Tarnów i Pomorze - case study

PiS żyje dwoma sprawami - sprawami (oprócz tragedii łódzkiej, co oczywiste). Obie dotyczą rzekomej podmianki na listach wyborczych. Pierwsza podobno zdarzyła się w Tarnowie, druga na Pomorzu. Piszę "rzekomej" i "podobno", bo nie mi dociekać, czy tak było w istocie. Ale te przypadki, oprócz swojego prawnego wymiaru, pokazują  specyfikę polskich partii. Chyba dotyka to wszystkich naszych ugrupowań, ale ja widziałem to nade wszystko w PiS. Mechanizm ten polega na tym, że do samego końca nie jest się pewnym, czy obietnica znalezienia się na takim lub innym miejscu na liście wyborczej, będzie dotrzymana. Czy nie dojdzie do podmianki na kilka godzin przed rejestracją list. Można być wykształconą, bywałą na świecie i świetnie się prezentującą wicewojewodą i być zastąpioną przez 61-letniego mechanika samochodowego. Bo kryteria awansu i degradacji mają pozostać niejasne, mają opierać się nie na realnych zasługach i możliwościach przyciągania do partii nowych wyborców, ale na lojalności wobec swojego protektora i na przynależności do zgranej paczki, wzajemnie się wspierającej. Do samego końca należy być niepewnym swojej pozycji, zwracać uwagę na wiejące wiatry i czekać na dyskrecjonalną decyzję "góry". I dzisiaj widzę to wśród rozedrganych polityków PiS, którzy widząc co się dzieje obecnie z listami do samorządów, wiedzą, że podobnie, a nawet gorzej będzie w przyszłym roku w czasie elekcji parlamentarnej. "Nawet gorzej", bo miejsc będzie jeszcze mniej, niż obecnie w walce o miejsca w samorządach. I dlatego wielu posłów obecnej kadencji widzi to i drży o swoją pozycję za kilka miesięcy. Zwłaszcza, że nic nie wskazuje na to, by klub parlamentarny PiS w przyszłej kadencji był liczniejszy, niż obecnie (na listach znaleźć się także muszą obecni pisowscy kandydaci na prezydentów miast oraz byli współpracownicy ś. p. Prezydenta) Nie dość, że wywołuje to pasywność, bierność i lizusostwo, to jeszcze powoduje, że działacze partyjni całą swoją uwagę skupiają nie na pracy, ale na, jakby to określił Konrad Lorenz, "agresję wewnątrzgatunkową" - walczą ze sobą, a nie z przeciwnikami politycznymi (o problemach społecznych nie wspominając). Politykowanie staje się więc synonimem rozgrywek personalnych, gierek biurowych, walk frakcyjnych. Nie muszę chyba dodawać, że dzieje się to ze szkodą dla tego, co jest powołaniem polityków - czyli budowania wspólnego dobra.