Coś poszło nie tak. Zapytam jak w amerykańskim filmie: ”Czy mogę zacząć jeszcze raz?”
Jeden z komentatorów mego poprzedniego tekstu powiedział, że wyśmiewam osoby , które nie znają się na winach. Robiłam różne rzeczy, z których nie jestem dumna, ale nigdy w życiu nikogo nie wyśmiewałam. ( znowu te trzy przeczenia). Nigdy nie twierdziłam też, że się na winach znam. Chodziło o to, że nie bałam się powiedzieć francuskiemu kelnerowi, że nic mi nie mówi nazwa i rocznik podanego mi trunku i że smakuje on jak sikacz. Nie obraziłam się jednak gdy kelner przyznał się, że wytypował mnie do oszustwa na podstawie wyglądu i akcentu. Osiągnęliśmy- nazwijmy to pompatycznie-porozumienie ponad podziałami. To rzadki i fascynujący dla mnie moment spotkania ludzi, którzy na chwilę zdjęli gorset konwencji, tradycji wychowania, zakazów i nakazów. A sytuacja nie była łatwa. Kelner- bezczelny, wyfraczony ( jakie piękne słowo) francuski żigolak. Znajomi – do obrzydliwości poprawne i tchórzliwe żabojady. Próba oszustwa. Mogło potoczyć się w stronę konfrontacji. Potoczyło się w dobrą stronę.
Znajomi przyznali, że nigdy żaden kelner nie obsługiwał ich tak ofiarnie.
Podobna sytuacja zdarzyła mi się w Toruniu gdzie byłam na kolacji w zabytkowej sali ratusza na zaproszenie prezydenta miasta. ( z okazji sympozjum w sprawie JOW). Obrusy na stolach przypominały Karpaty w stadium wypiętrzania się. „Zepsuło się wam żelazko, czy co?”- zapytałam młodego kelnera. „Nie proszę pani, to taki style „- odparł z angielska chłopak. Na tych wysokogórskich obrusach same rdzennie polskie potrawy: mule, anchois, ostrygi. „Nie ma pan jakiejś kaszanki, albo razowego ze smalcem?”- zapytałam wściekła. Nie lubię blichtru za pieniądze podatnika. Dogadaliśmy się, dostałam kromeczkę na zapleczu. „Ja też nie znoszę tych wszystkich paskudztw”- przyznał się chłopak.
Opiszę jeszcze bardziej charakterystyczne zdarzenie. Wiele, wiele lat temu odrabiałam jakieś ćwiczenie na pracowni UW. Jak pamiętam zgodnie z instrukcją należało pewną poprawkę dodać, tymczasem ja byłam przekonana, że trzeba ją odjąć i tak zrobiłam. „To, że pani nic nie rozumie jest dla mnie oczywiste, ale czytać, chyba pani umie”- powiedział uprzejmie miły asystent przeglądając mój opis. Nie obraziłam się i nie popłakałam. Po 15 minutach tłumaczenia asystent zrozumiał, że w instrukcji jest błąd. Odtąd miałam w nim wiernego sojusznika.
Nie wiem jak zachowałabym się z pistoletem przyłożonym do głowy i wolałabym tego nie sprawdzać. Wiem, jednak, że nie dam sobie niczego wmówić. Jestem odporna na sugestie, presję otoczenia, wpływ autorytetów. Może dlatego, że jak każdy proletariusz nie mam nic do stracenia. Mam swój wolny zawód, w którym rozliczana jestem tylko z efektów. Jestem rzemieślnikiem- jak ten szewc wiem gdzie stuknąć, żeby wbić gwóźdź i to wszystko.
Byłabym bardzo złym kandydatem do grupy podstawowej czy kontrolnej doświadczenia Stanleya Millgrama. Na pewno nie raziłabym nikogo prądem tylko dlatego, że polecił mi to zrobić jakiś bałwan w białym fartuchu, podający się za naukowca.
Pomalutku zmierzam do sedna. Kiedyś brałam udział w dyskusji w klubie dziennikarza na Foksal. Wszyscy przedstawiali się nazwiskiem dodając TVN, CNN, UW wydział taki a taki. Też się przedstawiłam dodając – baba z siatą, co wywołało żywiołową radość. „Ależ ty jesteś bezczelna” - skomentował moją szczerość kolega. „Przez szacunek do tych ludzi trzeba było cokolwiek zmyślić”.
Dotarło do mnie wtedy, że nigdy nie wiesz czym możesz ludzi obrazić czy urazić.
Znajoma zamieniła obskurne podwórko swojej kamienicy w kwitnący ogród. Nie przyszło jej do głowy, że obrazi tym sąsiadów. Uznali, że sadzi ona kwiatki ( jakby powiedział Gombrowicz ) przeciwko nim, że w ten sposób chce okazać swoją wyższość. Dawali wyraz swemu rozżaleniu łamiąc krzewy, wyrywając sadzonki i wybijając jej szyby. Nie wytrzymała, zamieniła mieszkanie. Teraz hoduje kwiatki wyłącznie na własnym balkonie.
Do mnie przyjechał znajomy z kajakiem (skifem) na dachu samochodu. W obawie przed kradzieżą wstawiliśmy kajak do mojego mieszkania przez okno. Sąsiedzi przestali mi się kłaniać. Było mi przykro patrzeć na ich zacięte twarze. „Tej to się powodzi”- słyszałam,.
Wielu ludzi zakłada a priori, że pewne rzeczy nie są dla nich dostępne. Kiedyś wprowadziłam na wyścigi pewną dziewczynę, która marzyła o konnej jeździe. Dodam, że ta protekcja była zupełnie zbyteczna, bo na wyścigach może jeździć za darmo każdy, kto chce i jest w stanie to robić i każdy jest przyjmowany z otwartymi rękami. Majka mieszkała blisko wyścigów. Przyznała mi się, że całymi latami tęsknie przyglądała się przez okna galopującym amatorkom, zazdroszcząc im ze wszystkich sił. Nie przyszło jej jednak do głowy, żeby wejść do pierwszej lepszej stajni i zapytać o możliwość jazdy.
Dla mnie jest to część mentalności porozbiorowej. Ta wewnętrzna obolałość, to przeświadczenie, że zawsze będziemy skrzywdzeni i poniżeni, że nic się nam nie należy, że jesteśmy gorsi. To oddawanie walkowerem nie sprawdzonych możliwości. Ta nieustanna pretensja do świata i ludzi.
W filmie Konwickiego „Salto” występuje obdartus, który zaczepia ludzi w knajpie pokazując bezzębną szczękę i jęcząc „wybili panie, wybili” usiłuje wyłudzić datek na alkohol.
Przesłanie filmu jest proste. Trzeba się zdecydować. Albo ufundować sobie ząbki do szklanki, albo zrezygnować i łamiąc wszelkie konwencje świecić szczerbami.
Nie wolno jednak ze szczerbatej gęby zrobić sobie cnoty i usprawiedliwienia wiecznej pretensji do świata.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 10248
Bardzo dziękuję za miłe słowa. To dobrze, że Pani rozumie, że nie chciałam nikogo urazić. Ale ludzie są naprawdę jacyś obolali. Pozdrawiam.
Mialem podobne doswiadczenie jak Pani z tym asystentem z UW tylko w moim przypadku sorawa zakonczylla sie raczej tragicznie (dla mnie) ,ja obcokrajowiec smialem naruszyc ego "geniusza". Sprawa miala miejsce jeszcze w czasach kieduy dyplomy polskich uczelni nie byly uznawane i mimo zaliczenia mi niektorych przedmotow, wieksszoc musialem powtarzac (chodzilo o jedna z renomowanych uczelni zachodnich). Do powturki mialem mn informatyke i na cwiczeniach nalezalo dokonczyc program zaczety przez wykladowce tak aby otrzymac konkretny wydruk. Ja smialem wyrzucic polowe jego bazgraniny i zastapic to pol-linijka swoich wiadomosci z Polski i efekt cwiczenia byl rewelacyjny. Niestety przedmiot musialem powtarzac u tego samego goscia. Dodam tylko ze nie mialem zadnych kompleksow i to raczej jego wzrok uciekal od mojego spojrzenia chociaz udawal ze mnie nie poznaje.
Ps: ach stare dzieje... , oj postydiowaloby sie jeszcze.
Nie jest łatwo upierać się przy swoim. Jak się okazuje wspólnota duchowa genialnych informatyków to mit. Mój asystent nie miał złej woli. Za bardzo wierzył słowu pisanemu. Pozdrawiam.
A może nie był to po prostu genialny informatyk. Tylko zwykły zakompleksiony facio. Ja będę bronił mitu MIM UW (z którego odszedłem nie skończywszy studiów). Pamiętam, że kiedyś na kolokwium z programowania, były przewidziane (powiedzmy): 4 pkt za algorytm wykonujący zadanie w czasie logarytmicznym; 3 - liniowym, 2 - wielomianowym (nie liniowym); 1 - wykładniczym. (Jeszcze trzeba by uwzględnić zużycie pamięci, ale nie komplikujmy.) Pewien mój kolega podał rozwiązanie w czasie stałym [ograniczonym z góry stałą] i o b. dobrym (małym) koszcie pamięciowym. [Być może trzeba zamienić czas z pamięcią, nie pamiętam, chodzi o zasadę]. Nikt tego nie przewidział, a było to możliwe (problemy były zwykle autorskie, wymyślane na potrzeby konkretnego kolokwium, z dużą dozą kreatywności). Rozwiązanie kolegi było wyjątkowo eleganckie i proste. O ile dobrze pamiętam, dostał nawet jakiś bonus (powiedzmy 5 pkt), choć nie zmieścił się w przewidzianym szablonie. Kolega chyba nie najlepiej skończył, ale to już inna sprawa. Zresztą, kto tam wie.
Co do słowa pisanego, to jedna moja koleżanka (właściwie - niejedna, ale skupmy się na tej jednej) święcie w nie wierzy. Doprowadziło to kiedyś na ćwiczeniach (i po) do poważnej kłótni między nami. Broniła zapisu z jakiejś wymiętej kartki "od pana" wbrew oczywistości, nie będąc całkiem głupią osobą. Swoją drogą, zabolało mnie (wyznam), że wyżej ceniła autorytet kserówki niż mój. (Gdy rozum - koleżanki - zawodzi, pozostaje osobisty autorytet.) Pewnie gdyby mucha napaćkała w jakimś krytycznym miejscu na tę kserówkę, też obdarzona zostałaby wyższym od mojego autorytetem. Jest to trochę (tzn supremacja muchy) frustrujące, jednak.
Rozmowa damsko-męska
Wie pan, jest pan śmieszny, proszę pana.
Z tym pretensjonalnym tonem i tymi manierami.
Pan ma zawsze, że tak powiem, jakieś ‘halo’ co do mego tu rozumowania,
A my przecież tak naprawdę to w ogóle się nie znamy.
Do pasji doprowadza mnie ta pańska ignorancja.
Bo czy można być aż tak nieczułym, niewrażliwym?
Wszak granice ma i największa nawet tolerancja,
Zwłaszcza gdy kto jest i oporny na myślenie tak i tak leniwy.
Pan się nie zna na pisaniu, ani na kobietach proszę pana.
Roi sobie o nich jakieś mrzonki, mai wizje całkiem nierealne.
Stąd też bierze się ten pański ton nadęty i rażący nietakt,
W ocenie co wartością samą w sobie jest, a co płoche lub banalne.
Do łez się uśmiałam wczoraj i onegdaj także.
Z tego pańskiego pouczania ujętego w metaforę.
Bo z panem rozmowa to jak kupowanie niemodnej już torebki co ma zbyt wygórowaną marżę.
Niech pan lepiej wzuje kapcie, usiądzie w fotelu i pośpi przed telewizorem.
Dziękuję uprzejmie.
Konik na tym zdjęciu chwyta za serce !
To cudowne.
Całkiem niedawno, wielu naszych przodków wojowało z szablami i kopiami w garści na takich rumakach i każdy Polak może jeszcze teraz sam po sobie intuicyjnie sprawdzić historię swojego rodu.
Jak go taki widok chwyta za serce, znaczy, że gdzieś tam pod Janem III, Hetmanem Czarnieckim czy księciem Jaremą Wiśniowieckim jego herbowy protoplasta był służył.
Nazywa się Unikat i jest bardzo rozpieszczony, bardziej nawet niż pies Simba.
więc staram się ich drażnić z rzadka i tam, gdzie mam z tego faktyczną satysfakcję.
Na konferencjach naukowych, na których zdarza mi się bywać, wpisuję obok wysokich katedr i innych skrótowców z dużą ilością dużych liter skromny 'Kraków'. Niech sobie łamią głowy, co za Kraków.
"Kraków"... podoba mi się. :)
Mi też podoba się Kraków. Choć problem jest złożony. Mamy geniuszy bez dyplomu i osłów z profesurą, ale bywa odwrotnie. Tytułomania zawsze mnie jednak bawi, tak jak każde zadęcie.
Z uporem maniaka (każdy ma swojego konika...) będę wracał do MIM UW. Studiując na tym wydziale, przez kilka lat w rubryce "nazwisko wykładowcy" wpisywałem gołe nazwisko, nawet bez imienia, o tytułach nie wspominając. Wygląda to (z obecnej mojej perspektywy) na skrajną bezczelność i bardzo kiepski żart, ale ja to robiłem na prawdę z głupoty (jak nazwisko to nazwisko...). Nikt, absolutnie nikt się nie obraził. Po wszystkie wpisy chodziłem osobiście i nigdy nie odczułem cienia antypatii. Normą była życzliwość, nazwijmy to przysłowiową herbatką i pogawędką (chodzi o atmosferę, nie idealizuję). To pokazuje jaki dystans do siebie mieli ci ludzie, którym z reguły nie dorastałem do pięt. Widzę w tym też pewne pokłosie polskiej szkoły matematyki (której bezpośrednimi wychowankami byli starsi profesorowie), ale to już szerszy temat.
Kilka lat później, studiując na innej uczelni, spotkałem się z aferami o jakiś przecinek w indeksie, kropkę przy dr, czy podobne sprawy. Pozostawię to bez komentarza.
Pani nie wyśmiewa. Pani stawia oceny opierając się na sławetnym węchu, eksperymentach kotletowych, diagnozach po przeczytaniu zdań paru.
A ludziska tęsknią za autorytetami. Leje Pani miód na serce tych, którzy jadąc w bitym z przodu Uno zostają z tyłu za rozpartym w skórzanym fotelu właścicielu Audi 8. Jakże jest szczęśliwy, przez los kopany w zad, posiadacz taczki z silnikiem gdy przeczyta na portalu że szamana na co dzień grochówa i godzenie się na przymarzanie dupy do posłania jest ucieczką w ramiona wolności, której to frajdy nie zazna posiadacz pseudo dworku z kołem od wozu na szczycie. Niech Pani uszczęśliwia dalej.
Liberté, égalité, fraternité
A nie był Pan szczęśliwy gdy w Bieszczadach dopadł Pan i skonsumował niedopieczonego w ognisku kurczaka? Jak pan widzi czytam uważnie i pamięć mam nie najgorszą. Pozdrawiam.
to już historia.Dziś Zdzicho czuje się wolnym człowiekiem jadąc z wieczora bimbą /chyba nie ma nawet taczki z motorem lub "poznańska oszczędność"/ i czytając na siedząco instrukcje z wybiórczej cieszyć się widokiem ledwie trzymającej się na nogach babiny, której ani myśli ustąpić miejsca.
A tak nawiasem zauważyła Pani ,ze Zdzisio stuka w klawiaturę w dni robocze na drugich i nocnych zmianach.Nie wiem czy to brak osobistego PC, czy owa poznańska oszczędność powoduje ,że zdziś komunikuje się z nami ze służbowego komputera.
wolność to przede wszystkim możliwość wyboru. Wybór powinien wiązać się z wiedzą, a ta stoi zawsze w opozycji do interesów tz. autorytetów. Ma Pani egzemplifikacje targetu tychże autorytetów w postaci Leszka H.
Facet czytając wpis o sylwestrowym przymrażniu tyłka na Jezioraku podskakiwał z radości po czym jak najszybciej by nie być ostatnim poinformował wszem i wobec że on też nad wyjazdy do egzotycznych krajów przedkłada kontakt z rodzimą przyrodą. W związku z tym uważa się za człeka wolnego. Ja na przykład wolność upatruję w tym że mogę lub wręcz muszę / uważam to za podstawę wolności - podejmowanie wewnętrznych wyborów, które przekładają się na decyzje i postawy / sobie odpowiadać na pytania. Odpowiedzi nie znajdę u ludzi którzy ze wszech miar chcą uchodzić za autorytety z przyczyn opisanych na wstępie. Czyli moja wolnością jest myśl wolna, która pozwala mi bez obrzydzenia sięgnąć po Wyborczą jak i po Uważam Rze.
No właśnie. Jeżdżę na Jeziorak z wyboru. Podobnie wybieram Syberię zamiast nurkowania na Seszelach. Europejskie wielkie miasta już mnie nie pociągają. Mam do nich podobny stosunek jak pewien nieznany mi, ale zasłyszany przypadkiem piosenkarz.: ("bylem na wsi, bylem w mieście, byłem nawet w Budapeszcie".) Do końca nie zacytuję , bo jestem na tym portalu bardzo krótko trzymana. Nie wolno mi pisać po łacinie i po francusku, a przede wszystkim używać " łaciny".
W Norwegi lat temu parę na końcu Lysefiord niedaleko Stavanger wraz z grupą pracujących tam energetyków zrobiliśmy wycieczkę na Kierag - kultową górkę dla skyjumperów . Chłopaki spacerkiem z poziomu O m. npm do około 1000 m npm skoczyły i zeskoczyły przy okazji trzepiąc fotki grupowe odstawiając akrobatyczne figurki na słynnym kamieniu Troli. Nie istotne nie jest to żaden wyczyn, wysokogórski. Wie pani... ci goście codzienne jak Szerpowie na grzbietach targają elementy do konstruowania wież energetycznych tam gdzie helikopter nie wyląduje i nocki pod kurtką spędzają często gęsto na kamieniu - helikopter po prostu nie doleciał na szczyt bo wiaterek był za duży.
Nie wszyscy się w tej robocie utrzymują, być może - co w cale nie jest pewne - ci co pociągną dużej postawią kompletnie nie przystający do otoczenia domek i wakacje spędzać będą w Turcji. Jakąż głęboką myśl można sprokurować przeciwstawiając ich decyzje, ich gust architektoniczny i kulinarny z Pani gustami. Jakież koncepcje o wpływie zaborów, komuny, mediów etc. wystuka Pani na klawiaturze
która powoduje uczucie samozadowolenia z nieustapienia babci miejsca w tramwaju. Licha to wiedza oceniająca człowieka po jego wzroście i butach.Lichy to rozum, który nie potrafi poprawnie odczytać komentarza.A tak naprawdę to , kto tu chce uchodzić za autorytet,popisując się słownictwem zaczerpniętym ze słowników.Nie martw się zdzisio, ja także porad nie szukam u ciebie. Spaliłbym się ze wstydu wdrażając je w życie.
która powoduje uczucie samozadowolenia z nieustapienia babci miejsca w tramwaju. Licha to wiedza oceniająca człowieka po jego wzroście i butach.Lichy to rozum, który nie potrafi poprawnie odczytać komentarza.A tak naprawdę to , kto tu chce uchodzić za autorytet,popisując się słownictwem zaczerpniętym ze słowników.Nie martw się zdzisio, ja także porad nie szukam u ciebie. Spaliłbym się ze wstydu wdrażając je w życie.
ten posiadacz pseudodworka najczęściej po nocach upycha swoje śmiecie po osiedlowych śmietnikach/to ten jeszcze ze skrupułami/ lub porzuca po przydrożnych rowach spiesząc się do swego "biznesu" /Ten już calłkiem bez matury i skrupułów/.Natomiast na swoje "garden-grillowanie", mające znamionować przynależność do elit, zakupuje foliowaną zwyczajną w "Biedronce" .Człowiek , którego pozycja wynika także z jego intelektu i kultury nie stawia pseudodworków lecz buduje nowoczesny dom w duchu obowiązującej architektury i smaku.Jak śmieszny jest Sikorski ze swym naśladownictwem przedwojennej arystokracji, nie muszę ci mówić.
nieżyjącego już niestety dziadunia i wspólną z nim wyprawę na grzyby. To była jego druga pasja. Pierwsza to wyrób domowych win. W obu osiągał podobne wyniki. Więc gdy wędrowaliśmy w poszukiwaniu rydzy, borowików i aromatycznych, leśnych pieczarek rozpadał się gęsty, nieustępliwy deszcz. Nie była to jakaś straszliwa ulewa czy oberwanie chmury ale rzęsisty deszcz padał godzinę, drugą, trzecią ... W końcu nasze przeciwdeszczowe kurtki nasiąkły wodą a my z nimi. Zapomniałem dodać że w międzyczasie pogubiliśmy się trochę jak to zwykle z dziaduniem. Zmarznięci i zmęczeni zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Dziadunio wyciągnął z chlebaka butelkę własnej roboty wina porzeczkowego. Wino było nieklarowne ale złożyłem to na karb długiego i "wstrząsającego" transportu. Zawsze nosiłem w zapasie kostkę lub dwie turystycznego paliwa więc zaproponowałem zrobienie grzańca bo już zaczęło się robić chłodno. Podgrzałem na wątłym ogienku paliwka, w metalowym kubku z odpryśniętą emalią, domowe wino dziadunia i nie mogłem się doczekać kiedy gorący trunek zagrzeje moje zziębnięte usta. I do dziś pamiętam ten pierwszy łyk i ochydny smak kwaśno-drożdżowego płynu. Nigdy wcześniej i nigdy później nie miałem w ustach takiego zajzajeru. Mam tylko nadzieję na przyszłość że też nie doświadczę takiego hardcoru. Taaak, to są niezapomniane przeżycia.
Zdarzyło mi się pić słodkie wino porzeczkowe na Białorusi pod królika. Poczęstowane przez serdecznych mieszkańców wsi Widybór, stanęłyśmy na wysokości zadania. Było to też niezapomniane przeżycie.
Podoba mi się puenta. Medal ma i tę stronę. Wiele zależy od nastawienia i indywidualnych predyspozycji (reżimu wydzielania przez organizm substancji oddziałujących na mózg). Ja w takich różnych dziwnych sytuacjach czułem się nieraz na prawdę szczęśliwy (nie mam na myśli eudajmonii, czy innych spraw wydumanych). Wtedy wszystko smakuje. Przy czym, proszę nie łapać mnie za słowa (jakby ktoś chciał), mógłbym doprecyzować, co znaczy "wszystko". A tak w ogóle, to pamięć klajstruje różne tego typu zgrzyty. Często człowiek odczuwa nawet radosne podniecenie wspominając coś (np. upadek z konia), co wie, że było okropne (do pewnej granicy, po jej przekroczeniu pojawia się mechanizm wyparcia). Jak widać, dostarczanie sobie tego rodzaju wrażeń, to inwestycja na przyszłość. Od pewnego momentu (sprzyja temu zmiana wspomnianego reżimu) można nawet żyć z procentów. Chyba, że ktoś roztrwoni kapitał, np. popadając w alkoholizm. Choć nawet i bez tego czasem zagląda w oczy pustka (nie koniecznie pusta flaszka). Tak w ogóle - nie piszę o każdym człowieku. Sposobu funkcjonowania chronicznego cierpiętnika (nie piszę o ludziach w depresji) nie mogę np. zrozumieć. Tzn ogarniam to czysto intelektualnie, ale jakoś tego nie czuję. Np. nie mógłbym zostać ascetą, bo asceza z pewnością by mi zasmakowała, a to już przeczy ascezie. Trochę nad tym nawet boleję, bo "moja dusza wzdycha do ascezy" (czasem więc wzdycham do czegoś, czego nie rozumiem). Proszę, gdzież to nie można zawędrować, zaczynając od wycieczki na grzyby.
Czy jest to mentalność porozbiorowa? W Kongresówce pewnie tak. Na Podkarpaciu, terenach dawnej Galicji, raczej nie. Myślę, że to jednak zwykły ludzki strach, obawa o konsekwencje, o przyszłość. Dwa miliony na bezrobociu w kraju, dwa miliony na emigracji zarobkowej, milion w szarej strefie, kolejne kilka milionów na różnego typu wymuszonych pracach tymczasowych, samozatrudnieniu itp. I chyba to dzisiaj jest głównym powodem tej bylejakości i braku wiary. Zawsze jednak mówię studentom czy uczniom, że trzeba wierzyć, że to, o czym marzą, jest możliwe. I Pani Izabela to właśnie pięknie pokazuje.