Platformersi jako mistrzowie z klasztoru Shaolin

Przed laty trenowałem karate kyokushinkai – jedną z najtwardszych wersji karate. Ale – jak każdy nastolatek w latach 80-tych – fascynowałem się kung-fu. I pamiętam, że ekscytowaliśmy się legendą „wirującej pięści”, według której pewni mistrzowie z klasztoru Shaolin potrafili tak uderzyć przeciwnika, że umierał on dopiero po kilku miesięcy, nie wiedząc, że to właśnie efekt tamtego ciosu. Trochę to było naiwne, ale także urocze i bardzo tajemnicze.Przyszło mi ostatnio do głowy, że w polityce jest podobnie – efekty działań pojawiają się dopiero po wielu miesiącach, dopiero po jakimś czasie twarda polityka przenosi się na nastroje społeczne. Jestem pewien, że z czymś takim mamy do czynienia w przypadku afery hazardowej – niby niewiele się zmienia w badaniach opinii publicznej, niby wciąż PO jest liderem sympatii Polaków, ale coś wisi w powietrzu i wiadomo, że cios zadany sobie przez ludzi Platformy, zaczyna przynosić śmiertelny skutek dla tej formacji. Miał rację Jarosław Gowin, że PO walnęła się sama w zęby. Ale nie miał racji, że stało się to dopiero wówczas, gdy wyrzucano Wassermanna i Kempę z komisji. Zaczęło się to dużo wcześniej – uderzenie „wirującej pięści” Platforma zadała sobie na cmentarzu i stacji benzynowej, potem przejmując władzę w komisji, następnie nie dopuszczając przedstawiciela PiS do prezydium komisji, następnie ograniczając czas jej działania do końca lutego. PO zadała sobie tyle ciosów, że nie ma prawa tego nie odczuć – choć widać, że efekty owego okładania się po całym ciele są dopiero przed nami.. Premier Tusk już to czuje, bo ma zamiar czmychnąć z rywalizacji z Lechem Kaczyńskim. On sam doskonale wie, jak było i jak bolesne zadano sobie ciosy. I że nieuchronnie nadchodzi czas, kiedy uderzenie „wirującej pięści” zbierze swoje śmiertelne żniwo.