Awers – patrz:
http://salonowcy.salon24.pl/474529,nieubrana-choinka
Zwalisty Boening 747 opadł ciężko na płytę międzynarodowego lotniska w Brasilii. Pilot podziękował pasażerom i wszyscy zaczęli się zbierać do wyjścia. Przy odprawie brazylijski celnik długo wertował dokument z wytłoczonym orłem na okładce i napisem „Polska Rzeczpospolita Ludowa”. Sprawiał wrażenie, jakby po raz pierwszy widział polski paszport. Do kogo pani jedzie? – spytał podejrzliwie. Do ambasadora Belgii w Brazylii, jestem jego narzeczoną.
Kątem oka spostrzegła, że zbliża się do niej jakiś elegancki młodzieniec. – Madamme Ewa de Pologne? – spytał. – S’est moi – odpowiedziała zdziwiona. Jestem kierowcą pana ambasadora, proszę za mną! Jechali gładką jak stół dwunastopasmową autostradą. Widać było ogromne przestrzenie upstrzone z rzadka kępami palm, kaktusów i egzotycznych traw. Jedziemy do najlepszej dzielnicy Brasilii, gdzie się ulokowały same dyplomatyczne rezydencje – obwieścił z dumą kierowca. Z autostrady samochód zboczył w jakąś lokalną drogę, a z niej w dróżkę wysypaną szutrem. Zatrzymali się przed potężną palisadą. Kierowca nacisnął jakiś guzik i obwarowanie rozwarło się odsłaniając widok na bajkową rezydencję.
Chyba mi się to wszystko przyśniło? - pomyślała olśniona fantazyjną bryłą domu otoczonego rajskim ogrodem. Wysycone równikowym słońcem barwy pasły oko gamą tęczowych odcieni. Pod turkusowym niebem róż promieniował purpurą, brąz nabrał mahoniowej głębi, żółć mieniła się złotem, czerwień kraśniała karminem. Wszędzie puszyły się kwiaty o zmysłowych kształtach, jak na obrazach Gaugina. Z egzotycznych drzew zwisały ciężko kiście jakichś nieziemskich owoców, a pośród liści trelowały egzotyczne ptaki.
Stała bez ruchu urzeczona pięknem nieznanego je dotąd pejzażu. Po chwili, w drzwiach domu pojawili się Bernard. Ubrany w nienagannie skrojony kremowy garnitur uśmiechał się rozłożywszy szeroko ręce w powitalnym geście. – Welcome to your new home! My darling! Choć czuła, że powinna do niego podbiec, stała w miejscu jak wryta.
Weszli do przestronnej rezydencji i Bernard obwieścił uroczyście: – To twoje brazylijskie królestwo!...Rozejrzała się. Dom był imponujący. Takie wnętrza widywała tylko w ekskluzywnych, zachodnich żurnalach. Szklane ściany sprawiały wrażenie jakby ogród wlewał się do środka. Wszystko było idealnie czyste, jasne, lekkie, zwiewne, ażurowe, w delikatnie pastelowych kolorach.
Olśniona przepychem nie mogła się uwolnić od złowieszczych myśli. - Nie, to nie dla mnie! Ja, córka nauczycielki z Mościc pod Tarnowem w takiej rezydencji, u boku ambasadora Królestwa Belgii, w kraju wiecznego lata, pośród światowej elity? Doświadczony dyplomata skinął na lokaja, który w mig zrozumiał, że pora na szampana.
A teraz niespodzianka! – oznajmił Bernard z tajemniczym uśmiechem na twarzy. Weź kieliszek i chodź, proszę, za mną! Podszedł do oszklonej windy, która otwarła się bezszelestnie. Przepuścił ją przodem i nacisnął przycisk „–1”. Stanęli przed jakimiś drzwiami. Bernard wyciągnął z kieszeni kaszmirową chustkę i poprosił: – Zrób mi tę przyjemność i pozwól, że przewiążę ci oczy. Usłyszała szmer uchylających się drzwi. Teraz możesz zdjąć chustkę! – powiedział. Przez chwilę straciła oddech. W podziemnym garażu stało owinięte czerwoną wstęgą związaną w ogromną kokardę nowiuteńkie, kanarkowe porsche 911 turbo, w wersji cabrio. Jezu! Co to?! – spytała oszołomiona. Welcome to Brasil! – odparł dyplomata. Poczuła podniecający zapach nowego samochodu. Wszystko lśniło chromem. Pachniało świeżo wyprawioną skórą. Na myśl o diabelskiej mocy sportowej maszyny przeleciał ją podniecający dreszczyk. Wiedziała, że powinna mu się rzucić na szyję, lecz znów coś ją osadziło w miejscu. Poczuła się głupio. Biedny Bernard! Nie tak sobie pewno wyobrażał nasze powitanie. Staje na głowie, żeby mi przychylić nieba, a ja nie potrafię się zdobyć na odrobinę czułości.
Dopadły ją wyrzuty sumienia, że Krzysztof został sam w Polsce. - Ale cóż mogłam zrobić? Przecież gdybym została w Warszawie, nie miałabym za co żyć. A do tego nie mogłam już dłużej znieść tego ponuractwa i wszechobecnej szpetoty, tego brudu, śmierdzących toalet, sklepów straszących pustymi półkami, niekończących się kolejek, zapisów na meble, kartek na mięso i cukier, upokarzających walk o papier toaletowy i tego koszmarnego chamstwa zniewolonych ludzi. Przecież Krzysztof na tej jego uczelni miał głodową pensję, a ja wcześniej czy później oszalałabym w tym szpetnym bloku z wielkiej płyty…
Mijały kolejne miesiące. Jej nowe życie upływało podług niezmiennego schematu. Rano wspólne śniadanie. Potem basen. Około dziesiątej kometka z sąsiadkami z pobliskich rezydencji. Po grze znowu basen. Lunch, na który pan domu nigdy nie mógł zdążyć. Znowu pływanie. A kiedy Bernard wracał późnym popołudniem, trzeba się było szykować na kolejny, taki sam jak wszystkie poprzednie dyplomatyczny bankiet. Zaczęła sobie uświadamiać, że chociaż miała wszystko na skinienie palcem, de facto żyła w rajskiej klatce, osamotniona, pośród obcych ludzi, znużona intelektualną pustką. Nie miała z kim porozmawiać, bo nikt ze służby nie znał angielskiego, nie mówiąc o mentalności. To prawda, że w Polsce było biednie, brudno, szaro i ponuro, ale nigdy nie było nudno. Coraz częściej wspominała przyjaciół Krzysztofa wracając myślą do ich krakowskiego, skromnego mieszkania zawsze pełnego przeciekawych ludzi. Ileż tam było dysput, polemik, akademickich debat, wymiany stanowisk, ile było w tym żaru...
Stawała się coraz bardziej przygnębiona i nerwowa.
Zbliżała się Wigilia Bożego Narodzenia roku 1972. W przeddzień świętego dnia obudziło ją dyskretne pukanie do drzwi. Proszę! – odpowiedziała zaspanym głosem. Dzień dobry pani! Mam na imię Mercedes! Pan prosił, żeby pani zjadła z nim dzisiaj śniadanie w ogrodowym patio. Jak pani będzie gotowa, proszę mnie zawołać to pokażę drogę. Idąc za ciemnoskórą służącą patrzyła na ogród wyścielony angielskim trawnikiem. Wokół chwiały się na wietrze kępy egzotycznych traw. Tu i ówdzie sterczały kamieniste wysepki, z których strzelały w niebo ogromne kaktusy o dziwacznych kształtach. W słońcu połyskiwały oczka wodne zasnute liśćmi łopianów, spod których wyciągały ku niebu szyje gigantyczne lilie. Cień dawały palmowe oazy i ogromne drzewa. W to wszystko jakiś genialny architekt wkomponował dyskretnie portale, kolumny i łuki z białego wapienia zdobione mozaiką z kolorowych kamyków…
Wychowana w wigilijnym kulcie zastanawiała się jak urządzić ten szczególny wieczór w upalnym tropiku. Czy oni tu mają choinki? – zagadnęła Bernarda, ocierając pot z czoła, gdyż mimo rannej pory żar już lał się z nieba. – Nie sądzę, ale spytam Luisesity – odparł dyplomata i poszedł do kuchni. Po chwili wrócił z zasmuconą miną. – Marzenie ściętej głowy, ale Mario obiecał, że skombinuje wysoką drabinę i obetnie czubek któregoś z cyprysów okalających patio. Lepszy rydz niż nic – mruknęła pod nosem po polsku. – Co mówiłaś? – Nic ważnego – odparła, przechodząc na angielski…
Żeby zmienić temat, Bernard spytał: – Co wy w Polsce jecie na wigilię? Obowiązkowo postny barszcz z uszkami. To takie małe pierożki z grzybami - objaśniła. Ciepłą zupę? – zdziwił się. – No tak! – To odpada w tym klimacie. Zapadła chwila krępującej ciszy. Wiesz! – ożywił się Bernard. Pamiętam, że w Polsce zrobiłaś kiedyś taki zimny barszcz. Jak to się nazywało? Chłodnik – odpowiedziała. No właśnie! Bądź, proszę, tak miła i zrób taki chłodnik na jutrzejszy wieczór! – spojrzał jej prosząco w oczy. Wiesz? To nawet niezły pomysł! – przyklasnęła Ewa.
Niestety okazało się, że w Brazylii nie mają pojęcia, co to takiego botwinka. Ale Ewa się zawzięła i zmusiła Bernarda, by z nią pojechał do kolonialnego sklepu, gdzie się zaopatrywały europejskie ambasady. Tam kupiła kilka puszek buraczków. Później pojechali do miasta po kefir, bo o zsiadłym mleku nie było co marzyć. Okazało się, że jest tylko jogurt i do tego słodki. Zdesperowana gosposia postanowiła zakwasić jogurt kwaskiem cytrynowym, a słodką śmietanę złamać odrobiną octu.
Nadszedł wigilijny wieczór. Ewa założyła wieczorową suknię, lecz upał był tak niemiłosierny, że po kilku minutach elegancka kreacja przypominała przyklejony do ciała mokry worek. Na środku świątecznego stołu, wstawiony do ogrodowego wazonu, sterczał żałośnie przekrzywiony wierzchołek cyprysa przybrany mandarynkami i watą. Za chwilę siadamy do stołu! – ogłosiła uroczyście Ewa i pobiegła do kuchni. Pod ścianą, z nadąsaną miną stała kucharka Isaura śledząca ze wzgardą każdy ruch szwendającego się po jej królestwie intruza. Ewa wyjęła z lodówki pokrojone w kostkę buraczki, ostudzony wywar, posiekane ogórki, ząbek czosnku i szczypiorek. Wrzuciła wszystko do wielkiego garnka i zalała zakwaszonym jogurtem. I wtenczas nastąpiła dramatyczna katastrofa. Ku nieskrywanej radości Isaury wszystko się zwarzyło, a bladoróżowa lura przypominała raczej kompot truskawkowy niż świąteczny chłodnik. Nie pomógł nawet koperek…
To był początek reakcji łańcuchowej. Ten na pozór błahy incydent przerwał tamę gromadzonych od dawna emocji i Ewa straciła panowanie nad sobą. Co tam słychać u mojej kochanej gosposi? – wołał od progu odstrzelony w smoking pan domu. Bernard! Ja już tak dłużej nie mogę! – rozbeczała się jak dziecko. Makijaż spływał jej po policzkach. Izaura triumfowała. Dyplomata pocieszał jak umiał: – Ale co za problem?! Chłodnik się nie udał? Każdemu się może przytrafić! Zaraz poproszę Isaurę o pomoc! Ona dokonuje cudów w kuchni, kochanie! Tego już było dla polskiej gospodyni za wiele. – Nie, Bernard! To wszystko nie ma sensu! Chcę wracać do Polski!
Nienagannie wychowany dyplomata po raz pierwszy nie zapanował nad sobą: – Tyle mi masz do powiedzenia po tym, co dla ciebie zrobiłem?! Chcę wracać do Polski! – powtórzyła. – Wykluczone! Nigdzie nie pojedziesz! Nie ma o czym mówić! Ewa spojrzała na niego błagalnie: – Ale zrozum! Ja się tutaj duszę! Po prostu usycham, jak przesadzone drzewo! A z czego będziesz żyła w tej Polsce, jeśli wolno spytać? – szydził. Jakoś sobie poradzę odpowiedziała przez łzy. Bernard zerwał się od stołu i poczerwieniały na twarzy wrzasnął: – Czy ty do cholery nie rozumiesz, że możesz spędzić życie w luksusie, wolna od problemów, wśród światowej śmietanki?! Ale ja nie chcę! – tupnęła nogą jak dziecko. Rozjuszony, zagroził jej palcem: – Nie kuś losu!!! Bo co? – nastroszyła się Ewa. – Bo zmarnujesz swą życiową szansę! – To znaczy? - spytała. Możesz przy mnie zrobić wyjątkową karierę! Ewa zachichotała szyderczo: – Wyjątkową karierę! Oczywiście u twojego boku! Jak wytresowany pudelek! Bernard chciał coś powiedzieć, ale nie dała mu dojść do słowa: – Też mi kariera! Wszystko według ustalonego w Brukseli porządku! Odtąd, dotąd! Tak, a nie inaczej! Z tym, a nie z tamtym! Tędy, a nie tamtędy! Zawsze zgodnie z procedurą i tą waszą kretyńską poprawnością polityczną! I cały czas szczerz debilnie zęby w każdej sytuacji i broń Boże, byś kogoś uraził, choćby ci napluł w twarz!”…
Bernard zsiniał ze złości. – Ale dlaczego chcesz wracać, do jasnej cholery! Nigdy nie pojmę, co cię tam ciągnie?! Wytłumacz mi! Po co chcesz tam jechać? Do tego brudnego, przygnębiającego kraju, gdzie zima jest dwa razy dłuższa od lata! Gdzie nie ma żadnej nadziei na przyszłość, a ludzie się nienawidzą i cały czas narzekają prawie nigdy się nie śmiejąc! Możesz mi to wyjaśnić?!
Ewa szukała słów. – Wiem, że mnie wyśmiejesz, ale ja tę Polskę kocham! Taką, jaka jest. – Ale za co, na litość boską!? – wykrzyknął. Czy wszystko musi być za coś? – obrzuciła go wzgardliwym spojrzeniem. No – żachnął się, myślę, że to oczywiste! A ja wręcz przeciwnie! – odparowała czupurnie. – I to jest właśnie to coś, czego nigdy nie zrozumiesz! – No to mi wytłumacz! Ewa odparowała desperacko. – Bo tam mieszkają bociany, które zawsze wracają do gniazda. Czy ty wiesz, o czym ja mówię? – spojrzała mu buńczucznie w oczy. Nie bardzo – bąknął. Możesz się wyrażać jaśniej? – A po co, skoro ty nigdy nie pojmiesz, czym są dla mnie walce i mazurki Chopina! – powiedziała pół po angielski i polsku, bo język już się jej zaczął plątać od szampana. – Nie wiem. Może to zapach bzów? Wspomnienie przydrożnych wierzb? Czy ty masz pojęcie, co to smak naszego razowego chleba??? – Chyba za dużo wypiłaś! – odparł. No widzisz! A jednak nic nie rozumiesz! – Nie pij już, kochanie, proszę! – pogłaskał ją po ramieniu.
Zapadła chwila trudnej do zniesienia ciszy. Skąd się tu wziął fortepian? – zdziwiła się ochłonąwszy trochę. Kazałem przynieść specjalnie dla ciebie, kochanie. Bo pamiętam jak u mnie w Warszawie lubiłaś sobie czasami pobrzdąkać. Zadziwiasz mnie! – powiedziała szczerze. Zagrasz? – spojrzał na nią błagalnym wzrokiem. – Daj spokój! – żachnęła się. Zagraj! Proszę! Pamiętam, że często grywałaś taką waszą piosenkę – mrugnął porozumiewawczo na lokaja. – Ach! Wiem! Mama mnie jej nauczyła, kiedy byłam mała. Pamiętam jak... nie dokończyła, gdyż uznała, że szkoda zachodu.
I raptem, przypominała sobie jak jeszcze w podstawówce, kiedy w kraju szalał stalinowski terror mama wytłumiła ściany kilimami i całymi dniami uczyła ją po kryjomu pewnej zakazanej piosenki. A potem, każdego roku na trzeciego maja przychodziła do nich cała klasa, a ona siadała do fortepianu i śpiewała w uniesieniu przy śliwkowym placku. A jak już dorosła, przy każdej okazji, jeśli tylko był pod ręką fortepian wracała do tego utworu, który wrósł jej w duszę.
O czym tak rozmyślasz, kochanie? – spytał czule dyplomata. Ech, myślałam o mojej mamie. Wychyliła kieliszek. – No to jak! Zagrasz? – spytał. A mogę jeszcze jeden kieliszeczek? - Wiesz, że w tym klimacie trzeba bardzo uważać z alkoholem? Mogę? – skarciła go wzrokiem. Bernard skinął na lokaja. Wypiła i z rumieńcem na policzkach usiadła do fortepianu. Zapanowała cisza i tylko było słychać szmer przepływającego przez patio strumyczka. – No to jeszcze jeden! – zakrzyknęła z ułańską swadą. Uniosła w górę dłonie, rozcapierzyła palce i z całą mocą uderzyła w klawiaturę. Ku niebu wleciała chmara przepłoszonych ptaków. Na amazońskiej ziemi rozbrzmiała święta dla Polaków piosenka.
Witaj, majowa jutrzenko,
Świeć naszej polskiej krainie.
Uczcimy ciebie piosenką,
Przy hulance i przy winie.
Witaj Maj! Trzeci Maj!
U Polaków błogi raj!
Witaj Maj! Trzeci Maj!
U Polaków błogi raj!...
Gdy powtarzała refren, głos jej się załamał. – Za dużo wypiłaś! – jęknął Bernard, a ona przypomniała sobie pewien marcowy dzień w Zakopanem, jak się z Krzysztofem lenili na przyzbie góralskiej chałupy wystawiając buzie do marcowego słoneczka. Poczuła zapach tatrzańskiego powietrza i smak lodowego sopla, który jej Krzysztof odłamał od dziurawej rynny.
No i co? Nadal chcesz wracać do tego polskiego koszmaru? – spytał dyplomata.
Patrząc tępo przed siebie mruknęła do siebie pod nosem: - Co ty możesz wiedzieć chłoptasiu o Polsce.
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)
Przytoczony fragment pochodzi z książki:
Krzysztof Pasierbiewicz
„Magia namiętności”
Wydawnictwo ARCANA
Wydanie pierwsze, Kraków 2011
WWW.arcana.pl
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 7688
Coś mi się wydaje, że w Pani przypadku mamy do czynienia z nieodwzajemnioną miłością do literaturoznawstwa, a co gorsze, z tego, co pani pisze wnoszę, że nie lubi Pani chłopów. A to już jest powożna dolegliwość.
Pozdrawiam jak zawsze serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
Noblista Isaak Singer, mam nadzieję, że swoją literaturą sprostał Pani wymaganiom, powiedział:
"nie sposób napisać dobrej powieści, w której nie byłoby wątku miłosnego, a ci, co próbowali doznawali zawsze porażki”
i dalej:
„literatura powinna być głównie rozrywką, a sztuka zbyt wnikliwa i długa jest nudna nawet, gdy jest dobra”
i dalej:
"cała sztuka zajmuje się emocjami, a kiedy zaczyna być zbyt intelektualna traci wszystko”
Proszę się z łaski swojej nad tym w wolnej chwili zastanowić.
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
W mojej książce pt. "Podaj hasło!", *patrz: http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=49&tx_ttnews%5Btt_news%5D=682&cHash=2b68cc1098 ), której na szczęście już Pani nigdzie nie zdobędzie, pisałem między innymi, cytuję z pamięci:
"Chodzi głównie o to, żeby się nie wymądrzać i nie tracąc poczucia humoru bawić literaturą. Bo instynkt mi podpowiada, że traktowanie pisarstwa z nadmierną powagą prowadzi w prostej linii do zgubnej maniery mędliwej upierdliwości nieprzyjaznej ludziom", koniec cytatu.
Wesołej zabawy sylwestrowej życzę,
Krzysztof Pasierbiewicz
ŻYCIE LŻEJSZE OD SNU
W Krakowie, Paryżu, Nowym Jorku...
są otoczeni zawsze gromadą „przyjaciół”
znający wszystkich „wybrańcy”
mający za sobą życie lżejsze od snu.
Lecz za tę butną fanaberię musieli zapłacić na starość ceną samotności
gdyż ci łakomie zachłanni na życie koryfeusze luzackiej istoty szczęścia
„tracili czas” na tyle szaleńczo, wartko i beztrosko
iż nie zdążyli, a może nie chcieli spostrzec
że słońce zaczyna powoli zachodzić
a oni zostali w kawiarni sami.
Ale ta „samotność”, była ich własnym, świadomym wyborem
bowiem ci z natury krnąbrnie wolni mężczyźni
mieli charaktery zbyt harde by się dać oprawić
w zbyt ciasne dla nich ramy zaściankowych konwenansów
którymi buńczucznie gardzili
i niefrasobliwie, nie bacząc na utarte kanony
czerpali z życia samo piękno i radość.
I choć zawsze wiedzieli
że za to ich La Dolce vita trzeba będzie słono zapłacić
mieli się za bogaczy
gdyż w głębi duszy czuli że skarbu świadomości życia przebytego pięknie
nikomu odebrać nie sposób.
Dlatego warto się zastanowić
czy owi „samotnicy” nie byli de facto mniej samotni
niż ci
których w bogobojnych, roztropnych i bezpiecznych stadłach
przez całe życie męczyło
skwapliwie skrywane przed samymi sobą poczucie dokuczliwej duszności
Rozumiemy się???
Pozdrawiam serdecznie i udanego Sylwestra życzę,
Krzysztof Pasierbiewicz