Z wielkiej reformy ustrojowej, zapowiadanej przez PO, nie zostało prawie nic. Miała być wielka zmiana, a będzie małe puk. Miało być zniesienie weta prezydenta, a będzie obniżenie potrzebnej do odrzucania weta większości sejmowej. Miał być wybór głowy państwa przez Zgromadzenie Narodowe, a zostanie po staremu. Miało być zniesienie immunitetu, a pozostanie on jak wcześniej. Miało być zmniejszenie liczby posłów i senatorów a stawiam dukaty przeciwko orzechom, że następny Sejm będzie liczył 460 posłów, a Senat 100 senatorów.Wystarczyło, że Donald Tusk porozmawiał z konstytucjonalistami i mu jakoś zapał rewolucyjny przeszedł. Tak to bywa jak magister historii kontaktuje się w sprawach prawnych z profesorami prawa. Mam nadzieję, że premier wyciągnie z tego wnioski i w kampanii wyborczej będzie bardziej szanował profesora prawa Lecha Kaczyńskiego.Ale z całego zamieszania jest jednak pewien pożytek – już skończy się wykorzystywanie tej tematyki jako ulubionej „zwrotki” – czyli sposobu na odwracanie uwagi opinii publicznej od niekorzystnych dla PO kwestii. Zawsze bowiem jak okazywało się, że Platforma zaliczyła wtopę, to już następnego dnia wychodził na konferencję prasową premier i z marsową miną zapowiadał zmiany w konstytucji, które rzekomo miałyby rozwiązać wszelkie polskie problemy. Ale to już się kończy, bo jak już wreszcie coś chłopaki z PO uchwalą, to nie będzie można tego dłużej wykorzystywać jak przykrywki dla realnych problemów z rządzeniem.Chociaż kto wie – może jednak będzie to neverending story? Może zawsze będzie się powracać do tej tematyki wmawiając ludziom, że jak się tylko coś tam zapisze w pewnym dokumencie, jak się pozmienia w nim przecinki i kropki, to kraj będzie płynął mlekiem i miodem? Gdybyż naprawdę tak się działo, trzeba by jak najszybciej przetłumaczyć na język polski konstytucję Norwegii lub Szwecji i ją szybko przyjąć jako swoją. Ale tego to chyba nawet Platforma nie jest w stanie obiecać.