
Z pamiętnika licealistki - 43 lata temu w Gdańsku...
Z rana poszłam do szkoły jak zwykle. Jak zwykle wszyscy byli obecni ale dzień był jakiś inny niż zwykle, coś wisiało w powietrzu. Z okien klasy widzieliśmy przechodzących Gnilną stoczniowców z łopatami, kilofami, metalowymi prętami... Szli na skos do Rajskiej i dalej w stronę Starówki. Koło godz.10-11 dyrektor zawiesił lekcje, zamknął szkołę na klucz, uczniów mieli odbierać rodzice...
Grudniowy dzień jest krótki więc było już ciemno gdy późnym popołudniem wraz z koleżanką udało się wyślizgnąć przez okno toalety na parterze i zamiast uciekać prosto do domów, poszłyśmy za tłumami w stronę dworca PKP. Tam tłum gęstniał, przeciskałyśmy się w mrowiu ludzkim i „zaparkowałyśmy” na wzgórku vis a vis domu partii. Tam gęstniał dym – robotnicy opróżniali baki zatrzymanych i przewróconych samochodów, lali benzynę do palących się już pomieszczeń na parterze, z boku palił się milicyjny łazik. Chyba biły kościelne dzwony... Nad dachem gmachu krążył helikopter do ewakuacji partyjnych notabli...
Ktoś złapał nas za ręce, spytał gdzie mieszkamy i siłą wyciągnął z ciżby. Mieszkałam bliżej więc powędrowaliśmy do mnie. Pamiętam tylko, że przez całą drogę szłam jak zahipnotyzowana i tylko ciche skrzypienie śniegu wplatało się w opowieść przypadkowego opiekuna... Pamiętam też przerażoną minę mojej Mamy, otwierającej nam drzwi i widzącej dwie smarkule z nieznajomym. „Mamo, wojna! – tyle wydukałam... Mama zaprosiła nieznajomego na herbatę i jakieś kanapki ale odmówił, tłumacząc się, że wraca bo TAM jest potrzebny. Jakoś wcisnęła mu te kanapki do kieszeni waciaka. Całując na pożegnanie dłoń Mamy przytulił ją na chwilę do czoła, Mama nakreśliła na nim znak krzyża i nieznajomy zniknął w ciemnościach...
Nigdy, ani ja, ani Mama, nie spotkałyśmy tego człowieka.
Za chwilę wrócił Tata i szybko popędził w okolice Łąkowej do rodziców koleżanki powiadomić ich, że ich córka jest u nas i że nazajutrz zaprowadzi nas do szkoły (nie mieliśmy telefonu, z resztą pewnie były wyłączone).
Noc była koszmarna – rodzice coś szeptali w kuchni przy świecy (wyłączyli prąd), a po Jedności Robotniczej dudniły transportery...
A następnego ranka... Tata odprowadzał nas do szkoły. Na piechotę bo transport nie działał. Wędrowaliśmy wiaduktem i w dole, przed UW widzieliśmy maszerującą grupę robotników. Nagle skądś wysypali się żołnierze i.... lekko zamglony ranek rozdarły długie serie. Robotnicy wycofali się... Na śniegu zostało kilka nieruchomych ciał... Tata zasłonił nam głowy połami płaszcza i biegiem zawróciliśmy do domu.
.............................
Minęło kilkanaście lat, Mama zmarła i podczas porządków ze schowka w szafce Jej maszyny do szycia wysypały się z szarej papierowej torby... oporniki i bibuła....
.............................
Mimo ubiegu lat tamte obrazy wciąż do mnie wracają. Powracają nawet we śnie, przerywając go seriami pocisków...
Dziś obecny prezydent RP otacza się wątpliwej sławy doradcami z najczarniejszymi PRL-owskimi rodowodami i chełpi się komitywą z katem, obdarzając go zaufaniem i szacunkiem....
To chyba jakiś zły sen...
Napisane 16 grudnia 2010 r.
*******************
Tekst (poprawiony 13.XII.2013) pochodzi z mego bloga na www.niepoprawni.pl
http://test.niepoprawni…