
"Chcę, żeby cię poniosło. Żebyś śpiewała w zachwycie, tańczyła jak derwisz...
Przebyć całą podróż i się nie zakochać, to jakby życie nas ominęło.
Więc trzeba próbować. Bo jeśli się nie próbowało, to się nie żyło."
Tyle Bill Parish, w filmie "Meet Joe Black", mówi do swojej córki. Film nakręcono w ubiegłym wieku. Trwa trzy godziny. Opowiada o śmierci i miłości. Jest jedną z najpiękniejszych bajek, jakie wyprodukowało amerykańskie kino, zanim jeszcze artystyczni kastraci i degeneraci obsiedli niemal do końca Hollywood.
I choć kreacje Anthony Hopkinsa, Brada Pitta i grającej Suzan - Claire Forlani są zachwycające, choć muzyka jest tak mistrzowska, że w zasadzie jej nie słychać, tylko się ją czuje, bo wędruje ona z odruchami emocji, dekorując je, im towarzysząc, je stwarzając, choć prowadzenie kamery i same sceny wchłaniają widza w siebie, tak, że jest - tam, przy niej, obok niego, patrzy na sztuczne ognie wybuchające w powietrzu, czuje skurcz na widok skurczysynów za stołem rady nadzorczej i czasem smak łez, pomimo tego wszystkiego, ów film przynosi to, na czym ludziom najbardziej zależy, podstawowe pytania, podstawowe odpowiedzi.
Oczywiście nie dane nam życie Billa Parisha. Tryliarderów jest kilkudziesięciu, może stu na świecie, miliarderów może nieco więcej. Ludzi... 10 miliardów. Więc czy twoje życie, czy moje życie, miało sens? - zapyta każdy z nas w obliczu śmierci. Bo to, że ją spotkamy, że ona spotka nas, że przyjdzie ten moment, to - choćbyśmy chowali głowę w internet, w Netflixa, używki czy dowolne środki zapomnienia - przecież wiemy. Więc co wtedy, gdy pojawi się Joe Black? Nie w postaci przystojnego blondyna, tylko tej faktycznej, bezmaterialnej, ale rzeczywistej bardziej niż każda materia...?
Tak naprawdę, to nie mamy czasu. O takich sprawach pomyśleć. Żyjemy w powodzi problemów, pilnych wydarzeń wylewających się na nas z ekranów, z głośników, z konieczności życia, gdy wszystko w górę, oprócz nas, gdy wszystko w pędzie, więc staramy się załapać, na ten pęd, na jakiś skrawek, ludzkiej uwagi, dopięcia tego, co niezbędne, przytrzymania się czegoś, by pędzący pociąg życia nie wyrzucił nas na zakręcie siłą naszej bezwładności czy nieuwagi.
- Trzeba próbować - mówi bohater filmu. Czego? Co próbować? Kochać? Tak. Miłość, ta opisywana w filmie to najcudowniejsze ludzkie przeżycie. Ale można kochać też pracę. Można kochać ludzi. Można kochać tworzenie, tego, czy tamtego. Można kochać mówienie prawdy. Można kochać... życie. Ale co to znaczy? Ile to kosztuje?
Wydaje się, że wraz ze zmianą wzorców i kodów kulturowych wielkiego kalejdoskopu jakim jest kino, zmiany zachodzą w ludziach. Nie oszukujmy się, o miłość jest coraz trudniej. Coraz rzadszym jest dobrem. Coraz trudniej o prawdę. Coraz rzadsza jest przyjaźń. Choć wciąż się przydarzają. Ale muszą na czymś wyrastać, z czegoś się brać. Bo żyjemy wśród i dla ludzi, choć behemot współczesności nam wpiera, że żyjemy dla siebie. I tak... każde z osobna, żyjąc dla siebie, traktujemy relacje z innymi jako biznes, w którym chodzi o to, żeby jak najwięcej z niego wyciągnąć. A to... pustynia dla miłości i przyjaźni. Tych prawdziwych, ludzkich, nieopisanych relacji.
Pozbawieni siebie nawzajem, ludzie chcą jakiegoś potwierdzenia, że nie są sami, że mają rację. Zło im oferuje wspólne wyznanie, potrzeby bezpieczeństwa, poczucia zagrożenia, stadnej jedności w osiąganiu tego pierwszego w obliczu tego drugiego. Zza pleców wygląda konsumpcja, to jest znieczulanie skargi serca, żeśmy zbrzydli, zmaleli, polegające na następnych dawkach łagodzącej wszystko przyjemności.
W końcowej scenie filmu grają "What a wonderful world" - piosenkę wyrażającą zachwyt w stosunku do życia, do istnienia, do świata. Czy taki zachwyt przeżywamy? Czy dajemy się ponieść? Czy zdolni jesteśmy zatańczyć jak derwisz? Kopnąć wszystko, wstać i zaryzykować? Czy jesteśmy prawdziwi? Choć na chwilę? Choć jeden raz? Czy też wyrażamy się w "podążaniu za trendami"? Postępujemy jak "odpowiedzialni obywatele"? Konsumujemy, jak wór bez dna? Czy jeszcze w ogóle istniejemy, czy też istnieje jakiś mentalny, zachowawczy mechanizm, który jest niezdolny do przeżywania niczego naprawdę i posiada pasujący zestaw doznań emocjonalnych podług wtłoczonych mu reguł?
Jesteśmy trenowani. Nieustannie. Przez media, przez władze, przez księży, przez nauczycieli, żebyśmy byli... grzeczni. Grzeczni, ale przede wszystkim - posłuszni. Jesteśmy trenowani do "odpowiedzialności", to jest przewidzianej responsywności, przewidywalności i bezbronności wobec trenerów. Odbiera się nam nas samych, a napełnia tandetnym pseudo-życiem złożonym z zajadłej uległości i skrywanego, za altruistyczną maską, egoizmu. Policja myśli i słów, gospodarowanie ich przepływem, nieustanne seanse nienawiści i pogardy, strachu i przerażenia, tresura włóż - zdejmij - włóż, nadstaw się, szczekaj na innych. Odnajdujemy się we wspólnym spełnianiu poleceń. Wzajemna agresja, wspólna izolacja, masowy egoizm, pożerająca ludzi konsumpcja sprawiają, że nie ma już gleby. Bo ludzie są dla ludzi właśnie glebą, podłożem, niezbędnym warunkiem wzrostu, komunikowania się, istnienia jako ludzie, to jest unikalne jednostki mające unikalne widzenie i odczuwanie świata. Gdy tego typu jednostki wchodzą w relacje koleżeństwa, przyjaźni, miłości, to dzieją się cuda, powstaje to - co napełnia nasze życie. Ale o to, coraz trudnej. Bo wszędzie tylko wrzask i ujadanie. Tępa wściekłość, bezbrzeżnie tania pogarda, izolacja i "odpowiedzialny" lęk.
Więc potrzebny jest taki film, który opowiada o tym, że miłość ma sens. Że należy próbować, bo pojawi się kiedyś śmierć. I co wtedy powiemy? Mieliśmy talent i zakopaliśmy go? Ukryliśmy go w skrzyni, żeby się nikt do nas nie przyczepił? Pilnowaliśmy go w domu, nigdzie nie wyruszyliśmy, bo moglibyśmy go stracić i jeszcze nam by się coś stało?
Pytanie o talent pochodzi z ust Jezusa z Nazaretu, bo to wtedy była jednostka bogactwa, majątku. Joe Black też się nam przygląda. Nie chce dla nas źle. Chce abyśmy byli sobą. Od siebie samych nie zaizolowali się przypadkiem, by spełnić wymagania tych, co sobie uzurpują szlachetne i dostojne prawo nas pouczania, bo oni kurwa wiedzą. G*** wiedzą. Niech się najedzą tą swoją wiedzą.
Czasem mamy pretensje do życia. "Nie mam miłości. Nie mam domu. Nie mam rodziny. Nie mam pracy. Nie mam zdrowia" - śpiewają w "Hair". Nasze życie to nie bajka. A jeśli to udręka, to często wcale nie taka jaskrawa, tylko ciemna, otępiająca, przykra, czasem samotna. Ale próbujmy, za radą Billa Parisha. Próbujmy kochać, co się da. Wierzący - Boga, do samego dna. Wszyscy - siebie samych, bo gdy siebie zdradzamy dla posłuszeństwa, konformizmu czy konsumpcji przyjemności, to owo "ja", pamiętające zielone lata, zwykle nam tą zdradę wyrzuca. Więc się wtedy izolujemy od samych siebie, udziałem w masowych psychozach, odurzaniem zastrzykami kortyzolu i dopaminy, o których dostarczanie dbają przemysły medialne, informatyczne, spożywcze no i oczywiście medyczne.
Próbujmy kochać innych. Próbujmy przekraczać to, co do pomyślenia. Próbujmy spraw beznadziejnych i pasji pod prąd. Żebyśmy nie odchodzili stąd z żalem, że coś zostawiamy, że siebie samych zapomnieliśmy, że coś straciliśmy. Zatracajmy się w pracy, w prostych sprawach, w zachwycie nad przyrodą, w zabawie ze zwierzakami. Będziemy sobą w tym zapomnieniu i pomnożymy talenty, jakie są w nas. A kiedy w końcu po nas przyjdzie, "zegarmistrz światła purpurowy", to powiemy "wow", otrzemy pot z czoła, wiedząc, że daliśmy z siebie wszystko. Ci co szeroką drogą i tłumnie, powiedzą "o cholera", bo na wszystko już będzie za późno, a to, co myśleli, że zachowają, właśnie wyrwane będzie z ich dłoni.
Próbujmy. Próbujmy żyć. Nawet gdy to przynosi cierpienie. Bo w sumie, nie ma miłości bez cierpienia, o czym także opowiada ten film. Próbujmy więc. Nawet jeśli się nam nie uda...
"Bo jeśli się nie próbowało, to się nie żyło..."
ps. A film piękny. Polecam.
-----------------------------------------------------------------
Więcej recenzji {TUTAJ}
Ale Twoja notka...też jakby z innego świata,gryzie sie z tutejszymi "ałtorami" z fabryki ruskich onuc...pachniesz mi zakonnikiem,kapłanem...błądzę? :-))
Chyba tylko poklask, zrozumienie, pochwały, że jesteś "swój", "nasz" itd. Ale, gdy ludzie nas będą chwalić, to korzyść? Ale czy do tego nie dążymy? (Łk 6,26)
Ludzie chcą. Czego innego. Cenią. Co innego. To nie wiem, dla kogo piszę i po co piszę. Ale myślę, że tak trzeba.
Z tym zapachem śmieszna sprawa. To nie jest pierwsza taka uwaga w życiu jaką słyszałem. Zastanawiające.
A innym robaczkom się wydaje,że maja nieograniczoną władzę....moga puścic komentarz,a mogą nie puścić...czy nazwę to omnipotencja...raczej nie...chyba nie trudno zgadnąć?
Trzy kwadranse temu miałem wypadek...rowerowy (śrubka od mocowania błotnika się odkręciła he,he)groźny nie groźny, ale boli i kolano i bark ...głowa i policzek lekko porysowane.Nic to przecież, więc przepraszam że dzielę w komentarzu te słowa.Jednak kusi mnie bym zapytał kogokolwiek jak to możliwe że trzy sekundy przed uderzeniem czaszką o bruk usłyszałem potężny dzwon i poczyłem silny ból?Hello Joe to ty?
Zalinkowany kawałek, taki zielony, hobbitowy bym powiedział :)
Może jak polskie łąki. Może w ogóle Polska, ta dziwna ziemia, dziwnych ludzi, to takie Shire współczesnego świata? A może wcale nie i takie skojarzenia są błędne.
W każdym bądź razie "Włóczęga Północy", pociąg o numerze 5211/12, zaczynał swój bieg w Gdyni, nie w Suwałkach. Owszem przez pierwszy rok i kawałek w 1957 to jeździł z Olsztyna, ale potem już z Trójmiasta. Jazda nim, to było doświadczenie. Pamiętam do dziś, bo tym pociągiem jeździłem i to nie raz. Czas? Wow... czas.... Zatłoczony przedział, noc, co dalej pisał nie będę. Zdarzało się, że żeby dostać się do toalety, to szło się "prawie po ludziach", pomiętych, padniętych, półprzytomnych, półsennych, zaścielających korytarz. Wszyscy razem, w rytm kołyszącego się pociągu. Teoretycznie to było kilkanaście godzin, dziś mi się kołacze, że 16 czy 17, ale nie pamiętam dokładnie.