Według danych statystycznych państw Zachodu oraz ośrodków badawczych zajmujących się demografią religijną, udział ludności muzułmańskiej w takich krajach jak Niemcy, Francja, Belgia czy Wielka Brytania w perspektywie dwóch–trzech dekad może sięgnąć poziomu 20–30 procent. To nie oznacza jeszcze większości, ale oznacza przekroczenie progu krytycznego, po którym zaczynają działać mechanizmy władzy niezależne od nominalnej liczby ludności.
Wspólnoty narodowe nie rozpadają się dlatego, że ktoś ogłasza wojnę. Rozpadają się wtedy, gdy przestają dominować terytorialnie oraz psują prawo publiczne i lojalność cywilizacyjną. Dziś uruchamiają się dwa sprzężone ze sobą mechanizmy: polityczno-wyborczy oraz terytorialno-secesyjny. Oba są już dziś widoczne na Zachodzie, choć wciąż nazywane są eufemistycznie „wyzwaniami integracyjnymi”.
Mechanizm polityczno-wyborczy
W systemach większościowych – takich jak brytyjski FPTP czy różne odmiany JOW-ów – władza nie jest funkcją większości narodowej, lecz koncentracji głosów w konkretnych okręgach. Jeżeli dana grupa jest skupiona przestrzennie i głosuje blokowo, to 15–25 procent w skali państwa może przełożyć się na faktyczną dominację polityczną na poziomie lokalnym. Tym bardziej, gdy reszta elektoratu jest rozproszona między wiele partii, frakcji i ideologii.
To nie jest teoria. To dokładnie to, co obserwuje się w wybranych dzielnicach Londynu, Birmingham, Brukseli czy miast północnej Anglii. Lokalne rady, burmistrzowie i administracja uczą się tam jednego: nie rządzi ten, kto ma rację, tylko ten, kto potrafi zmobilizować ulicę i głosowanie blokowe. Islamskie struktury społeczne – meczety, rady starszych, lokalne sieci lojalności – działają jak doskonale zdyscyplinowane maszyny wyborcze. Wystarczy kilka takich okręgów, by stać się języczkiem u wagi w koalicjach z lewicą, która w imię antydyskryminacji gotowa jest oddać realną władzę w zamian za moralne samopoczucie.
Nie trzeba wygrywać wyborów w skali kraju. Wystarczy kontrolować newralgiczne węzły: dzielnice, rady, urzędy, szkoły, policję lokalną.
Mechanizm terytorialno-secesyjny
Równolegle działa mechanizm drugi – znacznie groźniejszy, bo dotyczący samej istoty terytorialnej cywilizacji. Chodzi o powstawanie stref „no-go”, czyli obszarów, gdzie cywilizacyjny model prawa i jego egzekwowanie ulega faktycznemu zawieszeniu. Policja wchodzi tam niechętnie albo tylko w dużych grupach, prawo działa wybiórczo, a normy społeczne egzekwowane są przez lokalną wspólnotę z odmiennie inną moralnością.
W praktyce są to już miękkie kalifaty. Obowiązuje tam inny porządek normatywny: mieszanka szariatu, prawa zwyczajowego i kodeksu gangów. Kobiety dostosowują się do lokalnych norm nie dlatego, że państwo je do tego zmusza, ale dlatego, że presja społeczna jest skuteczniejsza niż kodeks karny. Państwo udaje, że tego nie widzi, bo wejście z całą konsekwencją oznaczałoby eskalację, na którą nie ma ani odwagi politycznej, ani społecznego mandatu. Jak widać, państwo nawet do tego się nie nadaje.
W Wielkiej Brytanii funkcjonują oficjalnie niewiążące rady szariackie. Formalnie to tylko arbitraż religijny. Faktycznie – równoległy system prawa rodzinnego i majątkowego, którego decyzje są egzekwowane społecznie. Państwo toleruje to w imię różnorodności, choć w praktyce oznacza to kapitulację przed innym porządkiem.
To jest secesja cywilizacyjna. Bez flag, bez referendów, bez ogłoszeń w Dzienniku Ustaw. Z udziałem 20 procent w skali kraju, ale 60–80 procent w wybranych dzielnicach, możliwe jest jednoczesne:
- przejęcie lokalnych władz,
- wymuszenie zmian w prawie pod hasłem walki z islamofobią,
- faktyczna immunizacja stref szariackich przed ingerencją państwa.
Czy ktoś musi ogłosić kalifat? Nie. Kalifat nie jest aktem prawnym. Jest stanem faktycznym. Jeśli państwo boi się wejść na swoje terytorium, to suwerenność już została utracona – niezależnie od tego, co zapisano w konstytucji.
Dlaczego w Polsce ten scenariusz się nie powtórzy – przynajmniej na razie
W Polsce ten mechanizm dziś nie zadziała. Nie dlatego, że jesteśmy lepsi, tylko dlatego, że nie spełniamy warunków brzegowych: nie mamy dużej, skoncentrowanej diaspory muzułmańskiej, nie mamy kolonialnej przeszłości generującej roszczenia, a społeczne przyzwolenie na ustępstwa kulturowe jest znacznie mniejsze. Coraz więcej ludzi widzi, czym kończy się polityka wielokulturowości na Zachodzie, i reaguje instynktem obronnym.
To właśnie dlatego rosną notowania ugrupowań, które otwarcie mówią o zagrożeniu islamizacją — czyli głównie Konfederacji. Nie dlatego, że są radykalne, tylko dlatego, że nazywają rzeczy po imieniu, gdy inni boją się słów.
Efekt uboczny: migracja odwrotna
I tu pojawia się paradoks. Proces islamizacji na Zachodzie przyspieszy – bo rdzenne społeczeństwa będą się kurczyć nie tylko demograficznie, ale też przez ucieczkę. Do Europy Środkowej, do Międzymorza, będą migrować ludzie bogaci, wykształceni i kulturowo kompatybilni. Ci, którzy nie chcą żyć w miękkich kalifatach, ale też nie wierzą już w zdolność Zachodu do samoobrony.
Taka migracja nie jest zagrożeniem. Jest wzmocnieniem. Historia zna ten mechanizm. Próby germanizacji ziem polskich w czasach zaborów przez osadnictwo kończyły się polonizacją osadników. To nie my staliśmy się Niemcami – to oni stawali się Polakami. Asymilacja działa zawsze w stronę silniejszej kultury. Głównie dlatego, że osadnicy niemieccy to byli mężczyźni i oni żenili się z Polkami. A to matka plus szkoła wychowuje dziecko, nadając mu narodowość. Więc prawie wszyscy potomkowie Niemców stali się Polakami.
I tak samo będzie tym razem. Uciekinierzy przed kalifatami nie przyniosą nam islamizacji. Przyniosą kapitał, kompetencje i potwierdzenie, że cywilizacja, której bronimy, nadal ma sens.
Kalifornizacja a islamizacja – fałszywa analogia
Pojawia się tu jeszcze jeden lęk, często podnoszony przez ludzi, którzy intuicyjnie czują zagrożenie, ale mylą mechanizmy. Chodzi o obawę, że masowa imigracja zachodnich Europejczyków do Polski doprowadzi do efektu „kalifornizacji” – zjawiska, które opisałem wcześniej jako wirus lewicowego postępu, przenoszony przez migrację wewnątrzcywilizacyjną: https://naszeblogi.pl/74717-kalifornizacja-wirus-lewicowego-postepu. To realne zjawisko, ale w tym przypadku analogia jest błędna.
Kalifornizacja i islamizacja to dwa zupełnie różne procesy, działające według innych praw. Żeby kalifornizacja mogła zadziałać, muszą być spełnione jednocześnie dwa warunki. Po pierwsze: napływ masy wyborców niosących ze sobą spójny pakiet ideologiczny – progresywny, lewicowy, antytradycyjny. Po drugie: instytucjonalne otwarcie systemu politycznego, które pozwala im ten pakiet natychmiast przełożyć na władzę, czyli pełne prawa wyborcze, niskie bariery obywatelstwa i gotowe do przejęcia struktury.
W przypadku zachodnich Europejczyków uciekających przed islamizacją te warunki nie są spełnione. Ci ludzie nie będą migrować dlatego, że marzą o eksportowaniu lewicowego postępu. Oni migrują dlatego, że ten postęp doprowadzi ich kraje do stanu miękkich kalifatów. Z definicji będą więc w ogromnej części antyislamscy, sceptyczni wobec multikulturalizmu i wrogo nastawieni do polityki ustępstw. Ich obecność nie osłabi twardych postaw wobec islamizacji – ona je raczej wzmocni.
Druga różnica jest jeszcze ważniejsza. Kalifornizacja działa tam, gdzie migranci zachowują pełnię praw politycznych i mogą natychmiast głosować, zmieniać prawo i przejmować instytucje. W Polsce ten mechanizm nie istnieje. Nawet jeśli dojdzie do masowej migracji Niemców czy Francuzów, proces uzyskiwania obywatelstwa i praw wyborczych będzie długi, selektywny i rozciągnięty w czasie. To nie jest natychmiastowa zmiana elektoratu, tylko powolna asymilacja. Dlatego ważne jest, by u nas nie przyspieszać procesu nadawania obywatelstwa.
Krótko mówiąc: kalifornizacja to import ideologii wraz z prawami politycznymi, a islamizacja to import odrębnego porządku cywilizacyjnego wraz z roszczeniem do autonomii. To nie są zjawiska symetryczne ani porównywalne.
Dlatego migracja Zachodnich Europejczyków uciekających przed kalifatami nie stanowi dla Polski zagrożenia systemowego. Przyjadą ci, którzy jeszcze rozumieją, czym jest cywilizacja, prawo i granice. Reszta zostanie tam, gdzie już dziś państwo oddaje swoje dzielnice bez jednego strzału.
Historia pokazuje jasno, że kultura silniejsza asymiluje słabszą. Polskość jest ciągle silna, lewactwo nas jeszcze nie zniszczyło, mimo że niestety sowiecka mentalność dominuje. Jednak duch dawnych swobód i wolności nadal w nas tkwi, jak już nie w naszych głowach, to w naszej tradycji i kulturze, więc jeszcze się odrodzimy. Nas uratują nasze wady narodowe, co opisałem kiedyś tu: https://www.salon24.pl/u/gps65/859585,nasze-wady-to-w-istocie-zalety
Grzegorz GPS Świderski
https://t.me/KanalBlogeraGPS
https://Twitter.com/gps65
https://www.youtube.com/@GPSiPrzyjaciele
Dziękuję za ten wpis. Za nadzieję, Za tę odrobinę otuchy, bardzo nam potrzebną.
Ja nie tylko daję otuchę, ale solidnie uzasadniam, że jesteśmy w wielokroć lepszym miejscu niż Zachód. To już widać coraz wyraźniej choćby na podstawie zwykłych obrazków naszych miast i ulic. Amerykanie zachwycają się filmikami z migawkami ulic Warszawy, Krakowa czy Poznania, gdzie widać samych białych ludzi, żadnych Murzynów czy Arabów. A w Londynie, Brukseli czy Paryżu widać syf, śmietnik, narkomanów, burki i kolorowych. Te różnice będą się pogłębiać i nawet jeśli PiS, PO, PSL i Lewica utrzymają u nas swój kurs na multikulti, to i tak my będziemy dochodzić do tego, co dziś jest na Zachodzie, przez 50 lat. A tymczasem za 20 lat tam już będą regularne, niepodległe kalifaty. A tymczasem u nas już za 2 lata Konfederacja będzie współrządzić, a za 6 będzie mieć samodzielną większość. Więc ja nie daję nadziei, ja mam pewność, że my się przed islamizacją obronimy, bo elektorat partii proemiracyjnych, które do tej pory rządziły, po prostu wymrze, a młodzież tej socjaldemokracji nie popiera.
Nie jestem proemigracyjna, choć w kontekście emigrantów z Ukrainy wykazałam się sporą naiwnością. Sądząc z obecnej struktury i aktywności PiS, scenariusz na rok 2031 wydaje się realny..