Halloween, eNŻet i sałatka i w prywatnych mediach jatka

Zaczęło się to wszystko poprzedniego dnia, czyli w tak zwane Halloween.
Wieczorem ktoś zadzwonił do drzwi mieszkania Hiobowskich. Otworzył dziadek Łukaszka, ujrzał grupę przebranych dzieci z koszykiem i bez namysłu oznajmił:
- Wybieram cukierek!
I zaczął grzebać w koszyku.
- Ale tam nie ma cukierków, proszę pana - odezwał się jakiś chłopczyk.
Dziadek zajrzał. W koszyku leżały sam owoce i warzywa. Spojrzał na dzieci. I one jakoś tak inaczej wyglądały.
- Co to jest? - wychrypiał. - Co to ma być?
- Jak to co? Halloween!
Krzyki na klatce zwabiły resztę rodziny.
- To czemu nie jesteście przebrane?
- Jesteśmy.
- Jak to? Przecież nie przebrałyście się za śmierć, za dynie czy jakieś tam potwory.
- Nie, proszę pana, przebraliśmy się za coś straszniejszego.
- Za co?
- Za siepaczy eNŻeta, co wpadają o szóstej rano. Wie pan jak nasi rodzice się ich boją?
- Co to jest eNŻet? - spytał drżącym głosem dziadek wyczuwając nadciągającą katastrofę.
- Nie co, tylko kto. Niski z Żoliborza!
Dziadek jęknął, złapał się za serce i cofnął w głąb mieszkania.
- Ale go wystraszyliśmy! - ucieszyły się dzieci.
- To pod jakim hasłem chodzicie w tym roku? - zagadnęła przyjaźnie mama Łukaszka, która instynktownie poczuła przypływ sympatii. - Aborcja? Gender? Homoseksualizm?
- Nie, proszę pani, przekąska albo psikus! Przekąska musi być fit, eko, gmo free i w ogóle najlepiej blanszowane warzywo. Albo owoc.
- Ja chętnie poczęstuję! - zakrzyknęła siostra Łukaszka. - Akurat robię sałatkę dla mojego chłopaka!
Wróciła po chwili z miską czegoś jadowicie buraczkowego i zaczęła łyżeczką częstować dzieci.
- Za mamusię... Za tatusia...
- Tak się nie mówi - ofuknęła ją mama. - Jest rodzic A i rodzic B.
- No to jeszcze raz. Za rodzica A... Za rodzica B...
I tak każde dziecko zjadło po cztery łyżeczki sałatki.
Dziesięć minut później piętro wyżej zaczęło się zamieszanie. Jedno dziecko upadło krwawiąc z nosa, inne zaczęło wymiotować, jeszcze inne dostały drgawek i krzyczały.
Mieszkańcy bloku byli zachwyceni. Czegoś takiego na Halloween jeszcze nie było! W końcu ktoś przytomny zadzwonił po pogotowie. Przyjechali i lekarz stwierdził ostre zatrucie nieznaną toksyną. Przyjechała też policja.
Hiobowscy zbledli.
- Teraz cię wykryją, złapią i aresztują - powiedział Łukaszek.
- Myślisz, że to moja sałatka? - zmartwiła się siostra.
- Ja nie myślę, ja wiem!
Policja na szczęście nie wiedziała. Co więcej, nawet nie próbowała dociekać. Stwierdzili od razu, że  sprawa jest do umorzenia. No chyba, że jacyś blogerzy podeślą im na Twitterze skany dokumentów pokazujące czarno na białym kto jest sprawcą. Wtedy się zastanowią.
I pojechali. Karetki zabrały dzieci do szpitala i zrobił się spokój.
- Wyrzućcie tę sałatkę! - odezwała się świszczącym szeptem babcia.
Tata Łukaszka ostrożnie przełożył ją w siatkę foliową i pobiegł wyrzucić ją do śmietnika.
- A tak przy okazji: skąd wzięłaś przepis? - zainteresowała się mama Łukaszka.
 - Z jakiegoś szwedzkiego kryminału.
Hiobowscy wydali okrzyk przerażenia.
- No co? Chciałam, żeby mój związek z chłopakiem ruszył do przodu. Bo tyle czasu chodzimy ze sobą i nic. A tam w tej książce to jeden facet zrobił tę sałatkę, poczęstował nią jedną dziewczynę i potem uprawiał z nią seks przez całą noc.
Hiobowscy ponownie wydali okrzyk przerażenia.
- A co było dalej? - zaciekawił się Łukaszek.
- Nie wiem, jeszcze nie doczytałam.
Wrócił tata Łukaszka.
- I po problemie - odezwał się od drzwi.
- Czy ja wiem - babcia wyjrzała przez okno. - Zawiązałeś siatkę?
- Tak. A bo co?
- Chyba samozapłon...
Śmietnik płonął wesołym płomieniem. Akurat parkował przy nim pierwszy wóz straży pożarnej. Dwa następne wjeżdżały na osiedle.
- Myślicie, że to nadal moja sałatka? - zasępiła się siostra.
- Ja nie myślę - odparła babcia. - Ja wiem!
- Trzeba jutro obejrzeć telewizję - wtrącił się dziadek Łukaszek. - Czy coś powiedzą o tych biednych dzieciach.
Tata Łukaszka oznajmił stanowczo:
- Żadnej telewizji! Jest święto. Czas zadumy, refleksji i tak dalej.
- Co ty gadasz, trzeba obejrzeć - machnęła ręką mama. - Po pierwsze trzeba dowiedzieć się co z tymi dziećmi. A po drugie... Od jutra telewizje zmieniają się znacząco! Ta zaprzyjaźniona i ta druga!
- No i co z tego? - wzruszył ramionami tata Łukaszka. - Zmiana ramówki...
- O nie, to nie jest tylko zmiana ramówki! To są o wiele głębiej idące zmiany! Zwolnienia! Restrukturyzacja! Imidż! Odbiór! A to wszystko przez eNŻeta!
- Przecież to są prywatne media - upierał się tata Łukaszka. - Niby w jaki sposób eNŻet... To jest chciałem powiedzieć: Niski... Tfu! No, sami wiecie kto, w jaki niby sposób miałby załatwić prywatne media?
- Jak to jak?! - wykrzyknęła boleśnie mama Łukaszka. - Wszyscy wiedzą tylko ty nie! Odcinając je od państwowych pieniędzy!
- Na tym nie polega wolny rynek - upierał się tata, ale mama powiedziała, że jutro wszyscy sami zobaczą.
- Ja nie będę oglądał – zadeklarował tata.
Rano następnego dnia Łukaszek z tatą siadł w kuchni i przy śniadaniu układali plan trasy jak tu objechać wszystkie cmentarze. Z pokoju dobiegł odgłos włączanego telewizora. Po chwili doleciał krzyk dziadka. Dwie minuty później dziadek wszedł do kuchni ze zmienionym obliczem. Wysypał na dłoń garść lekarstw i połknął bez popijania.
- Widziałem tę zaprzyjaźnioną telewizję - wychrypiał. - I tę drugą też. Jatka.
Tata wzruszył ramionami, Łukaszek spojrzał ciekawie, ale nie poszli. Poszła za to babcia Łukaszka. Tym razem krzyku nie było. Za to babcia, kiedy wróciła, sięgnęła po butelkę wódki. Nalała sobie szklankę, wypiła duszkiem a potem siadła na taborecie wąchając skibkę chleba.
- Jatka - potwierdziła.
Mama wybiegła z kuchni. Cztery minuty później przyprowadziła ją siostra. Mama padła na blat stołu i zaczęła szlochać.
- Co tam takiego pokazują? - nie wytrzymał Łukaszek.
- Ja tam nie zauważyłam, żeby się coś zmieniło - siostra wzruszyła ślicznymi ramionkami.
- Tata, musimy sami zobaczyć.
- Nie teraz. Teraz jedziemy!
I pojechali. Na cmentarzu spotkali dozorczynię, pani Sitko. Powiedziała im, że z tymi dziećmi jest wszystko dobrze, chociaż podobno lekarze brali pod uwagę śpiączkę farmakologiczną.
Kiedy wrócili do domu, był już wieczór. Rodzina rzuciła się na pilota.
- Nie będę oglądał! - uniósł się tata Łukaszka, ale w końcu złamał się i został.
Wszyscy patrzyli na ekran w najwyższym skupieniu, bowiem telewizja zmieniła nawet logo i nazwę. teraz nazywała się Polska Sat, a do znaczka dodała husarskie skrzydła.
Na ekranie pojawił się dworek szlachecki, a przed niego zajechała grupa ludzi konno i w strojach w epoki. Pojawił się napis EXPERIENCJE. Przeleciał sokół i usiadł jednej z pań na rękawicy.
- Witajcie waszmościowie i waćpanny - jeden z konnych zdjął czapkę i się pokłonił. Rozpoznali go, to był szef działu wiadomości. - Witamy na naszych tradycyjnych, staropolskich informacyjach. Opowiemy wam co się działo dzisiaj w naszej w naszej umiłowanej ojczyźnie i poza jej granicami, mocium panie. Zaczynając ab ovo, najsampierw powiemy o chytrej babie z Tłuszcza, co to założyła sześć fundacyj...
Mama Łukaszka zatkała uszy i zaczęła krzyczeć. Wyglądała jak narkoman, któremu ostatnia działka wpadła do kanału deszczówki.
Trzeba było wyłączyć telewizor.
- Jatka - skomentował Łukaszek. - W życiu bym nie przypuszczał, że coś takiego tam zobaczę.
- Wolny rynek - tata Łukaszka był tak wstrząśnięty, że upił łyk gorzkiej herbaty i nawet się nie skrzywił.
- Jaki tam wolny rynek! Odebrał mi - chlipała mama. - ENŻet! Co za potwór. Odebrał mi zaprzyjaźnioną telewizję! Co ja teraz będę oglądać?
- Jest jeszcze ta druga - pocieszała ją siostra Łukaszka. – Chyba właśnie teraz zaczyna się tam dziennik. Włączamy!
...w płynącej w rzece wodzie odbijały się mury potężnego opactwa. W rogu ekranu widniał niebieski krzyż, i na chwilę zaprezentowano nazwę stacji: TV Narodowa. Potem kamera skierowała się na ozdobione krzyżami dachy wież. A potem pokazano, jak przez park idzie od opactwa wprost na kamerę jakiś człowiek w habicie. Szedł tak, a jak się zbliżył, to się zatrzymał. I wtedy chorał gregoriański rozpoczął znajomą melodię, a człowiek w habicie zdjął kaptur. Był to prowadzący dziennik, znany dziennikarz. Znany był z wielu rzeczy. Był taki czas, że był znany głównie z sympatii do ruchu oporu kobiet - lubił ruch, opór i kobiety.
Na ekranie pojawił się napis QUO VADIS.
- Quo vadis - rzekł łagodnie dziennikarz. - Każdy z nas powinien zadać sobie to pytanie. Dziś my postaramy się na nie odpowiedzieć. Powiemy wam co było, jest i będzie. Wita was Dumil-Karczok... - tu przełknął ślinę i dodał nieśmiało:
- Szczęść Boże.

--------------
http://www.wydawnictwo-lena.pl... - blog w formie książki
https://twitter.com/MarcinBrixen
https://pl-pl.facebook.com/mar...
http://kaktus-i-kamien.blogspo...
http://grunt-rola.blogspot.com