Świat wciąż łudzi się, że upadek Zachodu oznacza narodziny wolności. To błąd. Kiedy stary hegemon słabnie, na scenę nie wchodzi nowa wolność – tylko nowy typ panowania. I właśnie w tym miejscu Javier Milei, libertarianin z piłą łańcuchową w dłoni, okazał się jedynym przywódcą, który zrozumiał, że antyimperializm nie oznacza prorosyjskości, a wielobiegunowość nie oznacza pluralizmu.
BRICS jako mit „świata równych”
BRICS sprzedaje się światu jako „antidotum na dominację Zachodu”. Rzekomo – bez ingerencji, bez dyktatu, bez ideologii. W rzeczywistości to pakt suwerenów przeciw wolności jednostki. Nie łączy ich żadna wspólna idea – tylko niechęć do świata, w którym obywatel ma więcej praw niż władca.
Rosja chce utrzymać swoje imperium surowcowe. Chiny chcą kontrolować społeczeństwo przez kredyt i algorytm. Indie grają na dwa fronty, by zachować pozycję pośrednika. Brazylia i RPA zmieniają fronty jak chorągiewka na wietrze. To nie sojusz przyszłości – to klub resentymentu wobec Zachodu, nie alternatywa dla niego.
Ich „świat wielobiegunowy” jest jak salon luster: każdy tyran widzi w drugim swoje usprawiedliwienie.
Mit gospodarczy i fetysz liczb
Propaganda BRICS lubi rzucać cyframi: PKB PPP, liczba patentów, rezerwy złota, tania energia. Ale PPP nie buduje cywilizacji – mierzy tylko, ile pierogów kupisz za rubla. Patenty nie znaczą nic, jeśli nie przekładają się na innowacje. Tania energia nie jest przewagą, jeśli system polityczny blokuje wolny rynek.
Zachód upada nie dlatego, że ma droższy prąd, tylko dlatego, że wstydzi się własnych wartości. BRICS rośnie nie dlatego, że jest silny, tylko dlatego, że jest pozbawiony skrupułów.
Milei a „wielobiegunowość”
Milei rozumie, że świat nie potrzebuje nowej osi siły – potrzebuje nowej osi sensu. Nie chodzi o to, kto dominuje, ale według jakich zasad. Bo wolność to nie kwestia geografii, tylko instytucji. Nie jest ważne, czy stolica hegemonii leży w Waszyngtonie, Moskwie czy Pekinie – ważne, czy obywatel może tam mówić prawdę bez strachu.
Dlatego Milei odrzuca BRICS.
Bo wie, że to nie „sojusz suwerennych narodów”, tylko sojusz państw, które chcą być suwerenne wobec własnych obywateli. Dla libertarianina nie ma większego bluźnierstwa niż państwo, które używa słowa „wolność”, by usprawiedliwić kontrolę.
Zachód – cywilizacja samokrytyczna
Zachód ma grzechy, dekadencję i nadmiar poprawności politycznej, ale ma też jedną cechę, której BRICS nigdy nie zrozumie: zdolność do autokorekty. To jedyna cywilizacja, która pozwala swoim wrogom ją krytykować i nie zsyła ich do łagrów. To jedyny obszar, gdzie można publicznie mówić „Zachód upada” – i dostać za to grant, a nie kulę w tył głowy.
I właśnie dlatego, mimo wszystkich absurdów, to Zachód wciąż jest ostoją wolności – nie dlatego, że jest moralnie czysty, tylko dlatego, że moralność u nas jest jeszcze uznawana, choć podważana.
Cywilizacja łańcucha i cywilizacja wolności
Milei wybrał Zachód nie dlatego, że kocha Amerykę, ale dlatego, że rozumie, gdzie rodzi się wolność. W Ameryce wolność jest jeszcze instytucją. W Rosji – zbrodnią. W Chinach – błędem systemowym. W BRICS – pustym hasłem w ustach biurokratów.
Milei zrozumiał, że nie można walczyć z Lewiatanem, budując innego Lewiatana. Dlatego jego piła łańcuchowa nie tnie po liniach geopolitycznych, lecz po granicach mentalnych: między wolnością a kolektywizmem, między człowiekiem a masą.
Świat naprawdę się zmienia. Ale zmiana paradygmatu nie polega na tym, że Pekin zastąpi Waszyngton. Prawdziwa zmiana polega na tym, że ktoś – choćby jeden – odmówi wyboru między dwoma wersjami tego samego etatyzmu. Milei to zrobił. Nie stanął po stronie USA ani BRICS. Stanął po stronie człowieka, jego własności i wolności.
I dlatego właśnie jego zwycięstwo w Argentynie to coś więcej niż lokalne wybory. To początek kontrrewolucji wolności przeciw wszystkim imperiom – wschodnim i zachodnim. Bo cywilizacja nie dzieli się na Wschód i Zachód. Dzieli się na tych, którzy potrzebują władzy, i tych, którzy potrafią się bez niej obyć.
Grzegorz GPS Świderski
https://t.me/KanalBlogeraGPS
https://Twitter.com/gps65
Panie Grzegorzu, Pański tekst inspiruje w obronie wolności jednostki, ale pozostawia wiele pytań. Czy upadek Zachodu nie wynika także ze strukturalnych problemów społecznych i ekonomicznych – nierówności, deindustrializacji czy atomizacji społeczeństwa? Pańska wizja koncentruje się na jednostce i instytucjach, ale jaką rolę w utrzymaniu wolności odgrywają wspólnoty i współpraca społeczeństw? Javier Milei jawi się jako symbol kontrrewolucji, ale czy jego radykalny libertarianizm jest praktycznie wykonalny w Argentynie? Pojęcie „nowej osi sensu” pozostaje metaforyczne – jakie konkretne instytucje lub mechanizmy mogłyby ją realizować? Jak zapewnić wolność jednostki bez ram społecznych, moralnego fundamentu i w świecie globalnych technologii? Doprecyzowanie tych kwestii pozwoliłoby zamienić inspirującą wizję w realną analizę możliwości ochrony wolności w XXI wieku.
Dziękuję za trafne pytania – bo właśnie one dotykają tego, co dziś gubi Zachód: rozróżnienia między przyczyną a skutkiem wolności. Wolność nie rodzi się ze wspólnoty. To wspólnota rodzi się z wolności. Zachód nie upada dlatego, że jest zbyt indywidualistyczny. Upada dlatego, że zastąpił odpowiedzialność autonomii komfortem kolektywu. Nierówności, atomizacja, deindustrializacja – to objawy, nie przyczyny. Kiedy z rynku usuwa się mechanizmy odpowiedzialności (czyli ryzyko, zysk i stratę), w jego miejsce wchodzą iluzje redystrybucji, prawa bez obowiązków i wspólnoty bez więzi.
Wolność jednostki nie jest sprzeczna z więzią społeczną. Przeciwnie – to jedyny grunt, na którym wspólnota może być autentyczna, a nie wymuszona. Współpraca ma wartość tylko wtedy, gdy jest dobrowolna. Solidarność przestaje być cnotą, gdy staje się obowiązkiem. Milei jest radykalny – ale nie w sensie utopijnym, tylko diagnostycznym. On mówi: „wróćmy do zasad fizyki ekonomicznej”. Nie dlatego, że w to wierzy jak w dogmat, tylko dlatego, że rozumie, iż każde społeczeństwo ma swoje granice entropii. Jeśli państwo subsydiuje chaos, chaos się reprodukuje. Jeśli pozwoli mu się umrzeć, społeczeństwo odbuduje się samo – nie przez przymus, lecz przez interes.
Moralność? Oczywiście potrzebna – ale nie ta narzucona, tylko ta, która wyrasta z konsekwencji czynów. Prawo moralne to nic innego jak prawo ekonomiczne przeniesione w wymiar etyki: nie ma czynu bez kosztu. To właśnie jest fundament cywilizacji łacińskiej – połączenie wolności i odpowiedzialności.
Globalna technologia? Tak, ona zmienia reguły gry, ale też daje wolności nowe narzędzia: blockchain, tokenizacja, zdecentralizowane własności, edukacja cyfrowa. To nie koniec wolności – to jej redefinicja w warunkach cyfrowej feudalizacji. Trzeba tylko, by wolność znów miała odwagę być systemem, a nie emocją.
Milei jest tylko sygnałem – nie zbawcą. Nie zbuduje wolności sam, ale przywraca prawo do myślenia w kategoriach przyczyny i skutku, nie emocji i winy. Jego makiawelizm to pragmatyka w świecie chaosu, a jego libertarianizm to przypomnienie, że nie ma wspólnoty bez jednostki, tak jak nie ma ekonomii bez rachunku zysków i strat.
Dziękuję za rozwinięcie pańskiej wizji wolności i podkreślenie, że Milei pełni funkcję sygnału, a nie zbawcy, oraz że autentyczna wspólnota wyrasta z wolności jednostki i odpowiedzialności. To ważna obserwacja, zwłaszcza w kontekście współczesnych dyskusji o indywidualizmie i solidarności.
Jednocześnie pozostaje wiele pytań praktycznych. Kryzys Zachodu i współczesnego kapitalizmu nie wynika wyłącznie z braku odpowiedzialności jednostek, lecz także ze strukturalnych problemów gospodarczych, takich jak nadprodukcja, inflacja, rosnące nierówności, niestabilność finansowa czy koncentracja kapitału w rękach wąskiej elity. Jak w tym kontekście pańska diagnoza przyczyn i skutków wolności przekłada się na realne mechanizmy przeciwdziałania tym problemom?
Projekt Mileia jawi się jako radykalny, diagnostyczny sygnał powrotu do „fizyki ekonomicznej”. Ale czy jego propozycje są praktycznie wykonalne w Argentynie, kraju z chroniczną inflacją, silnym sektorem państwowym, klientelizmem i wysokim poziomem ubóstwa? Czy jego radykalny libertarianizm daje realne narzędzia stabilizacji gospodarki i ochrony jednostki przed skutkami systemowych kryzysów? I znowu, jak przewiduje rozwiązać problemy nadprodukcji, nierówności czy finansowej niestabilności, które są dziś bolączką nie tylko Argentyny, lecz całego globalnego kapitalizmu?
Koncepcja „nowej osi sensu” jest inspirująca, ale pozostaje metaforyczna. Jakie konkretne instytucje, mechanizmy społeczne i narzędzia gospodarcze miałyby ją realizować, aby wolność jednostki mogła przetrwać w warunkach globalnej technologizacji, cyfrowej feudalizacji i rosnącej złożoności ekonomicznej? Czy technologie blockchain, tokenizacja czy edukacja cyfrowa rzeczywiście pozwolą przekształcić wolność w system, a nie w emocję, i staną się realnym mechanizmem niezależności, a nie źródłem nowych nierówności?
Podsumowując, pański wpis trafnie wskazuje fundamentalne znaczenie wolności i odpowiedzialności jednostki, ale pozostaje pytanie, jak te zasady można przekuć w realne rozwiązania wobec współczesnych problemów gospodarczych i społecznych – zarówno w skali Argentyny, jak i całego globalnego kapitalizmu, naszego nieszczęśliwego kraju nie wyłączając. Dopóki nie pojawią się konkretne mechanizmy i strategie, diagnoza pozostaje inspirującą, ale wciąż metaforyczną wizją wolności.
Milei nie jest utopistą ani kaznodzieją wolności – jest ekonomistą, który stosuje w praktyce zasady szkoły austriackiej. Argentyna od dekad żyje z fałszywego pieniądza i deficytu. Szkoła austriacka mówi jasno: inflacja to ukryty podatek, który niszczy rachunek ekonomiczny. Dlatego Milei zaczyna od podstaw – stabilnego pieniądza, likwidacji deficytu i deregulacji. To warunki, bez których żadne reformy społeczne się nie utrzymają.
Nierówności i niestabilność finansowa nie są skutkiem wolnego rynku, lecz państwowej ingerencji w kredyt, stopy procentowe i własność. Milei nie chce znieść wspólnot, tylko usunąć system, który je uzależnił od państwa. Współpraca społeczna ma wartość tylko wtedy, gdy jest dobrowolna.
Jego polityka jest prosta:
– państwo przestaje drukować pieniądze,
– gospodarka wraca do uczciwego rachunku zysków i strat,
– rynek i społeczeństwo zaczynają odbudowę od podstaw.
Milei nie walczy o nowy system – walczy o to, by znów działały mechanizmy starego, sprawdzonego, wolnorynkowego kapitalizmu. By zrozumieć Milei, trzeba zrozumieć Misesa.
Zgadzam się z Panem w jednym zasadniczym punkcie: Javier Milei rzeczywiście jest jednym z niewielu współczesnych polityków, którzy myślą w kategoriach przyczyn, a nie objawów, i próbują sięgnąć do źródła problemu – czyli do sposobu, w jaki powstaje i krąży pieniądz. W tym sensie jego działania są godne podziwu.
Ale nie mogę zgodzić się z tezą, że „wystarczy” zastosować zasady szkoły austriackiej, by gospodarka sama się zbilansowała. Właśnie w tym miejscu teoria, nawet najbardziej logiczna, zderza się z twardą rzeczywistością.
W modelu czysto wolnorynkowym każde przedsiębiorstwo musi być rentowne – bo tylko w ten sposób może istnieć i przetrwać. A skoro musi być rentowne, to jego całkowite koszty (płace, surowce, podatki) są zawsze niższe niż łączna wartość sprzedanych dóbr. To oznacza, że w systemie rynkowym suma dochodów społeczeństwa jest zawsze mniejsza od sumy wartości wyprodukowanych towarów.
Inaczej mówiąc – pracownicy wszystkich przedsiębiorstw razem wzięci nie są w stanie wykupić tego, co sami wytworzyli, bo część wartości musi pozostać jako zysk.
Ten prosty, matematyczny fakt powoduje, że gospodarka kapitalistyczna nie może się sama bilansować.
Dopóki trwa ekspansja – kredyt, eksport, podbój nowych rynków – ten brak równowagi da się ukryć. Ale w pewnym momencie świat się zamyka, rynki są nasycone, a brak popytu ujawnia się w postaci kryzysu nadprodukcji.
I tu dochodzimy do paradoksu: wolny rynek jest sam w sobie genialnym mechanizmem organizującym wymianę, ale nie jest samowystarczalnym systemem finansowym.
To dlatego historia kapitalizmu to historia naprzemiennych cykli wzrostu i załamania.
To dlatego każda szkoła ekonomii – od klasycznej, przez keynesowską, po austriacką – w pewnym momencie musi zmierzyć się z tą samą barierą: pieniądz nie jest neutralny, lecz stanowi część struktury władzy i dystrybucji dochodu.
W tym sensie Milei może mieć rację, gdy mówi, że trzeba „usunąć państwo z gospodarki”, ale pomija fakt, że żadna gospodarka rynkowa nie utrzyma się bez mechanizmu kompensacji tego systemowego niedoboru pieniądza.
W XX wieku tę funkcję przejął właśnie bank centralny i budżet państwa – ze wszystkimi wypaczeniami, jakie to przyniosło.
Problem więc nie polega na tym, że interwencjonizm jest zły sam w sobie, tylko że zastąpił myślenie o równowadze społecznej i monetarnej myśleniem o politycznej doraźności.
Zamiast naprawiać źródło nierównowagi, kolejne rządy – nie tylko w Polsce – ratują się drukiem pieniądza i zadłużeniem, by nie dopuścić do załamania konsumpcji.
Dlatego potrzebna jest trzecia droga – nie między lewicą a prawicą, ani między socjalizmem a leseferyzmem, lecz między pustym pieniądzem długu a suwerennym pieniądzem produkcji.
Taki model pozwalałby zachować wolny rynek, ale jednocześnie gwarantował, że ilość pieniądza w obiegu odpowiada realnej wartości dóbr i usług, a nie kaprysowi banków komercyjnych czy decyzjom polityków.
I tu właśnie zaczyna się to, o czym piszę w cyklu o niezależnym pieniądzu i naprawie państwa.
Bo jeśli gospodarka ma się bilansować, to musi istnieć mechanizm równoważący różnicę między wartością produkcji a dochodem społecznym – nie poprzez kredyt, lecz poprzez emisję pieniądza, który ma pokrycie w realnej pracy i produkcji.
To nie jest powrót do socjalizmu, tylko przywrócenie sensu gospodarce rynkowej.
Bez tego, nawet najlepsze idee szkoły austriackiej – i najbardziej odważne reformy Mileia – skończą się tak jak wszystkie poprzednie: nowym kryzysem, nowym zadłużeniem i nowym rozczarowaniem.
Dziękuję za ten komentarz – to rzadko spotykane, by ktoś tak rzetelnie i grzecznie argumentował w duchu realnej ekonomii. Ale w kluczowym punkcie nie mogę się zgodzić: w kapitalizmie nie ma strukturalnego braku popytu. To mit wynikający z traktowania gospodarki jak równania statycznego, a nie procesu dynamicznego.
Twierdzenie, że „suma płac jest mniejsza od wartości produkcji, więc brakuje pieniędzy, by wykupić towary”, to błąd znany w ekonomii od stu lat – błąd tzw. paradoksu popytu efektywnego. Pieniądz nie znika po wypłacie. Zyski nie są „zabrane” z obiegu – są wydawane lub inwestowane, co z kolei tworzy popyt na dobra kapitałowe, usługi, pracę i surowce. To, że pracownik nie kupuje całego produktu, nie oznacza, że produkt nie znajduje nabywcy. Kupuje go przedsiębiorca, inwestor, inny konsument – rynek jest procesem rotacji pieniądza, nie statyczną tabelą.
Mises i Hayek właśnie to podkreślali: gospodarka to ciągła koordynacja między preferencjami czasowymi producentów i konsumentów. Kiedy ten mechanizm działa swobodnie, nie występuje „brak pieniądza”, bo jego ilość dostosowuje się do struktury produkcji przez stopy procentowe i inwestycje.
„Kryzys nadprodukcji” pojawia się tylko wtedy, gdy państwo zakłóca ten mechanizm – zaniżając stopy, sztucznie zwiększając kredyt i deformując sygnały rynkowe. Wtedy powstają błędne inwestycje, które wyglądają rentownie tylko dlatego, że pieniądz jest fałszywie tani. To nie rynek zawodzi, tylko fałszywy pieniądz.
Propozycja „suwerennego pieniądza” opartego na „realnej pracy” brzmi atrakcyjnie, ale prowadzi do starego błędu: pieniądz nie jest miarą pracy, tylko informacji. Jego funkcją nie jest bilansowanie rachunków narodowych, lecz komunikowanie preferencji jednostek. Wystarczy uczciwa konkurencja walut i swobodny rynek kapitałowy – wtedy ilość pieniądza w obiegu automatycznie odzwierciedla realną produkcję, bez potrzeby centralnego arbitra. Przypominam moją starą notkę: https://www.salon24.pl/u/gps65/631491,inflacja-deflacja-i-monopol-walutowy
Również dziękuję za tę polemikę — widać, że jest oparta na solidnej znajomości teorii Misesa i Hayeka. Właśnie dlatego warto doprecyzować, w którym punkcie różnimy się w ocenie.
Zgadzam się, że gospodarka jest procesem dynamicznym, a nie statycznym równaniem. Jednak ta dynamika nie zmienia faktu, że w każdym momencie całkowity popyt efektywny jest mniejszy niż wartość produkcji, jeśli system opiera się wyłącznie na zasadzie prywatnej rentowności.
Dlaczego? Bo zysk, który w teorii „wraca do obiegu”, w praktyce nie musi w nim pozostać.
W idealnym modelu austriackim każdy zysk byłby reinwestowany lub wydany, tworząc nowy popyt.
Ale w realnej gospodarce kapitalistycznej znaczna część zysków jest akumulowana, spekulacyjnie zamrażana, transferowana do rajów podatkowych lub przeznaczana na wykup aktywów finansowych, które nie tworzą nowej produkcji.
To właśnie powoduje chroniczny deficyt popytu wobec podaży.
Inaczej mówiąc – nadwyżka produkcji nad funduszem płac i wydatków konsumpcyjnych nie bilansuje się automatycznie, bo część dochodu zostaje zmonetyzowana, ale nie spożytkowana w gospodarce realnej.
W efekcie powstaje spirala długu, która kompensuje tę nierównowagę poprzez kredyt i to właśnie kredyt, nie zysk, staje się głównym źródłem popytu.
Tu jest źródło współczesnych kryzysów kapitalizmu – nie w „fałszywym pieniądzu”, lecz w samym mechanizmie rozdziału dochodu w systemie, który wymaga zysku, ale nie gwarantuje jego równoważenia przez realne wydatki.
Dlatego uważam, że problem nie polega na samym banku centralnym, ale na konstrukcji pieniądza jako długu oraz na fakcie, że pieniądz nie jest tworzony w relacji do wartości pracy i produkcji, lecz w relacji do oczekiwanego zwrotu finansowego.
W takiej sytuacji żadne „dostosowanie przez stopy procentowe” nie przywróci równowagi, bo system od początku bazuje na niedoborze środków względem wartości produkcji.
Zgadzam się, że pieniądz jest informacją – ale informacją o czym?
Jeżeli ma informować o preferencjach, to tylko wtedy, gdy te preferencje mają pokrycie w realnych możliwościach nabywczych społeczeństwa.
A te możliwości nie są nieograniczone – bo wynikają z funduszu płac i dochodu, który w kapitalizmie zawsze stanowi tylko część wartości wytworzonej produkcji.
Dlatego właśnie potrzebna jest reforma pieniądza, która odtworzy równowagę między zdolnością gospodarki do tworzenia dóbr a ilością środków dostępnych do ich zakupu.
Nie chodzi o centralne sterowanie, lecz o przywrócenie logicznego bilansu między tym, co wytwarzamy, a tym, co możemy wykupić.
To jest fundament mojego cyklu o niezależnym pieniądzu:
nie kolejna teoria alternatywnej waluty, ale próba przywrócenia realnego ekwiwalentu między pracą, produkcją i pieniądzem.
Bez tego – każdy system, nawet najbardziej „wolny”, prędzej czy później musi zderzyć się z granicą własnej nierównowagi.
Akumulacja zysków, spekulacyjne zamrożenie kapitału, rajdy podatkowe, czy rosnący dług — to wszystko nie jest efektem wolnego rynku, tylko jego zniszczenia przez interwencjonizm państwowy.
Mises wyjaśnił to już sto lat temu: gospodarka rynkowa ma własne mechanizmy równowagi, ale przestają one działać, gdy pieniądz przestaje być towarem. Kiedy państwo monopolizuje jego emisję, wprowadza przymus kursowy, bank centralny i politykę stóp procentowych — przestaje istnieć wolny rynek kapitału. To nie prywatni przedsiębiorcy, lecz państwowy system bankowy decyduje, kto ma dostęp do pieniądza, a kto nie.
Hayek pisał, że „największym źródłem kryzysów są błędne sygnały cenowe, wysyłane przez sztucznie manipulowany pieniądz”. Kredyt nie jest już wtedy naturalnym skutkiem oszczędności, lecz wynikiem decyzji biurokratów i bankierów centralnych. Gdyby pieniądz był rynkowy — oparty o dobrowolne umowy i pokrycie w realnych dobrach — to żaden „deficyt popytu” nie mógłby powstać, bo każda produkcja byłaby finansowana rzeczywistymi oszczędnościami, nie pustym długiem.
Rothbard ujął to brutalnie: „Nie istnieje coś takiego jak chroniczny brak popytu. Istnieje tylko nadmiar państwowego długu i fałszywego pieniądza.”
Mechanizm że zyski nie wracają do obiegu — nie jest efektem „kapitalizmu”, lecz socjalizmu finansowego. Bo gdyby rządy nie tworzyły systemów podatkowych, które karzą produkcję, a nagradzają spekulację, gdyby nie gwarantowały „zbyt dużych, by upaść” korporacji, gdyby nie chroniły monopoli koncesjami i licencjami, wtedy żaden kapitał nie mógłby się „zamrozić”. Kapitał, który nie pracuje, traci wartość. Tylko system fiskalno-finansowy zniekształcony przez państwo pozwala mu trwać sztucznie.
Nie jest też prawdą, że w kapitalizmie popyt jest zawsze niższy niż podaż. W zdrowej gospodarce rynkowej produkcja jest sama dla siebie źródłem popytu — to prawo Saya, którego żaden keynesizm nie obalił, tylko zakrzyczał. Ludzie produkują, by coś kupić. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy państwo wtrąca się w cenę pieniądza, czyli w stopę procentową — wtedy zniekształca relację między oszczędzaniem a inwestowaniem.
Kiedy bank centralny obniża stopy „by pobudzić gospodarkę”, to nie zwiększa realnego popytu, tylko tworzy fałszywy sygnał obfitości kapitału. Przedsiębiorcy inwestują w projekty, które w naturalnych warunkach nigdy by nie powstały. Tak rodzą się bańki spekulacyjne i „nierównowaga”. Ale to nie wolny rynek ją wytwarza — tylko przemoc fiskalna i kredytowa państwa.
Wolny rynek nie potrzebuje „równoważenia” — sam się równoważy. To państwo niszczy tę równowagę w imię jej przywracania.
Trochę martwi jego (XM) czołobitność w stosunku do państewka położonego na Bliskim Wschodzie...
https://youtu.be/CHVRfYQ…
Milei jest libertarianinem makiawelistą. On nie jest ani amerykańskim klientem, ani syjonistycznym fanatykiem — jest cywilizacyjnym realistą. Otwarcie mówi, że jego sojusz z USA i Izraelem wynika z identyfikacji z cywilizacją Zachodu, a nie z interesu jakiegoś lobby.
W jego doktrynie nie ma mesjanizmu, jest cywilizacyjna kalkulacja:
– gospodarka i własność prywatna → Stany Zjednoczone,
– technologia i nauka → Izrael,
– kultura i duch → tradycja chrześcijańska.
To, że przeniósł ambasadę do Jerozolimy, to nie wyraz fanatyzmu, lecz symboliczny gest potwierdzający, że Argentyna odcina się od „globalnego Południa” i wpisuje w oś Zachodu. Dla państwa z historią peronizmu, socjalizmu i antyamerykańskich resentymentów – to rewolucja cywilizacyjna.
Popiera prawo Izraela do obrony – tak samo, jak popiera prawo Argentyny do obrony przed inflacją, korupcją i mafią polityczną. Nie jest teokratą, nie jest też antyislamistą – jest libertarianinem, który uznaje, że państwo ma chronić życie swoich obywateli, a nie bawić się w moralne niuanse cudzych konfliktów.
Milei to nie piesek Izraela, tylko pies stróżujący zachodniej cywilizacji, który szczeka, gdy inni już tylko merdają ogonem w stronę Moskwy, Pekinu albo ONZ-u.