TEGO NIE ZOBACZYSZ... 31] Bezgłośna awaria, cymbały!

[Książka na przedpłaty]
Uprzednio: https://naszeblogi.pl/58006-te...

Część II Tam [Część I Do; Część III Z powrotem]

Rozdz. 31 Bezgłośna awaria, cymbały!

[Od jakiegoś czasu rozglądał się, gdzie by tu przystanąć, bezpiecznie, ale także z jakimś ustronnym zapleczem, ponieważ przepełniony pęcherz już mocno dawał mu się we znaki. Nie chciał się zatrzymywać na stacji benzynowej, których na tej trasie było jak kot napłakał (kafejki i zajazdy były pozamykane antykowidowym dekretem), ponieważ musiałby ubierać "namordnik", a traktował noszenie maseczki dosłownie jako kaganiec. Czuł, że KTOŚ centralnie odbierał ludziom wolność – zdumiewała ta zorkiestrowana zgodność na całym świecie odnośnie języka nakazowych komunikatów i wdrażania w identyczny sposób tych samych restrykcji. Kto dyrygował tą "plandemią"? Jakiś światowy rząd, chcący wprowadzić nowy porządek dla wszystkich, owo NWO (New World Order), zakonspirowana elita globalnej władzy (Deep State), czasem określana jako Mr Global. Jak zwał, tak zwał, ale Salvinowi dawało to wszystko do myślenia...

Właśnie Laura nadała sygnał, że chciałaby porozmawiać, więc decyzja musiałaby być szybka. Zjechał zatem na bok tuż za wiaduktem, unoszącym się w poprzek drogi lokalnej z autostradą nad głową, i zaparkował na placyku za pylonem. Kiedy wysiadł z auta z myślą, że schowa się za nim, żeby nie być na widoku przejeżdżających, spostrzegł nagle na zboczu monstrualnego lwa. Był to mosiężny pomnik, dziękczynny, jakimś poległym bohaterom. Salvin znał takie epitafia. Tego typu monumenty noszą niemiecką nazwę löwendenkmal. Olbrzymie cielsko leżącego zwierzęcia z grzywiastym łbem w skali 1:1. Ten tutaj, z regionu Friuli, przypominał szwajcarski wzornik z Luzerny, dłuta Bertela Thorvaldsena: śpiący/konający król dzikich zwierząt, leżąc na tarczy, wszędzie wymownie symbolizował heroizm walczących, co polegli w boju za jakąś dobrą sprawę.

Zwyczajna intymna czynność fizjologiczna – ale jaka ulga! Przyglądał się niespodziewanej rzeźbie pośród gór, był nią zauroczony. Wydawało mu się, jakby lew patrzył na niego spod niedomkniętych powiek...
– Co za sytuacja! – uśmiechnął się do siebie. Bądź co bądź oglądał dzieło pełne wzniosłych treści jako historyk sztuki, a nie jak ignorant, co się udał w krzaki za swoją potrzebą... Zawstydził się... Odwrócił się tyłem do zwierzęcia.
– Czy zażenowanie jest przejawem ducha czy duszy? – przebiegło mu przez głowę – wynika z wychowania czy z genów, a może dane od Boga...? – rozmyślał filozoficznie zbliżając się ku napisom pod mosiężnym odlewem lwa. Zostali tu upamiętnieni żołnierze z czasów I wojny światowej.

Pstryknął fotkę komórką i dał sygnał Laurze, że może już rozmawiać. Oddzwoniła natychmiast.]

Ona: – No jak tam...? Ja: – No co tam...? Usłyszeliśmy się omal jednocześnie. Parsknęliśmy śmiechem. Po chwili: – Ty pierwsza. Opowiadaj. O dzieciach... Jak chłopcy? Dają ci się we znaki...?
– Tęsknią za tobą; oczywiście po swojemu... Na przykład wczoraj Filipek mówi: "– Mamusiu, jak ja z tobą śpię, to ja cię bardzo kocham. A tatusia, którego nie ma z nami, to ja tak nie czuję w główce..."
– A jak tam Jasio? Daje popalić?
– Niech sam ci powie... – cisza – ...nie chce, wstydzi się...
– Mama, nie skarż! – dochodzi z głębi piskliwy krzyk.
– Nie chce czytać na głos... – rzuca jednak żona.
– Nie kocham cię! – teraz już wrzeszczy z pobliża słuchawki starszy.
– Przestań mnie kopać! – słyszę jej wściekły głos.
– Widzę, że wszystko po staremu... – konstatuję, mając na uwadze problemy wychowawcze, jakie mamy z tym małym buntownikiem o rodzinnym, miękkim pseudonimie Asiu.
– A na to Filip – kontynuuje Moja Laurka – "Babciu, daj, ja będę czytał, bo ja nie chcę kopać rowów."
– Przecież ten debil jeszcze nie umie czytać – dochodzi mnie z tła.
– Przestań wyzywać brata! – to Moja Laurka, stanowczo, ale jakby z lekkim wstydem w głosie, że tak mi się skłóceni prezentują.
Nastaje cisza, ale taka scenicznie zawieszona, bo bardziej czuję niż słyszę jakieś naradzania się...
– Tatuń – jednak włącza się do rozmowy nasz starszy ancymon. – A wiesz, że już są lalki Barbie w maseczkach...
– Tak? Nie wiedziałem. Tak szybko...?
– "Era influencera" – rzuca do słuchawki Moja Laurka.
– Tatuń. A to jest po jakiemu? – pyta Janek.
– Po włosku, gamoniu! – słychać, jak się wtrąca nasz mały poliglota, Popo.
– Nadal jest chętny uczyć się słówek, śpiewać po włosku...? – pytam żonę.
– Tak. Jasiu nie bardzo...
Asiu: – Tatuń, gdzie jesteś?
– W górach, w Alpach. Już niedaleko hotelu, gdzie spaliśmy w styczniu.
– A ile to jeszcze kilometrów?
– Około trzydziestu.
– To jedź szczęśliwie i daj znać, jak już będziesz na miejscu – kończy Moja Laurka.

Ruszam zamyślony. Jeszcze nie tak dawno szalona miłość dwojga zakochanych, a tu już dzieci i uczucia rozmnożone do relacji pomiędzy czteroosobową rodziną. Stan piękny, choć nie błogostan, bo stale coś iskrzy w tej naszej domowej pedagogice (wychowanie dzieci jest trudne i bardzo męczące), ale jednak wzniosły, niczym innym nie do zastąpienia, zwłaszcza w moim wieku... Dane mi to wszystko jakby z nieba. W związku z tym i odpowiedzialność niemała! Czy dobrze robię, że nie zważam na siebie, z uwagi na okoliczności powstałe wraz z pandemią? Czy faktycznie to tylko globalistyczna ściema? Nakierowana na lękliwych. Żeby zbadać, czy uformowanie (jak licznego?) redyku z ludzi jest możliwe.

Auto, toczące się na wolnym biegu, zaczęło zwalniać, zbliżałem sie ku dolnej partii doliny, na dnie której biegła droga ku mostowi na rzece Tagliamento. Wrzuciłem od razu czwórkę, po chwili piątkę i w końcu szósty bieg, obserwując na ekranie informacje o skokowym zmniejszaniu się zużycia paliwa. Do "domu" miałem zaledwie dwanaście kilometrów, według GPS-u. Przejeżdżałem właśnie ów długi most nad szerokim, kamienistym dnem rzeki, i kiedy tuż za nim mijałem zjazd do Tolmezzo, nagle zauważyłem komunikat na ekraniku pokładowego komputera: "Stop! Alta temperatura."

– Jasna cholera! Przekręciłem kluczyk i wyłączyłem silnik; kierunkowskaz w prawo – auto toczyło się coraz wolniej, a ja wypatrywałem jakiegoś szerszego miejsca na wąskim na tym odcinku drogi poboczu. W końcu, już z musu, pod presją wygasającej inercji poruszającego się ledwo ledwo zestawu, stanąłem nad krawędzią wysokiego nasypu, byle tylko lewe opony mieć poza linią wyznaczającą jezdnię. Włączyłem światła awaryjne i wówczas zobaczyłem wydobywające się spod maski wstążeczki pary. – Spokojnie – pomyślałem, tłumiąc niepokój, jaki już w mojej głowie zakiełkował – w końcu widziałem wiele aut, stojących w korkach, którym gotowała się woda w chłodnicach, a które, po przerwach i schłodzeniu silników, ruszały dalej. – Nie panikuj!

Nieporadnie, bo w nerwach, wdziałem na siebie odblaskową kamizelkę. Upewniłem się, że nikt z tyłu nie nadjeżdża, pośpiesznie wysiadłem na jezdnię i pociągnąłem za rączkę na progu przy fotelu kierowcy – cięgła zwalniającego zatrzask pod maską. Wtedy dotarły do moich uszu zorkiestrowane klaksony – ryczące z przodu i z tyłu: dwa tiry nadjeżdżały i akurat miały się minąć na mojej wysokości. O obiegnięciu drzwi, ich zamknięciu i schowaniu się za autem nie mogło być mowy. Zatrzasnąłem je tylko błyskawicznie, wciągnąłem brzuch i przykleiłem się do boku scudo. Jak ja lubię tych zawodowców, kierujących wielkimi pojazdami! Ten z przeciwka poszedł ile się dało na prawo, a ten z tyłu ominął mój zestaw łagodnym łukiem wykraczając bezpiecznie poza środkową linię. Dmuchnęło na mnie co najmniej tak, jak bym stał na jakimś wiejskim peronie pod Włoszczową, a obok przejeżdżało pendolino.

Przejechały jeszcze dwa auta osobowe, gdy ruszyłem do przodu. Gdy podniosłem maskę, para buchnęła jak z kotła po zdjęciu pokrywy. Czekając aż wszystko wystygnie, zadzwoniłem do hotelu. Odebrał syn właścicielki. – Masz wodę? – zapytał, gdy mu przedstawiłem sytuację. – Tak. Żona dała mi na drogę zgrzewkę mineralnej. – To odczekaj jakiś czas, a potem dolewaj do chłodnicy wolniutko, omal po kropelce, i przerywaj, gdy będzie kipiało – poinstruował mnie o tym, co sam wiedziałem. Dopytał mnie jeszcze gdzie stoję, i dodał, że mama tam podjedzie z kanistrem wody na wszelki wypadek.

Postanowiłem ustawić trójkąt ostrzegawczy za przyczepą. Stale coś przejeżdżało, więc ku tylnym drzwiom samochodu poszedłem po nasypie, poza blachami zabezpieczającymi drogę. Pod ręką, na wierzchu był ten z wypożyczalni przyczep. Ustrojstwo wiotkie i lekkie – z trudem stało na ziemi; ledwie się obróciłem ku autu, nadjechała ciężarówka i zdmuchnęła to "piórko" na bok. W pierwszym odruchu zacząłem się rozglądać za jakimiś obciążnikami, choćby kamieniami, które można by położyć na dolnym ramieniu trójkąta. Ale wokół było czysto, pobocze wysprzątane. Cóż było robić...? Musiałem dokopać się do swojego trójkąta, co mogło się okazać podobną niespodzianką, ponieważ scudo było kupione niedawno i pokładowy znak ostrzegawczy nie był dotychczas używany – ale ten drugi był nieco solidniejszy. Nie tylko stał o własnych siłach, ale jeszcze opierał się podmuchom od przejeżdżających tirów.

Zacząłem sączyć wodę do chłodnicy, w której jednak bulgotało i się gotowało... Nadjechała Cinzia, właścicielka hotelu. Z przodu, drugim pasem jezdni, zatrąbiła i pokazała na migi, że pojedzie dalej zawrócić. Wstrzymałem się jeszcze z tym dolewaniem wody: silnik buchał nadal gorącem jak z martenowskiego pieca. Kląłem w duchu. Pod swoim adresem, ale też na producenta, Fiata. Byłem wściekły na siebie, że nie zerkałem na wskaźnik temperatury chłodzenia silnika, tylko gapiłem się na wyświetlacz komputera. Dane spalania, nazwiska piosenkarzy, nucenie i tłumaczenie incipitów, komunikaty w telefonie, informacje z nawigatora, ostrzeżenia Radarbota itp. – na tym skupiałem uwagę. I to zamyślanie się nad życiem, obecną sytuacją... Moja wina, gapiostwo ewidentne!

Do producenta scudo miałem uzasadnioną pretensję, że nie wprowadził dźwiękowego ostrzeżenia w tak ważnej, newralgicznej sytuacji, grożącej absolutną awarią – słuchowego sygnalizatora wycieku płynu chłodniczego. – Jak to jest, że gdy zapomni się wyłączyć światła, włącza się ostrzegawczy pisk lub brzęczek, a przy tak poważnym zagrożeniu, jak ubytek płynu chłodniczego, pojawia się napis w zasadzie już post factum, gdy kierowca nie ma szans wyjść z tego obronną ręką. Stale przecież docierały do mnie informacje, ileż to kobiet przez ten producencki WYBRAK zajechało silniki!

Przybyła Cinzia, postawiła kanister z wodą przed maską. Siłą rozpędu w tej złości i rozgoryczeniu powiedziałem jej, że wszyscy producenci aut to durnie jednacy... Nie tylko włoski Fiat. Najpierw się zdziwiła, o co mi chodzi, a potem, gdy jej moją pretensję wyłuszczyłem, pokiwała z aprobatą głową. Żeby nie wyjść na osobę, co nie umie spojrzeć na siebie krytycznie, by przyznać się do winy, zakończyłem: – Jam gamoń, a producenci aut cymbały! Zaśmiała się sympatycznie, trochę też pewnie, by rozładować trudną sytuację, w jakiej się znalazłem. Lubiłem do jej hotelu jeździć, ponieważ zawsze była miła, w sposobie bycia naturalna, a w sprawach służbowych przystępna i dla klientów z Polski usłużna (ileż to razy mnie i narciarskich połamańców odbierała ze szpitala swoim autem!), no i że po pewnym czasie traktowała mnie już jak członka rodziny.

Wciąż, po próbie kropelkowej wlewki, czekaliśmy aż silnik wystygnie: na zewnątrz było ciepło, więc trzeba było uzbroić się w cierpliwość. Cinzia oznajmiła, że teraz musi załatwić coś pilnego, ale po mnie wróci.

Napełnianie wodą trwało i trwało. Zrobił się wieczór. W końcu przekręciłem kluczyk w stacyjce, rozrusznik zakręcił, ale silnik tylko głucho jęknął i nie wystartował. Nawet nie próbowałem uruchamiać go ponownie: było jednoznacznie słychać, że motor jest kaput! Spod maski wydobyła się wyraźna, głucha, totalna klapa.

Wyszedłem z samochodu i stanąłem przed scudo, bijąc się z myślami, co dalej...? Duży samochód, z tyłu ogromniasta przyczepa... I wtedy zobaczyłem kałużę wody z przodu pod autem, która spływała po pochyłości w stronę pobocza otaczając pomarańczową strugą prawą przednią oponę. Nie miałem złudzeń, że to już koniec jazdy. Awaria na całego, ale jeszcze dałem sobie odrobinę nadziei, że może da się coś z tym wyciekiem od spodu zrobić: jeśli to tylko dziura w chłodnicy, a nie padnięty motor?

Zadzwoniłem do Axy pod numer pomocowy. Odezwał się miły młodzieniec i po wysłuchaniu, co mi się przytrafiło, zaczął mnie uspokajać, że mi na pewno pomogą. Ale najpierw musi mnie zlokalizować. Najlepiej za pomocą GPS-a w komórce. W nerwach pomyliłem tę możliwość z aplikacją, pozwalającą odnaleźć zaparkowane auto. Nie pokazał zniecierpliwienia. – Spokojnie! W końcu zapytał mnie, czy coś widzę z nasypu, jakieś przedsiębiorstwo, bo on na swoim podglądzie zauważa, że za tym mostem nad rzeką Tagliamento jest strefa przemysłowa... Podałem mu szyld firmy u stóp, niemal pode mną, tylko po drugiej stronie jezdni – jakaś "Autocarrozzeria & Servizio Ranzi", i od razu mu precyzyjnie wyskoczyło, gdzie jestem. – OK. Prosił zatem, żebym jutro jak najprędzej poinformował go, czy auto da się naprawić. Jeśli nie, będzie szukał transportu, by zwieźć scudo wraz ze mną do kraju. Kwestii przyczepy na razie nie poruszałem, bo nie byłem pewny, co było w tej umowie z ubezpieczycielem. Załatwiała to Moja Laurka, więc bez wcześniejszej rozmowy z nią nie chciałem wychodzić przed szereg.– Proszę się iść przespać, ma pan dobre assistance, na pewno z tych kłopotów wybrniemy – zapewnił, widocznie tak szkolony, żeby klientom w tarapatach dodawać otuchy. W każdym bądź razie to działało, było kojące. – Będziemy w kontakcie...

Nadjechała Cinzia. – Spróbujemy znaleźć kogoś, kto cię ściągnie z drogi do serwisu, a przynajmniej przyczepę dowlecze pod hotel – oznajmiła. – Weź bagaże, jedziemy na kolację. Nie protestowałem; wiem przecież jak ważne są dla Włochów pory posiłków. Potrafi młotek zastygnąć w powietrzu przed główką gwoździa, gdy wybiła godzina sjesty i trzeba natychmiast udać się w kierunku michy. Poza tym byłem potwornie zmęczony – praktycznie nagle zeszło już ze mnie powietrze. Silnik klapa, a ja przedziurawiona dętka.

Ogarnąłem wzrokiem zestaw, który pozostawiałem na uboczu: trójkąt stoi, światła awaryjne włączone (skoro auto i tak już nie pojedzie o własnych siłach, to niech lampy migają aż do wyczerpania akumulatora). Droga lokalna, nie autostrada, powinno być dobrze, taki awaryjny postój, jeśli mam zaraz tutaj wrócić... W tym pośpiechu, bo Cinzia ponaglała (nie w sensie dosłownym, ale energicznie pomagała mi przenosić bagaże do swojego samochodu, co mi się udzielało, żebym się żwawiej zakrzątnął...), zapomniałem zostawić numeru komórki za szybą. I to był błąd.

Ciąg dalszy nastąpi

[By skosztować kawy włoskiej z pierwszej ręki zerknij na Allegro/italiAmo_caffe; po zakupie upomnij się – dorzucam moim Szanownym Klientom/Czytelnikom, z własnych zasobów bibliotecznych, wybraną losowo jakąś książkę gratis.]

Tekst, na prawach pierwodruku prasowego, ukazał się na łamach kanadyjsko-amerykańskiego tygodnika polonijnego "Głos" nr 4/2021 (27.01-03.02), s.16.

Możliwość nabycia ukończonej powieści w formie książkowej poprzez przedpłaty ratalne – patrz tutaj: https://allegro.pl/oferta/prze...