Zawsze śpię przy otwartym oknie. Choćby zima sroga i mrozy siarczyste.
To takie wspaniałe uczucie – wejść do zimnej sypialni, poczuć chłód na ciele, dotknąć głową zimnej poduszki i tak schłodzone ciało przykryć również zimną kołdrą.
I ten moment chłodu, który powoduje dreszcze, aż instynktownie zaczynamy poszukiwać i pragnąć ciepła, zagarniając przykrycie wokół ciała, likwidując wszystkie lodowate dziury i szczeliny. Obudziło się pragnienie ciepła, które jest czymś miłym i pożądanym, dla człowieka, który nienawidzi upałów i poci się na samą myśl gorących letnich dni.
Jeżeli mamy coś stale i na dodatek w nadmiarze, to przestajemy to lubić i cenić. To raczej tęsknota za czymś, czego brakuje jest znacznie bardziej wartościowa, niż samo posiadanie tego. Dlatego marzenia są takie piękne. Oczywiście, jeżeli ktoś potrafi marzyć, co nie jest takie oczywiste i powszechne. A na dodatek marzyć o takich różnych drobiazgach, jak na przykład radość z możliwości ogrzania się.
Wczoraj, czyli prawie w połowie września, po raz pierwszy założyłem po długim letnim okresie skarpety. Lubię sandały i wszelkiego rodzaju klapki. Mam stopy tak ciepłe, że mógłbym w sandałach chodzić nawet zimą, tylko, że to wygląda głupio i codziennie tysiąc razy musiałbym odpowiadać na natarczywe pytania, co ze mną jest nie tak.
Jak byłem młody, to pod względem odczuwania ciepła i zimna byłem całkiem normalny. Chociaż... jak teraz mocno się wysilę sięgając do dziecięcych lat, to pamiętam, że zawsze nie znosiłem czapek, szalików i rękawiczek. Może nadmiernie troskliwi rodzice przegrzewali mnie staropolskim zwyczajem w niemowlęctwie?
Szlag moje prawidłowe odczuwanie zimna i ciepła trafił, gdy byłem około czterdziestki. Pracowałem wówczas w najbardziej zdradliwym dla człowieka północy (to ja) i paskudnym miejscu, jakim jest rejon Zatoki Perskiej. Szybko musiałem zlikwidować pewne uszkodzenie na otwartym powietrzu, pod palącym słońcem (szybko, jak szybko – w sumie trwało to ze cztery godziny). Próżny i niecierpliwy Biały Człowiek z Północy (to ja) nie założył obowiązkowej w tamtych stronach białej galabiji i głowy nie przykrył odpowiednim keffiyeh, aby, jak ludy lokalne, nie dać się usmażyć, albo ugotować na twardo.
No i zapłaciłem za to. W nocy po tej pracy obudził mnie potworny, jak nigdy dotąd ból głowy, a wyciągnięty z łóżka medyk stwierdził, że mam typowe (typowe! Niech go cholera weźmie) porażenie słoneczne.
Od tego czasu mój wewnętrzny ośrodek termoregulacji szlag trafił. Zacząłem nienawidzić upałów, piekącego słońca, wysokich temperatur. I oczywiście ciepłych sypialni i ciepłych łózek. Zostałem prawdziwym Yeti – Człowiekiem Śniegów.
Ta przypadłość wcale nie jest taka rzadka, jak się dobrze rozejrzeć. Taki Winston Leonard Spencer Churchill, uczciwie trzeba oświadczyć, że grubas nie lada, tak się w nocy pocił w swoich piernatach, że służący zmieniali mu pościel dwukrotnie. I piżamę w której sypiał też. Chociaż... przy tej ilości whisky, którą sir Winston konsumował codziennie, musiał być czas, w którym te wszystkie alkoholiczne kalorie musiały z niego wyparować.
Ostatnio jakby coś powoli zaczęło się zmieniać. A może do perfekcji doprowadziłem zewnętrzną regulację dopływu ciepła i chłodu (nie ma chłodu – to brak ciepła), że już czasami, ciągle nie za często, potrafię odczuwać z dziką rozkoszą, że jest mi zimno.
Czy to nie degeneracja i cywilizacyjny upadek? Pokolenia przodków przez tysiąclecia walczyły o ogień i oto by było im ciepło. Dzielni myśliwi obdzierali ze skór tysiące zwierząt, by ich futra zapewniły ochronę przed zimnem. A tu panie teraz taki marudzi, ze mu za ciepło i robi wszystko, by się pochłodzić. Co za czasy i dekadencja!
Lubię się kąpać w wannie. W pewnym sensie jestem sybarytą (tylko bez tych głupich skojarzeń). Jak się przychodzi umorusany i spocony po ciężkiej robocie (czołem górnicy!) to oczywiście natrysk jest jedynym, słusznym rozwiązaniem. Ale ja mam do zmycia tylko trochę potu i ten niepopularny w naszych czasach body odour (wielu naukowców twierdzi, że stosowanie dezodorantów, zabija naturalne feromony (takie damsko – męskie zapachy) i przez to rodzi się mniej dzieci i w ogóle ochota do seksu spada).
Więc wolę wannę. I już. Ale, ale... tu też trzeba nieco poeksperymentować.
Oczywiście, gorącym latem fajnie jest wchodzić do letniej wody i obserwować, jak bąbelki ciepła są unoszone z naszej skóry i unicestwiają się w wodzie.
Pławienie się we wrzątku, jak to mają w zwyczaju i głębokiej miłości Japończycy w swoich Dogo Onsen, czyli w wannach lub basenikach z bardzo gorącą wodą ze źródeł, jest dobre i odprężające, ale tylko przez chwilę. Ja po takich ablucjach, dostaję potężnych hercklekotów i potów, że muszę poleżeć pod ręcznikiem dobry kwadrans. Ale może właśnie o to chodzi? Lecz mnie niespecjalnie to rajcuje.
Co innego gorące, islandzkie źródła Blue Lagoon. Wiadomo, że 70% ciepła człowiek oddaje przez głowę, a reszta, to właśnie ta precyzyjna regulacja odczucia ciepła i zimna. Więc jak jesteś na otwartym powietrzu, zanurzony po uszy w islandzkim gejzerze, a na głowę pada ci śnieg, to możesz osiągnąć boski stan równowagi. Nirwanę niemalże.
No więc ja eksperymentuję w mojej wannie. I oto rezultaty, do jakich doszedłem. Do wanny należy nalać gorącej wody, gorącej, prawie czterdzieści stopni, czyli jak u Japończyków, ale tylko tyle, żeby w wodzie zanurzone były nasze plecy, tył głowy, oraz oczywiście najbardziej czułe pod względem termicznym obszary naszego ciała – pachy i pachwiny. Natomiast moja pierś, brzuch i górne części ud są na powietrzu i organizm swobodnie może usuwać nadmiar ciepła. To taka kąpiel pół-na pół. Albo jak lody waniliowe z gorącymi powidłami z wiśni.
Gdy jest za chłodno, to swobodnie ręką poleję pierś i brzuch, a gdy woda za nadto się wychładza, to dolewam wrzątku.
Oto Proszę Państwa ostatnie badania nad rozkoszą kąpieli i dogłębnej nauki w kierunku cieszenia się nawet największymi duperelami.
Bo kto na prawdę poważny, zajmuje się takimi niedorzecznościami, jak rozmyślania, czy mu zimno, czy ciepło i jeszcze tym się bawić.
Prawdziwemu chłopu jest albo zimno, albo ciepło, albo w sam raz. I już. Wystarczy.
.