Wczoraj wracałem z Brukseli samolotem wraz kilkoma europosłami, w tym także z Joanną Senyszyn. W prywatnej rozmowie i osobistym kontakcie okazała się ona być osobą bardzo sympatyczną i dowcipną. Ponarzekaliśmy razem na Platformę i zrobiło się naprawdę miło. Pogadaliśmy także o jej podróżach i naszym życiu „na emigracji” w Parlamencie Europejskim. Zobaczyłem w niej nie straszną postkomunistę, ale po prostu starszą panią – i było to, zaiste, dziwne uczucie.
Chyba nie zdradzę tajemnicy, jeśli powiem, że oboje uznaliśmy, że warto w polityce być wyrazistym i jasno bronić swoich racji. Że to ma sens i po to wchodzi się do polityki. I że wywołują u nas odrazę politycy miałcy, bezbarwni, obli, bezideowi, próbujący dogodzić wszystkim i w każdym czasie. Ot, takie tam rozmówki talibów…Trochę ostrzej zrobiło się tuż przed lądowaniem, bowiem zeszliśmy na temat aborcji. W tej materii jestem prawdziwym ortodoksem, a pani poseł – jak powszechnie wiadomo – „na abarot”. Ale okazało się, że pani Senyszyn nie jest zwolenniczką aborcji, a jedynie prawa do niej. Ja z kolei także nie jestem zwolennikiem aborcji, ale – w odróżnieniu od polityczki SLD – jestem także przeciwny prawu do aborcji na żądanie dla kobiet. Można więc podsumować mój spór o aborcję z najbardziej rozpoznawalną twarzą SLD w ten oto sposób – zgadzaliśmy się ze sobą …w 50%! I kto by pomyślał….