TEGO NIE ZOBACZYSZ W FILIŻANCE KAWY [29] Włoscy okupanci

[Książka na przedpłaty]
Uprzednio: https://naszeblogi.pl/57882-te...

Część II Tam [Część I Do; Część III Z powrotem]

Rozdz. 29 Włoscy okupanci

[Jako Wszechwiedzący Narrator, który arbitralnie wyciągnął na światło dzienne Jej listy miłosne (na modłę Marianny Alcoforado /1), teraz decyduję, by Laura opowiedziała coś sama...]

Kiedy pierwszy raz weszłam na antresolę, gdzie Salvin miał swój kącik służbowy pośród usztaplowanych obrazów – biurko, obrotowe krzesło i fotel dla klienta – ten niewielki widoczek w złoconym obwiedzeniu od razu rzucił mi się w oczy swoją nieczytelnością i charakterem retro. Było to kwadratowe płócienko w kolorze wyblakłej cegły wielkości rozłożonej książki plus ramka. Płaska, tak zwana sztabowa, z delikatnym labiryntowym wzorkiem ledwie przebijającym spod tombakowego złota.
Umiem opisywać dzieła sztuki od niego – „kto z kim przestaje...”. Zwłaszcza że jest to jego zawodowy konik. Stale powtarza za swoim profesorem: „Co nienazwane, to nieuświadomione.” Wracając do tego płócienka... Było strasznie „ziarniste”, po równo bieli i przyciemnionego tła – jasnych kropek, maleńkich regularnie rozsianych plamek jak i podsepiowanego, wpadającego w szarość spodu. Z bliska nie dało się dobrze rozpoznać sceny, którą przedstawiało. Dopiero po zmrużeniu oczu, z pewnego niewielkiego oddalenia, najlepiej stając tuż przed biurkiem, dochodziło do zogniskowania obrazowanej treści: wyłaniały się rozpoznawalne szczegóły, plan ogólny miejsca (kamienne podwórko z drewnianą ścianą jakiejś szopy w tle) i kontury sceny rodzajowej; nabierały wizerunkowych kształtów chłopczyk i pies. Dzieciak był ubrany ciepło. Na nóżkach trzewiczki obszyte futerkiem, rajtuzy w prążki, a wyżej ciemna kurteczka z dużymi guzikami i kołnierzykiem jasnym, jakby ze skórzanego baranka. Najbardziej w tym ubiorze zadziwiało nakrycie główki malca – wysoki biały stożek bez pomponu, monstrualnie ponadwymiarowy w stosunku do buzi, którą ledwie można było rozpoznać: wpatrujące się w oglądającego koraliki oczu i grymas zarysowanych ust, widać bardzo przejętego pozowaniem zdaje się trzylatka. Obok stojącego chłopczyka siedział duży pies, jego łeb był zrównany z ową czapeczką. Zwierzę także patrzyło w obiektyw, w przód, można było rozpoznać kundla z białymi pyskiem i „krawatem„ pod szyją, sięgającym podbrzusza, nasady potężnych łap. Łatwo dało się zauważyć, że był to mieszaniec z owczarka o maści szaro-podpalanej.
Któregoś razu zagadnęłam Salvina o tę, jak przypuszczałam, pamiątkę...
– To powiększona fotografia na płótnie. Moje najstarsze zdjęcie, na którym jestem. Zrobione przez kuzyna, który służył w wojsku w Marynarce i kupił gdzieś w porcie okazyjnie aparat fotograficzny. Był to „Druh”, pozwalał wykonać niewielkie kwadratowe odbitki formatu, powiedzmy, sporego znaczka pocztowego. Stąd ta reprodukcja ma tak duży raster; to maksimum, jakie dało się uzyskać przy powiększaniu, żeby przedstawienie było jako tako czytelne, a ja i mój pierwszy przyjaciel rozpoznawalni. Pies miał na imię Amik. Był to Amik Pierwszy, bo potem był Drugi.
– Amiki...? – zdziwiłam się. – Brzmi coś jak z włoskiego, od amico – przyjaciel...
– Właśnie. W naszym domu podczas wojny kwaterowali Włosi. Salvin wyjaśnił, że dziadek nazywał się Salvidzki (przez „v”) i stąd zapewne okupantowi z Italii skojarzyło się to ze słowem salve (witaj), że wybrali sobie obejście babci na kwaterę. – Druga rodzina, gdzie mieli protoplastów włoskich, to państwo Dziwonie. Nazwisko pochodzące od słowa divine – boscy – dorzucił. – Wiem to od pasjonata lokalnej historii – dyrektora Technikum Leśnego w Zagnańsku.
Odwrócił się do ściany i zdjął obrazek, chyba z myślą, by mi przybliżyć detale z opowieści, którą zamierzał kontynuować, chociaż efekt był akurat odwrotny: przedstawienie stało się teraz zupełnie nieczytelne, ale on te szczegóły znał na pamięć: – Rajtuzy i czapka były zrobione z własnej wełny na drutach. Kurteczkę uszyła mama, jak umiała, wykorzystując sukno z przydziałowego, kolejowego płaszcza ojca, stąd tak wielkie, metalowe guziki. Babcia już na początku wojny była wdową, dziadek zginął podczas kampanii wrześniowej, obronnej. Mama była jedynaczką („z bliźniaków – dorzucił, jak się za chwilę okaże, umyślnie – jej braciszek zmarł zaraz po porodzie; mówię to, bo w drugim pokoleniu takie geny się odzywają, to znaczy, że ja mogę sprokurować także mnogą ciążę”; zaśmiał się, patrząc na mnie wymownie), gdy pojawili się Włosi, miała około trzynastu lat. Lnianowłosa blondyneczka. Wyobrażasz sobie tych młodzieńców, południowców, pod jednym dachem z takim cacuszkiem. Gorącokrwiści, którym Niemcy przydzielili nasz jeden pokój na kwaterę, byli nią zauroczeni. Dzielili się ze swą ulubienicą (ale też z babcią) wszystkim: przydziałowymi czekoladami, cukrem, konserwami, pieczywem. Perypetie jednego z nich to osobne opowiadanie, kiedyś je usłyszysz. Imiona psów były dawane na pamiątkę po ich pobycie...

Salvin opowiedział mi kiedyś historię swojego dziwnego imienia. Zabawną. Ponieważ najpierw był to tylko pseudonim, takie szkolno-podwórkowe przezwisko. – Ale zaczęło się w domu. Niewinnie – wyjaśnił. – Od rodzinnej konstatacji na temat mojego charakterku i podobieństwa z wyglądu: „Cały dziadek Salvidzki!” W skrócie 'Salvin'. Po wojnie imiona były skodyfikowane – żadnych o pniu germańskim, zalecane słowiańskie, najlepiej piastowskie: stąd tylu Leszków w moim wieku. Jednak Salvin przyległ do mnie jak ta lejkowa czapeczka do policzków na tym zreprodukowanym zdjęciu. Gdy poszedłem na studia postanowiłem Salvina wpisać sobie do dowodu. Odbyło się to już bez problemu, chociaż urzędnik powiedział, żeby uzasadnienie zaznaczyć we wniosku, iż to na pamiątkę po kądzieli, po włoskich korzeniach dziadka ze strony mamy.
– Nie przywiązywałem wtedy jakiejś większej wagi do tego formalnego zapisu... – kontynuował. – Ot taka artystyczna fanaberia młodego poety z ambicjami, emblemat, wyróżnik na starcie w drodze ku przyszłym laurom. Że to jest coś głębszego, znaczący fenomen, odkryłem później... A zamiast sukcesów literackich mam od Opatrzności o wiele lepszy wieniec wawrzynowy: Moją Laurkę!
– Ty bajerancie... – zaśmiałam się szczerze, bo, kurna, potrafił takie wstawki, łaskoczące ego, zapodawać nieoczekiwanie i z wdziękiem.

Przypis: 1. Marianna Alcoforado (1640-1723), portugalska zakonnica z klasztoru w Beja, rzekoma autorka listów miłosnych do francuskiego szlachcica. Jej wyznania intymne uważane są jednak za zmyślone przez mężczyznę, praktyka spotykana w okresie baroku jako wydanie anonimowego autora.

Ciąg dalszy nastąpi

[By skosztować kawy włoskiej z pierwszej ręki zerknij na Allegro/italiAmo_caffe; po zakupie upomnij się – dorzucam moim Szanownym Klientom/Czytelnikom, z własnych zasobów bibliotecznych, wybraną losowo jakąś książkę gratis.]

Tekst, na prawach pierwodruku prasowego, ukazał się na łamach kanadyjsko-amerykańskiego tygodnika polonijnego "Głos" nr 2/2021 (13-19.01), s.16.

Możliwość nabycia ukończonej powieści w formie książkowej poprzez przedpłaty ratalne – patrz tutaj: https://allegro.pl/oferta/prze...