To nie moje słowa. Powiedział to profesor Gut, światowej sławy wirusolog, najbardziej rozsądny ekspert doradzający rządowi, nagle gwiazda telewizyjnych, eksperckich dyskusji.
Lecz tymi słowami potwierdził to co napisałem już pod koniec stycznia, obawiając się właśnie paniki. W głównych pryncypiach zarządzania kryzysowego, a takie międzynarodowe szkolenie odbyłem, najważniejsze jest niedopuszczenie do utraty kontroli.
Bo gdy już się straci panowanie nad sytuacją, to mamy właśnie najgorsze co może być – panikę.
W panice wszyscy zachowują się irracjonalnie, a w grupie tworzy się instynkt stadny. Wtedy odzyskanie kontroli jest jak gaszenie kocem rozlanej benzyny. Czasami próżny wysiłek.
Chciałbym ponownie przytoczyć obszerne fragmenty tego mojego styczniowego tekstu, gdy sytuacja była w stadium kiełkowania. Po sześciu tygodniach już jesteśmy w odmiennej sytuacji i wcale nie w jakiejś ustabilizowanej. Wprost przeciwnie. Jesteśmy na śliskim zboczu i nie mamy pojęcia, gdzie możemy się stoczyć.
Zsuwanie się paniką w otchłań ślepej histerii, a nawet czasami zabójczego amoku, mogą zahamować dwa dobre buty: jeden to zdrowy rozsądek; z tym w narodzie nie ma problemu, historia nas tak przetrzepała, że nauczyliśmy się szukać optymalnych rozwiązań. Drugim butem jest dyscyplina. A tu w Polsce czasami jest duży problem.
Zagraża nam również nasza naiwność. Media są pełne nawiedzonych mesjaszy, opętanych kretyńskimi ideami, cudotwórstwem i spiskowymi teoriami. Państwo ukrywa chorych, pewnie gdzieś w sztolniach obok złotego pociągu. Sama kandydat na prezydenta tak mówi. Inny społeczny doradca zaleca – pijcie wodę o temperaturze 25 stopni. A niby dlaczego to ma pomagać, gdy już po chwili ma ona w naszym wnętrzu 36,6 stopni – temperaturę naszego zdrowego organizmu.
Jak jesteśmy naiwni, to przyswajamy tyle bzdur dziennie, aż w końcu jesteśmy w tym wszystkim zagubieni.
Gdy szukamy prawdy i dobrej rady słuchajmy ekspertów, a nie pani Goździkowej. Nie ufamy ekspertom, bo to pisiory? Cóż... Nawet Budka i Kierwiński zgodzili się z ludźmi Dudy i Morawieckiego. Bo aż tacy naiwni nie są. Dobrze wiedzą – jak trwoga to do Boga...
Oczywiście owczego pędu nie jesteśmy w stanie pokonać. Będziemy szaleć w poszukiwaniu maseczek na twarz, które są nam tak potrzebne, jak umarłemu kadzidło. Będziemy się opychać witaminą C, aż dostaniemy kamicy nerkowej, albo kolosalnymi dawkami ostatniego cudu farmacji, witaminą D3, co nas doprowadzi do utraty apetytu, biegunki i wymiotów.
Pamiętajmy, symbol owczego pędu – lemingi – żyją krócej.
Ponad 60% społeczeństwa popiera działania władz wobec rozwijającej się epidemii. Instynktownie wyczuwamy, że to słuszna postawa, bo wszystkie zabiegi w walce z wirusem mają silne fundamenty wiedzy eksperckiej. Widzimy też, że jest to akcja skoordynowana, a nie miotanie się od ściany do ściany, co dzieje się nawet w, do tej pory będących wzorem dla wielu, państwach europejskich. Nawet można powiedzieć, że sytuacja rozwija się "planowo". I na to odpowiednio reagujemy.
Ostatnim zaskoczeniem było złamanie pierwotnej doktryny, że wirus nie atakuje dzieci poniżej 9 roku życia. Tak nie jest. Rzeczywiście nie atakuje w tym sensie, że wywołuje chorobę COVID-19, ale wirus w dziecięcym organizmie może przetrwać i się replikować bezobjawowo, powodując w ten sposób podstępną propagację i rozprzestrzenianie się choroby.
Po poznaniu tego faktu, władze natychmiast na dwa tygodnie zamknęły szkoły, przedszkola i żłobki.
Pozostała część społeczeństwa to 30% tradycyjnego, narodowego tumiwisizmu i "co mnie to obchodzi". Reszta – 10% to zatruty koktajl zwierzęcego, fanatycznego antypisu i zawodowo szkodzącej Polsce agentury.
Miejmy świadomość, że w sytuacji kryzysowej, szczególnie takiej najgorszej, gdzie nie wiadomo co jeszcze może się stać i nie ma wypracowanych procedur, większość działania to nieustanna improwizacja, uczenie się na błędach innych państw, maksymalna kontrola obszaru kraju i blokowanie wszelkich możliwych ścieżek rozwoju epidemii.
I choć może to się wydawać cyniczne, to z punktu widzenia epidemiologii nie jest w Polsce wcale źle. Mamy izolowane, będące pod kontrolą ogniska choroby. Nie potworzyły się na szczęście rozległe łańcuchy zakażeń. Nawet tak zwany pacjent ZERO, w autobusie, którym przyjechał zaraził tylko dwie osoby – jedną za sobą i jedną z przodu. Mam nadzieję, że teraz granice mamy na tyle szczelne, że z zewnątrz niepostrzeżenie nie może zarażony człowiek, nawet bez objawów, wniknąć na nasze terytorium.
Gdyby to było w stu procentach skuteczne, to pozostało by nam tylko uporanie się z tym, co już mamy w kraju; ścisłe przestrzeganie procedur izolacji i kwarantanny; zachowanie narodowej dyscypliny i jednak nie poddawanie się panice, a w powiedzmy w miesięcznym okresie epidemię na terenie Polski możemy zdławić.
Niestety, nauczyliśmy się, że jeżeli coś może pójść źle, to pójdzie (whatever can go wrong, will go wrong. - Murphy Law).
Po prostu nie wiemy na pewno, a możemy się spodziewać, że jeszcze jakieś niespodzianki mogą nas zaskoczyć.
Więc zapraszam, by raz jeszcze przeczytać fragmenty tego, co napisałem po styczniowym wybuchu epidemii w Wuhan, w odległych Chinach.
Wirus....... To coś....... Nazywam to "coś" bo do tej chwili nie ma wspólnej, naukowej wiedzy, co to jest.
W laboratoriach widać, że mamy do czynienia z białkiem plus informacja, typowo w przyrodzie zakodowana w formie DNA i RNA. Lecz czy jest to żywe, czy martwe, nie wiemy.
Jedne tęgie głowy, ludzie nauki, grupa, która patrzy na to, jak to się określa – funkcjonalnie, stwierdzają, że oczywiście wirus jest żywy, bo posiada zdolność do powielania się, a poprzez zdolność do ewolucji może się namnażać. Ciekawa definicja... Tylko jak coś żywego, świadomie nie piszę organizm, bo mam na myśli coś najprostszego, można skrystalizować?
Naukowi oponenci z cała stanowczością twierdzą, że niewątpliwie mamy do czynienia z czymś martwym. Bo nie spełnia choćby jednego z poniższych kryteriów:
- namnażanie
- wzrost
- metabolizm
- budowa komórkowa, z rybosomami i innymi organellami
- materiał genetyczny przechowywany w postaci kwasów nukleinowych
- występowanie białek i kwasów nukleinowych.
Jako katolik, na dodatek podchodzący do dzieła Stwórcy naukowo (przynajmniej się staram), muszę uważać to coś, za twór. Tylko po co Bóg to stworzył, a nam dał poważną zagadkę?
Czy należy się doszukiwać odpowiedzi w fakcie, że ten mikroskopijny twór, zazwyczaj ułamek mikrometra i jak to mówią, rozmiarów nano, więc przenikający przez wszystkie sita, czy maski wyłapujące bakterie, może przetrwać w kosmosie? Czyżby to był element, a może nawet posłaniec istotny do teorii panspermii, wg. której, wszelkie życie pochodzi z wielkiej pustki kosmosu?
Tak, czy inaczej, niezależnie jak byśmy wirusy badali i analizowali, a nawet – o zgrozo! - bo już nieoficjalnie zaczęliśmy, wirusy tworzyli, albo budowali, jedno jest niepodważalnie pewne – to jest cholerne paskudztwo – potrafi być potwornie niebezpieczne, nie tylko dla człowieka, ale dla całej przyrody (pomór świń, ptasia grypa, choroba mozaikowa tytoniu, itd).
Tylko... są wirusy również niesłuchanie pożyteczna dla całego ziemskiego ekosystemu. Nie można powiedzieć, że ich głównym "pokarmem" są bakterie, bo wnikając do środka bakterii wirus po prostu ją zabija. Nie zjada.Taka jest ich natura.
Lecz tak samo wirus ospy w organizmie dziecka, jak wniknie do ludzkiej komórki, przeprowadzi swoje namnażanie wewnątrz niej, to w końcu ją zabija.
Wirus nigdy nie umiera. Bo jak ja również uważam, nie jest żywy. Lecz można go zniszczyć.
Miliony lat koegzystencji organizmów żywych i wirusów, musiały wypracować mechanizmy obronne przeciwko tym inwazyjnym "pasożytom". Praktycznie wszystkie organizmy żywe, nie poszukałem, jak tam jest z bakteriami, potrafią się w pewnym stopniu przed wirusami bronić.
Przykładowo człowiek produkuje specyficzny enzym – interferon, zabijający wirusy. A nasze limfocyty, gdy mają dziedzicznie określony cel, rozrywają DNA, albo RNA wirusa na strzępy, zanim agresor wniknie do wnętrza komórki.
To tylko dwa z elementów odporności wrodzonej.
Medycyna współczesna dodała do tego jeszcze odporność nabytą. Tylko, że nie jest to prosty, szybki i łatwy proces – znalezienie środka zwalczającego wirusy.
Oczywiście znanym od lat działaniem są szczepienia ochronne. Podaje się człowiekowi "wykastrowane", nieagresywne wirusy, uczą one w ten sposób naturalne ludzkie mechanizmy obronne rozpoznawać wroga, którego należy natychmiast zniszczyć.
Jak wiemy, duże kontrowersje budzą obowiązkowe szczepienia niemowlaków. Pozytywny efekt jest niewątpliwy. Lecz jak zawsze, mogą wystąpić w pewnej małej skali efekty niepożądane. Jak praktycznie przy każdym leku. Nie chcę się tutaj tym zajmować. Jedno wiem na pewno – szczepienia nie powodują autyzmu.
Oprócz szczepień, stosunkowo taniej broni, największe i najbogatsze laboratoria pracują również nad lekami.
Badania są niesłychanie drogie, bo niestety stosuje się metodę "prób i błędów". Lecz jak się już "trafi" to zyski są niebotyczne. Toteż niektóre leki antywirusowe potrafią kosztować setki tysięcy dolarów. Lecz do czasu. Z czasem wszystkie leki tanieją. Większość z nas miała do czynienia z raczej niedrogim lekiem na opryszczkę, której aktywność ujawnia się brzydko na wardze.
Mimo to, mamy nieustanny problem z atakami wirusowymi. Nawet z epidemiami i nie daj Boże z pandemiami. Były momenty w historii ludzkości, że wirusy zabijały w krótkim czasie miliony ludzi.
Najstraszniejsza wirusowa pandemia, popularnie zwana "hiszpanką", powodowana przez wirus grypy typu A, podtypu H1N1, w latach 1918 – 1919 zabiła więcej ludzi niż I Wojna Światowa. Była bardziej śmiertelna niż przerażająca XIV wieczna "Czarna śmierć" – bakteryjna pandemia dżumy.
Dzieje się tak z dwóch powodów:
- wszystkie wirusy, a w szczególności te, zagrażające człowiekowi, charakteryzują się zdolnością do szybkich mutacji. Wówczas mechanizmy obronne nie potrafią prawidłowo rozpoznać wroga;
- co pewien czas ujawniają się całkiem nowe wirusy, dotychczas nieznane, na które nie jesteśmy przygotowani. Tak było z HIV i tak było z ebolą.
..........
Czy stoimy w obliczu kolejnej potwornej pandemii?
Może...
[...]
Już dzisiaj wiemy na pewno, że komunistyczne Chiny ukryły to, że tak zwany pacjent zero zaistniał dokładnie pierwszego grudnia ub. roku. Nie jakieś dwa tygodnie temu, bo na ryneczku w Wuhan sprzedano jakieś zakażone mięso dzikiej zwierzyny.
Czyli mamy na początku ważne kłamstwo. Przez ponad miesiąc ukrywano poważne zagrożenie. Więc skąd mamy pewność, że pozostałe informacje są prawdziwe i dokładne.
Czy na moment, w którym to piszę, doniesienia o 170 ofiarach śmiertelnych, 7 tysiącach osób zarażonych i o tym, że w ciągi doby przybyło kolejnych 1700 zakażeń, są prawdziwe? Czy władze Chin z powodu paniki i niemożliwości ogarnięcia epidemii, postanowiły grać uczciwie? Z całą pewnością nie wiemy.
Gdy wczoraj po południu analizowałem podane wówczas fakty – 130 ofiar śmiertelnych i około 40 osób wyzdrowiałych, to wyszło mi, że są to dane przerażające. Proszę sobie policzyć, co to oznacza. W przybliżeniu, że pośród czterech zainfekowanych osób tylko jedna się uratuje. W poprzednich epidemiach maksymalnie poziom śmiertelności nie przekraczał w piku 40% (czterech z dziesięciu umierało), a poziom średni wynosił 20%.
Czyżby więc mamy do czynienia z niespotykanie zjadliwym i zabójczym wirusem?
A może jest bardziej prawdopodobne, że Chińczycy w histerii nie panują nad rzetelnością informacji i gadają bzdury.
Lecz doniesienia o wyjątkowości niebezpiecznego wirusa mogą być w pewnym sensie prawdziwe, bo jak się, na razie nieoficjalnie, dowiadujemy się, w Wuhan mieszczą się laboratoria poziomu czwartego - Biosafety level 4 (BSL-4).
Tylko w takich laboratoriach mogą znajdować się niebezpieczne wirusy i bakterie, które się bada w poszukiwaniu antidotum i zdobywaniu wiedzy naukowej. I oczywiście nikt nie pracuje tam nad bronią biologiczną. Powiedzmy...
Co, jeżeli w Wuhan, przez zaniedbanie, czy kradzież ten koronawirus (to krewny niesławnego wirusa SARS, czyli ptasiej grypy, siejącego popłoch parę lat temu) wydostał się z laboratorium, zaatakował człowieka i rozpoczął powielanie?
Tak czy inaczej w Chinach już mamy panikę. Sam Wuhan ma 11 milionów mieszkańców, a z bliskim otoczeniem nawet 50 milionów. Władze starają się ten cały obszar uczynić jedną wielką kwarantanną. Wyobraźmy sobie - to o ponad 10 milionów więcej niż Polska i z całego kraju tworzymy zamknięty ścisłym kordonem obóz. Ciężko by było to zrobić.
Podejrzewam, że ChRL nie potrafi sama tego uczynić.
[...]
Jest jeszcze coś innego, również groźnego.
To panika. Nie chcę być złym prorokiem, lecz to się chyba już u nas zaczyna. Z aptek zniknęły maseczki chirurgiczne. Choć to iluzoryczne zabezpieczenie. Wczoraj wieczorem córka wzburzona i zdenerwowana od progu poinformowała mnie, że w Trójmieście już jest pierwsze ognisko epidemii. Powiedziały jej to trzy różne pacjentki. Szeptana dezinformacja może czynić ogromne szkody. Gdy już panika rozkręci się na dobre i władze szybko nie zareagują, to zniknie paliwo na stacjach benzynowych, butelkowana woda w sklepach, długoterminowe konserwy, mąka, cukier i wszystko co daje się przechować i pozwoli się zamknąć w domowej fortecy, tak długo jak trzeba.
Widzieliśmy dziesiątki filmów katastroficznych, więc nie trzeba się specjalnie wysilać, by wyobrazić sobie, jak może być.
I co wtedy z tego, że ten wirus dało się szybko opanować, jak kraj i jego gospodarka doznała panikarskiego potężnego wstrząsu.
Koronawirus kiedyś wreszcie dotrze do Polski. Jak dziki dotarły w końcu do Niemiec mimo kilometrowych płotów.
I co z tego? Pamiętam ospę, jak ją zlokalizowano jeszcze za komuny w Polsce. Daliśmy sobie radę.
Każdy, kto legalnie wkroczy na nasz teren zdrowy, czy chory, zagrożeniem nie jest. Najmniejsze podejrzenie – kwarantanna. Problemem może być wejście zarażonego przez zieloną granicę. Chyba jednak o tym pomyślano i potrojono patrole. Sprzętu i ludzi mamy dosyć.
I nie panikujmy. Nawet znane wszystkim marudy, malkontenci i trolle powinny się zamknąć.
......
Mamy już chore i zarażone koronawirusem w Polsce. Gdy to piszę, jest to 41 osób w szpitalach zakaźnych, w tym dwie w stanie ciężkim, jakim zazwyczaj jest niewydolność oddechowa, co najczęściej wirus powoduje. Pacjenci tacy muszą oddychać przy pomocy respiratora. Inaczej po prostu się uduszą.
A panika dzisiaj? Z pewną radością obserwuję, że rozwija się bardzo wolno. Mimo tego, że pewni idioci, zarówno politycy i celebryci, starali się ją nakręcić. Na szczęście coraz bardziej myślimy samodzielnie. Liczba nieszczęśników karmiąca się wyłącznie medialną papką sukcesywnie maleje.
Pewnie znowu napiszę w temacie koronowirusa za miesiąc...
Ocenię, czy moja logika i prognozowanie wytrzymuje próbę czasu.
I oby już nic złego i nowego nas nie zaskoczyło.
I jeszcze z ostatniej chwili:
- Godzina 10:45 – 47 stwierdzonych przypadków koronowirusa. Muszę sobie wykreślić krzywą, by zobaczyć kształt tendencji.
- Coś dziwnego dzieje się w naszym Senacie. Czyżby ktoś zawlókł koronowirusa do parlamentu?
ę.
U szafarza, który rozdawał komunię świętą w kościele w Czapurach (woj. wielkopolskie) potwierdzono zakażenie koronawirusem. Wcześniej SARS-CoV-2 lekarze stwierdzili także u jego żony i córki.
Ta pani, żona od tego szafarza, to nasza pierwsza ofiara. Ciekawe ile zarazili...
Zapewniam, że wtedy odpowiem.
Skrupulatnie google przeszukałem
Są, są doniesienia - dwa wyborczej i jedno wirtualnej.
Gratuluję źródeł.
Czyli o zjawisku nic Pan nie powie, bo źródło nieodpowiednie. No cóż, tak też można... gdy się natknie na niewygodny temat. Trochę szkoda, liczyłem na więcej, ale rozumiem trudności.
Ale proszę też na drugi raz odrobinę pomyśleć, bo gdy wyszydza Pan panikarzy, a potem - chyba z roztargnienia - pisze Pan o wystraszonej własnej córce, co od progu dzieli się emocjonalnie "nowinami" to brzmi to troszkę groteskowo. Albo gdy wyszydza Pan zakupy na zapas, a potem pisze o zakupach na zapas dla własnego kota... można wszak sobie wyobrazić, że ktoś trzyma w domu równie kochane stworzenie. Nas przykład dziecko, prawda?
Tak, czepiam się. Zawsze czepiałem się sprzeczności.
Ma pan duże kłopoty z oceną wiarygodności, oraz z jakże trywialną i cechującą tych, co tak na prawdę nie mają nic rozsądnego do powiedzenia, małostkowością.
Życzę sukcesów w nieustannym poszukiwaniu czegoś, do czego można się przyczepić, mając gdzieś prawdę i sens.
Pan może z Inowrocławia? Bo czuję tutaj niesławnego Krzysztofa Brejzę.
Lubię Pana czytać, ma Pan dość lekkie pióro, sporą wiedzę, ciekawe wnioski.
Popełnia Pan też - co naturalne - czasem nieścisłości, czy sprzeczności jak ta z krytyką panikarzy, co robią zakupy na zapas, gdy sam Pan robi zapasy dla kota. To taki dysonans, który może Pan łatwo odeprzeć uśmiechem i pochyleniem głowy lub próbować odeprzeć atakiem na mnie, co tylko pogarsza sytuację, bo wskazuje, że nie jstt Pan zdolny do przyjmowania oczywistej krytyki. A szkoda, bo to cenna umiejętność.
Zatem bez względu na to, co Pan do mnie napisze i jak mnie źle oceni, to faktem jest, co sam napisał o sobie wcześniej. Gdyby Pan nie szydził z panikarzy jednocześnie pisząc o panice córki, to by mnie do głowy nie przyszło zauważyć jak diametralnie różne wagi przykłada Pan do tych samych ludzkich zachowań, mających te same źródło. A tendencyjność, niesprawiedliwość (by nie rzec zakłamanie, ale to już może przesada, więc chętnie się z tego wycofam) to tak brzydkie cechy, przy której moja małostkowość to małe miki.
Proszę się zastanowić...
Szkolne pytanie - co autor miał na myśli - szczególnie jak się pyta samego autora, może być zadawane w dobrej wierze, albo w złej wierze. Przykro mi - dobrej wiary nie widzę.
Ale dostrzegam inteligencję i rudymenty kultury, więc mimo tego coś wytłumaczę.
Jeszcze tylko powiem, że nie mam problemu z krytyką, tylko z wyzłośliwianiem się kiepskim sarkazmem. Taka gierka, jak u redaktora Piaseckiego, czy Miecugowa.
No więc tak:
- Zestawienie wykupujących w idiotycznym nadmiarze panikarzy zestawia pan ze wspomnianą przeze mnie paniką mojej córki, również mgr farmacji, aptekarza, by pokazać sprzeczność w moim rozumowaniu - vide - moją niewiarygodność. Wytłumaczę ten pański dylemat. W tytule i opisach zachowań grup ludzi, słowo panika. użyłem ut defined. Czyli z zakresu psychologii tłumu. Natomiast faktycznie wobec córki powinienem lepiej napisać - przyszła w stanie silnego wzburzenia. Lecz przyzna pan, że potocznie często mówimy spanikowana i każdy wie o co chodzi. Purysta oczywiście ma prawo protestować, tylko co to istotnego wnosi do dyskusji? Dodam jeszcze, że już pańskim nadużyciem jest porównywanie opisu mojej córki w styczniu, gdy ciągle była wielka niewiadoma, z obecnymi panikarzami, którzy mimo tego, że cały dzień karmi się ich medialnymi środkami uspokajającymi, a oni mimo tego wiedzą lepiej i ulegają owczemu pędowi. Dla mnie tutaj pańskie porównanie i kpina są niestosowne i tendencyjne.
- Podobnie jest ze wzmianką o robieniu zapasów dla psów i kota. Widzi pan, jako emeryt nabrałem nowego nawyku zwracam uwagę na ceny. Nie wiem, czy ma pan psy, albo koty, więc wytłumaczę, że te rozpieszczone (przeze mnie) kanapowce, ale też uliczni wojownicy, mają swoje smaki i preferencje. Jednej karmy nie tkną, a inną łykają aż do pęknięcia.
Toteż po okresie mozolnych prób, a sytuacja na rynku jest dosyć zmienna, wybrałem dla psów świetną, a co też dla mnie ważne, tanią karmę, zarówno suchą, jak i tę zwyczajną. Tak samo dla mojej starej kotki - znajdy, karlicy. Zaznaczę, że dzienna porcja - saszetka lub puszeczka może kosztować od 1,5 zł do nawet 6 zł. A odpowiednia sucha karma o tej samej wadze nawet od 12zł do 120 zł. Toteż zawsze jak widzę fajne promocje, to robię zapasy i kupuję dużo. To, że połączyłem to z okresem koronawirusa, to był żart, którego pan nie zrozumiał (albo nie chciał zrozumieć). Bo co i psy i koty mają wspólnego z tą epidemią?
I tyle...
Lecz niech pan sobie nie myśli, że ja nadal będę wyjaśniał i precyzował. To nie praca naukowa i nie widzę takiego obowiązku. Czy przy książkach Kapuścińskiego, czy Łysiaka, albo współcześnie Brauna i Coryllusa też jest pan taki "krytyczny"? Bo mi tu nieco pachnie antypisowską polityką.
Gdy pisałem słowo "dosc" miałem podejrzenie, że Pana dotknie. Jednakże wybrałem bardziej być złośliwym niewdzięcznikiem niż być posądzonym o wazelinę, co nagle dokadza.
Nasz kot je wyłącznie Chessira, po reszcie rzyga jak kot więc rozumiem Pana kulinarne, zwierzakowe dylematy.
Miłego weekendu.
Również miłego weekendu. I mam nadzieję, że rano w niedzielę nie zobaczymy Rachonia w mundurze, jak wprowadzą stan wyjątkowy.
.
Się kolego wyluzuj, bo ci ręce po klawiaturze tak nerwowo latają, że wyszło, że mam cię w gule. Chyba nie jest to dla Ciebie nobilitacją?
Każdy sądzi swoją miarą. Do głowy ci nie może dojść, ze można pisać z przekory i dla satysfakcji, bez oczekiwania na pieniądze.
A może sam sprzedajny jesteś, co?
https://gloswielkopolski.pl/koronawirus-w-poznaniu-kobieta-ktora-walczy-o-zycie-w-szpitalu-wczesniej-byla-na-pielgrzymce-jej-uczestnicy-sa-poddawani/ar/c1-14851501?utm_source=facebook.com&utm_medium=glos-wielkopolski&utm_campaign=poznan&fbclid=IwAR2tnt0_jgDwWX4P3MBtFaLEA1GjChwmDEv0hwmkuAe-AyEzYNEZSmQN3Rs
Zaszkodziła sobie tak pielgrzymką, by chamy w godzinie śmierci jej życiem wycierały sobie gęby.
ohydne.
Ohydne, jak już koniecznie chce Pan Marynarz komentować coś co ponoć jest wymysłem "lewackich" mediów
Panu przefiltrowane linki wyskakują wg. zanegowanych pańskich preferencji, a mnie zawsze wyskakuje gazeta. Bo wiedzą, że ja mam takie poglądy, a pan odwrotnie.
Po prostu panie Big Data. Wiedzą o nas wszystko.
ps. Zakleił już pan sobie kamerkę w laptopie? Nie? to mogą coś zauważyć.
Prawdopodobnie coraz mniejsza obsada i konieczność spełniania coraz to debilniejszych wymagań i wypełniania formularzy, z jednoczesnym podglądem i rejestracją zachowania na mostku i nie tylko przez armatorów, wywołuje wcześniejszą fiksację.
Lekarstwa na to niestety nie ma, a kozetka tylko dla cieniasów. Słabo to widzę u Pana, Panie Marynarzu.
widzę, że ma pan znajomych pośród oficerów pokładowych, zawodowo m.in. pełniących wachtę na mostku. Ich rzeczywiście przywalono papierami - checklistami, raportami, dziennikami itp po September eleven. Pisałem zresztą o tym. Nie wiem, czy również panu opowiadali, co ja także montowałem im na mostku, ponieważ obecnie w normalnych warunkach są to wachty jednoosobowe, a mianowicie o kamerach, mikrofonach i czujnikach ruchu, połączonych z rejestratorami, które te wszystkie sygnały (wraz z wieloma innymi), przesyłają do popularnej "czarnej skrzynki". Oni tego nienawidzą, a ja im serdecznie współczuję.
Moja pozycja na statku, szczególnie na specjalistycznym offshore, jest zupełnie odmienna - jednoosobowa i wysoce specjalistyczna o bardzo szerokim wachlarzu nadzoru nad urządzeniami - od elektroniki silnika głównego, generatorów, całego "prądu", czy kotłów, poprzez tak prozaiczne, jak wyposażenie kuchni i chłodni, aż po wszystkie urządzenia nawigacyjne i komunikacyjne, razem z łącznością satelitarną. W odróżnieniu od oficerów pokładowych i mechaników, ja żadnych wacht nie pełniłem. Byłem do dyspozycji 24 godziny na dobę, a dzień pracy obejmował 12 godzin. Za to system zatrudnienia stanowił jeden miesiąc pracy na statku i jeden miesiąc odpoczynku w domu. Oba okresy równo płatne i transport oczywiście w całości opłacony przez armatora. Nawet taksówka z Rębiechowa do Gdyni.
Ma pan kontakt z tymi kolegami, to proszę się popytać o rolę ETO i rolę superintendenta na statkach specjalistycznych. Myślę, że coś panu wytłumaczą.
Ma pan rację w jednym aspekcie - wielu oficerów po okresie takiej pracy kompletnie się wypala, cierpi na PTSD, różne depresje, bezsenność, czy nerwice. Ale, żeby mieli jakieś zaburzenia psychiczne, jak pan sugeruje, czyli po prostu wariowali, to nie słyszałem.
Ps. Ja nie miałem od 1999 kontraktów. Byłem zatrudniany na stałe.