Tego dnia w 1944 roku tryby eksterminacji zaczęły się kręcić. To, co zaczęło się jako militarna odpowiedź na Powstanie Warszawskie, przerodziło się w coś o wiele bardziej złowrogiego – rzeź. Jednostki SS i policji, w tym Brygada Dirlewangera, słynąca z brutalności i obsadzona przestępcami i sadystami, nie były wysyłane w celu stłumienia buntu, lecz dokonania masakry. Pierwsze sygnały były już widoczne. W dzielnicach takich jak Wola i Ochota cywilów rozstrzeliwano pojedynczo i po dwóch, wyciągano z klatek schodowych lub piwnic, gwałcono, strzelano w bramach lub na ulicach. Pożary zaczęły się rozprzestrzeniać, nie w wyniku walk, ale celowych podpaleń. Do bloków wrzucano granaty; budynki płonęły z wciąż przebywającymi w nich mieszkańcami.
W jednym z podziemnych szpitali polowych polska pielęgniarka opisała swoje przerażenie:
„Leczyliśmy rany, ale rany się goiły. Nie były już spowodowane walkami, lecz egzekucjami. Ludzie nie trafiali w ogień krzyżowy. Byli ścigani”.
W kwaterze głównej Armii Krajowej dowódcy zaczęli otrzymywać rozpaczliwe meldunki, nie o przesuwających się liniach frontu czy postępach Niemców, lecz o okrucieństwach. Napływały raporty: rodziny ustawiały się w szeregach i były rozstrzeliwane, szpitale szturmowane, dzieci zabijane na oczach matek. Stawało się jasne, że to nie była kontrofensywa. To była kampania terroru.
Młody kurier wrócił z zadania blady i bez słowa. Kiedy jego przełożony w końcu zapytał, co widział, wyszeptał:
„Oni już z nami nie walczą. Zabijają wszystkich”.
Płomienie buchały w niebo nie tylko od ostrzału artyleryjskiego, ale także od celowo podpalanych domów. Wola, robotnicza dzielnica na zachodnim krańcu Warszawy, już zaczynała krwawić. Masakra Woli, jedna z najkrwawszych zbrodni wojennych XX wieku, jeszcze nie osiągnęła apogeum, ale jej machina była już w ruchu. Rozkazy zostały wydane. Sprawcy byli w drodze. Rozpoczęły się pierwsze masowe egzekucje.
Pewien ksiądz, opiekujący się umierającymi w ciemnej piwnicy, wspominał później:
„Nie było już linii frontu. Wojna dotarła do piwnic, szpitali, żłobków”.
Pośród dymu i grozy Warszawa nie chciała się poddać. Chłopcy przekazali wiadomości pod ostrzałem snajperów. Matki nosiły wodę i amunicję na barykady. Starsi opiekowali się rannymi i pocieszali umierających. Ludzie nie zdawali sobie jeszcze sprawy z rozmiarów nadchodzącego konfliktu, ale wiedzieli, że stoją w obliczu czegoś poważniejszego niż wojna, a świat przez cały czas milczał o tej tragedii, tak jak pod koniec wojny.
W powstaniu wciąż tliła się nadzieja, lecz płomień ten miał wkrótce przejść przez piec niewyobrażalnej ciemności.