalnie wygrawerowany dar potomków Wilhelma Tella dla walecznych Marinusów. Z tego podestu akurat teraz skaczą w przepaść od strony morza lotniarze – sporo gapiów, nieoczekiwana atrakcja.
– Podaruję ci portfel – nagle odzywa się Romek. – Widziałem, że zauważyłeś... – dotyka dłonią poły koszuli z boku. – To taki niezbędnik pilota. Przyda ci się, zobaczysz... Rusza nieco w dół, ja śpieszę obok. – Są mi winni gratisa, bo im sprowadzam klientów, żeby kupowali skórzane plecaki dla dzieci. Podchodzi do zaprzyjaźnionej budki z wyrobami ze skóry, sięga do przegródki, gdzie leżą duże, długie portfele, i bez ceremonii mi wręcza... Właściciel tego biznesu uśmiecha się do mnie życzliwie. Dokupuję więc pasek w tym kolorze, co podarowany mi portfel, żeby to wszystko jakoś wyglądało... Mam na myśli zaistniałą sytuację. Płacę jakieś grosze, oczywiście w złotówkach.

Któregoś roku Romek odwiedza mnie na kempingu – z żoną i dwójką dzieci. – A ty co...? Bez autokaru i grupy? – pytam zdziwiony.
– Nie... Tym razem prywatnie. Jadę w interesach do San Marino. Auto rodzinne mniej kontrolują... – śmieje się. – Znajdziesz jakieś spanie dla nas?
– Jasne. W mojej przyczepie, ja przekimam na leżaku pod pinią. Upały są niemożebne, od dłuższego już czasu sypiam na zewnątrz...
Wieczorem grillujemy na szyszkach, przywiózł z kraju "wyborową"...
– Nie pitol, że jedziesz po likiery... – klepię go z kpiącym powątpiewaniem po plecach. – Musiałbyś przeszmuglować furgonetkę, żeby ci się podróż zwróciła i jakiś zysk pokazał...
– Jak myślisz, dlaczego w San Marino można płacić w złotówkach...? – podnosi wzrok znad szklanki z "krwawą mery". Milczę, bo szczerze mówiąc nie wiem.
– Pewnie żeby nam, Polakom, ułatwić podejmowanie decyzji..., lżej sięgać do portfela po degustacjach... – próbuję ruszać łepetyną.
– A potem?
– Co potem...? – nie bardzo rozumiem o co mu idzie...
– Ktoś musi tę skarbonkę do Polski przewieźć. Oczywiście w zamian za dolary.
– Po bardzo wysokim kursie... – to już ja dorzucam półgębkiem. "Żeby można było jak najwięcej odkupić złotówek..." – ale tej myśli już nie wypowiadam. On uśmiecha się lisio. Obaj wiemy jakie są przebicia na produkcji alkoholu...! – przeliczanie walut nie ma tutaj wielkiego znaczenia. Każdy ma swoje dostać.

Pewnego razu przejeżdżam prywatnym samochodem przez Cieszyn. W pobliżu jego bloku. – A wpadnę... – przychodzi mi nagle do głowy. Spontaniczny odruch, ale idąc pod zapamiętany adres uzasadniam sobie w myślach tę niewątpliwą sympatię do Romka: "Fajny gość, nauczył mnie Rzymu... Podarował portfel z multum przegródek, który stale mi służy...".
Dzwonię. Otwiera żona. Na mój widok blednie, jej rysy zapadają się, oczy stają się rybie...
– Nie ma go... – bąka pierwsza.
– Jest w trasie?
– Nie...
– A jest szansa się z Romkiem spotkać? Coś nie odbiera telefonów...
– Niestety, na razie nie – odwraca się i ze szlochem chowa się za drzwiami w mieszkaniu.

Ciąg dalszy nastąpi

[By skosztować kawy włoskiej z pierwszej ręki zerknij na Allegro/italiAmo_caffe; po zakupie upomnij się – dorzucam moim czytelnikom jakąś książkę gratis.]

Tekst ukazał się na łamach kanadyjsko-amerykańskiego tygodnika polonijnego "Głos" nr 25/2020 (17-23.06), s.24 oraz nr 26/2020 (24-30.06) s.15.

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika paparazzi

01-06-2020 [00:45] - paparazzi | Link:

A za co?

Obrazek użytkownika Zygmunt Korus

01-06-2020 [09:21] - Zygmunt Korus | Link:

Słuszne pytanie, wiem... Ale przyjdzie na to czas, że się wyjaśni... Z uszanowaniem - ZK

Obrazek użytkownika jazgdyni

03-06-2020 [07:58] - jazgdyni | Link:

Wreszcie znalazłem chwilę, by spokojnie poczytać.

Też kiedyś w nocy wpieprzyłem się w taką odbierającą wzrok biel w górach nocą. Jechałem z Triestu, przez Kopar i środek Istrii do miejsca z dzieciństwa - kempingowego Rabacu. I utknąłem gdzieś u góry, wtedy jeszcze bez GPSu, Dojechałem na wyczucie, tylko w Rabacu już żadnych kempingów nie było. Same hotele, w większości szkopskie. Chciałem szybko spieprzać, by nie zniszczyć obrazu z dzieciństwa.

Wiesz co ja robiłem, jak miałem w aucie trefny towar. Bo za komuny każdy miał trefny towar wracając do kraju. Tak więc w jakimś Aldi kupowałem najbardziej śmierdzący Romadur, albo ser Limburger. Po 2 - 3 godzinach fumigacji serowej w bagażniku i przy otwartych oknach w aucie nie szło wytrzymać. Ale co tam..
Na granicy sprawa była krótka.
     - Proszę otworzyć bagażnik.
Otwieram i się odsuwam.
     -  Panie! Co pan tu masz! Tygodniwe zwłoki tak nie śmierdzą.
     -  Ech, to ulubione serki teścia. Zawsze mnie prosi by trochę przywieźć.
     -  Zamykaj pan klapę i zjeżdżaj stąd natychmiast. Całe przejście będziemy musieli dezynfekować.

Spokojnie wsiadam, chowam dokumenty, kiwam ręką na gudbaj i jadę na najbliższy (poza strażą graniczną) parking pochować sery do hermetycznych pojemników i przewietrzyć auto.

Trzymaj się