Motto muzyczne: http://www.youtube.com/watch?v=os51ocuMWHg
Spragniony uroków białego szaleństwa, postanowiłem sprawdzić zapewnienia Jacka Rostowskiego, że już doganiamy Europę i zdecydowałem, że tym razem miast w Alpach spędzę zimowe wakacje w jakimś przytulnym miejscu w polskich Tatrach. W Internecie dałem się skusić reklamie: „Wygodny pensjonat w Bukowinie Tatrzańskiej – domowa kuchnia - pokoje z łazienkami – masaże - ceny konkurencyjne".
Dojazd na miejsce wymagał od kierowcy umiejętności rajdowych, a z głębokich na pół metra lodowych kolein udało mi się wyrwać za piętnastym razem ryzykując przypaleniem sprzęgła. Na miejscu się okazało, że mój „pensjonat” to strzelista, trzypiętrowa góralska chałupa zbudowana na wynajem z końcem ubiegłego wieku w stylu przypominającym krzyżówką Pałacu Kultury z Rockefeller Centre.
Po schodach o stromiźnie, jaką się spotyka w szczytowych partiach himalajskich siedmiotysięczników wczołgałem się z bagażami na najwyższe piętro do apartamentu o metrażu klatki dla chomika. Łazienka owszem była, ale wykrojona kosztem pokoju, który w wyniku owej innowacji przekształcił się w kiszko-kształtną norę o wymiarach pięć na jeden. Więc chcąc dojść do łazienki musiałem przeciskać się bokiem wzdłuż łóżka, bacząc czujnie by sobie nie wbić w pupę drzazgi z boazerii.
Na wyposażeniu miałem niedomykającą się szafę, drewniany wieszak bez kołków, spadzistą półeczkę, na której nie sposób było cokolwiek postawić, popsuty czajnik oraz wiszący nad łóżkiem dębowy wysięgnik, na którym puszył się dumnie półtonowy telewizor, o który sobie nabijałem kilka guzów dziennie. Wytapetowane w złote nenufary ściany zdobił wielko-formatowy olej z „Ostatnią Wieczerzą” oraz wełniana makatka z wyhaftowanym koślawo napisem „Pamiątka z Gór Sowich”. Pod sufitem wisiała energooszczędna żarówka pogrążająca apartament w mroku, w którego czeluściach trudno było trafić łyżeczką do szklanki.
Pierwsze poważne problemy napotkałem rankiem, bowiem w przypominającej prosektorium łazience nie było żadnego haczyka, ani choćby gwoździa, gdzie mógłbym powiesić pidżamę i ręcznik. Nie było też mydelniczki. W efekcie moja kąpiel pod prysznicem stanowiła rodzaj tragikomicznej pantomimy. Bowiem trzymając w jednej ręce mydło, a w drugiej sitko od prysznica wywijałem w brodziku karkołomne piruety usiłując się opędzić od falującej w przeciągu obślizgłej zasłonki klejącej się do namydlonego ciała. Warto też wspomnieć ekstremalne hartowanie, bowiem z sitka ciurkała przemiennie woda wrząca z lodowcową.
Po wyczerpującej szarpaninie z zamkiem pamiętającym jeszcze czasy Janosika udało mi się zamknąć apartament, a do reszty wymiękłem na śniadaniu, gdyż jadalnia była pełna matek z kwilącymi oseskami, a co większe sztuki raczkowały z dzikim wrzaskiem po podłodze. Z kuchni zaś dobiegały strzępy polsko-rosyjskiej mowy, gdyż jak się okazało gazda najął do roboty Ukrainki.
Gdy porażony tym harmidrem klapnąłem przy stole postawiono mi przed nosem zupę mleczną, talerz z parówkami, zimne nóżki, koreczki z wiejskiej kiełbasy, salaterkę smalcu ze skwarkami, miskę jarzynowej sałatki, ogórki kiszone, a podająca do stołu Lwowianka zaproponowała z kresowym zaśpiewem, że jakbym był głodny to dołoży bigosu i jak będzie trzeba dokroi boczku lub głowizny. O podanym na obiad schabowym z kapustą i łazankach na kolację nie chcę się rozwodzić, powiem tylko, że zasnąłem odurzony siarczystym oparem flaczków gotowanych na śniadanie.
Prawdziwa masakra zaczęła się jednak podczas wyprawy na narty. Jak się bowiem okazało, żeby dojść do narciarni trzeba było w butach narciarskich sforsować skute lodem podwórko o stromiźnie podobnej tej z górnej części rozbiegu na Krokwi. Gdy się w końcu wdrapałem na tę szklaną górę techniką jodełki przeplatanej rozpaczliwymi szpagatami czekała mnie kolejna potyczka, tym razem ze skoblem od wiszących na jednym zawiasie wrót rozpadającej się szopy z koślawym napisem „narciarnia”.
Mówiąc krótko takiego syfa w życiu nie widziałem i naprawdę nie przesadzę jak powiem, że w tym „pensjonacie” wszystko było zepsute i nic nie działało tak jak trzeba, nie mówiąc o odrażającej szpetocie wystroju. A kulminacja dramatu nadeszła wraz z kładącą dziatwę pokotem epidemią grypy żołądkowej.
Na szczęście przez dziesięć dni z rzędu była lampa i każdego ranka za oknem roztaczał się widok ośnieżonych Tatr skąpanych w marcowym słoneczku, co mi przywracało wiarę, że chwilami życie potrafi być piękne. Tylko noce były trudne, gdyż w mojej kwaterze okna nie dało się domknąć, a od gór tak ciągnęło, że mi podnosiło kołdrę. Na domiar złego za przepierzeniem dzielącym mnie od pokoju przyległego słychać było każde westchnienie sąsiada, o sąsiadce taktownie nie wspomnę.
Z gabinetu masażu mieszczącego się za kotarą w module kuchennym nie skorzystałem, bo mnie w porę ostrzeżono, że masuje gaździna, której Pudzian mógłby pozazdrościć. Choć trochę żałuję, że pękłem, bo mogłaby to być tak zwana życiowa przygoda.
W sobotę wieczorem poszedłem do gazdy zapłacić rachunek. Siedział w kuchni przy stole nad do połowy opróżnioną flaszką otoczony chmarą umorusanych dzieciaków. Jak już uiściłem stosowną opłatę niewiele niższą niż w renomowanych kurortach alpejskich zagadnąłem nieśmiało gospodarza, że może dobrze by było zrobić to i owo przy chałupie.
Na co gazda odsłonił w szerokim uśmiechu brak górnych jedynek i oznajmił z dzieciną szczerością: „A cóz jo mom jesce panie robić? Kiej już syćko jest zrobione!”.
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)
Post Scriptum
I przekonał mnie gazda, bo w drodze do domu złapałem się na tym, że za kierownicą podśpiewuję sobie modny niegdyś przebój: „Oprócz błękitnego nieba, nic mi więcej nie potrzeba”.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 7647
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
Opowiedziałbym coś Pani, ale się obawiam, że nie nieszłoby przez cenzurę.
Pozdrawiam Panią serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
Zdjęcie powala, natomiast galeria jak zwykle nie otwiera się.
I na takie żarcie Pan narzekał?
Jedno pytanie mnie tylko gnębi - dlaczego nie wyjechał Pan stamtąd po 24 godzinach najpóźniej?
"Jedno pytanie mnie tylko gnębi - dlaczego nie wyjechał Pan stamtąd po 24 godzinach najpóźniej?"
Odpowiadam:
Już pisałem wcześniej, że pojechałem w towarzystwie moich przyjaciół, którzy byli z przepadającymi za mną wnukami. Więc nie miałem serca ich zostawić.
Pozdrawiam Panią serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
P.S.
Z wielką przyjemnością czytam Pani teksty. Robi Pani wspaniałą robotę. Gratuluję z całego serca!
;-))
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
Ani jednego dnia bym tam nie siedział. Ale przyjechałem w towarzystwie moich przyjaciół, którzy byli z małymi wnukami, dla których warunki nie miały znaczeniawięc nie wypadało mi ich zostawić.
Na drugi raz będę uważał.
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz