„Kongres Polska Wielki Projekt” jest inicjatywą trudną do przecenienia. Tworzy on nową myśl i nowe elity, które podjęły się zadania duchowego zorganizowanie Europy na nowo. To bardzo wielkie i ambitne przedsięwzięcie – tym ważniejsze, że odbywa się ono nie w Paryżu, Berlinie, czy Rzymie, lecz w Warszawie. Odbywa się więc w państwie o niższym budżecie i niestabilnej polityce, zarówno wewnętrznej, jak i zagranicznej.
Trzeba powiedzieć jasno, że powodzenie i zainteresowanie ustaleniami Kongresu będzie wprost proporcjonalne do pozycji polskiego rządu w Europie i świecie. Innymi słowy doniosłość warszawskich ustaleń będzie tym ważniejsze, im większe będzie miało znaczenie Polski, a ściślej – polskiego rządu w świecie. Gdy notowania rządu będą spadały, będzie też spadało znaczenie Kongresu. Za rządów Beaty Szydło, siłą faktu, Polska miała większe znaczenie, niż dziś. Inaczej rozmawia się na froncie, inaczej pod białą flagą. I to jest prawdziwa, ale bardzo smutna konstatacja.
Prof. Krasnodębski uważa, że nie ma z kim już toczyć ideowego sporu, bo „zdefiniowane są wartości, narodowe interesy, wspólna wizja Polski i UE”. I ma całkowita rację. Tylko problem w tym, że tych ustaleń nie przestrzega obóz dobrej zmiany. Na przykład spotkanie prezydenta Andrzeja Dudy z burmistrzem Fulopem w Stanach, który obraził nie tylko marszałka Karczewskiego, ale również wszystkich świadomych Polaków, jest podcinaniem inicjatywy Kongresu. Media donosiły, że spotkanie nastąpiło niby przypadkowo. Ale rodzi się pytanie, co jeszcze przypadkowego przydarzy się naszemu Prezydentowi, który, jakby nie bardzo czuje powagę swojego urzędu? Takie przypadkowe spotkanie wzmacnia również skuteczność unijnego paragrafu 7.1 i Bóg wie czego jeszcze.
Doceniając inicjatywę Kongresu, miałbym do niego dwa zarzuty: 1. odnoszę wrażenie, że jego głos kierowany jest bardziej na Zachód (a więc na pokaz), niż na budowanie silnego społeczeństwa obywatelskiego w kraju, 2. brak przełożenia na dyskusję krajową w trybie non stop (przynajmniej w mediach prawicowych), i traktowanie Kongresu bardziej w formie incydentalnej, niż długofalowej i koncepcyjnej.
I teraz porównanie. Gdy kończyła się Polska jagiellońska i przychodził okres elekcji, szlachta przyjmując obcych królów na polski tron, chciała zabezpieczyć swój ustrój i stabilność Rzeczypospolitej (innego ustroju wówczas nie było). Temu miały służyć artykuły henrykowskie. Gdy w Paryżu przyszły król Polski Henryk Walezy przysięgając chciał pominąć artykuł dotyczący polskiej tolerancji, hetman Jan Zboroskich wystąpił i powiedział krótko: albo przysięgniesz, albo nie będziesz panował. Niedługo potem podobna sytuacja powtórzyła się w Krakowie. Z tym samym warunkiem wystąpił Jan Zamoyski. Dziś Polska nie jest w podobnej sytuacji, ale los podarował jej okres, w którym może określić swoje imponderabilia.
W powyższym kontekście należy rozumieć, że „Kongresu Polska Wielki Projekt” dopiero wypracowuje ramy teoretyczne i organizacyjne przyszłego państwa polskiego będącego w UE. Może jednak, jakoby przy okazji, warto pomyśleć o sformułowaniu obecnych „artykułów henrykowskich”, które zdefiniowałyby sytuację i warunki, w jakich się znajdujemy i pozwoliły skanalizować własną energię na konkretne cele, a zwłaszcza na przygotowanie poszczególnych polskich doktryn państwowych. Brak znajomości tych wektorów powoduje nie tylko rozkład państwa, ale również bajeczną dowolność interpretacji wszystkiego i wynikający z tego upadek moralny. Pacta conventa kierowane były indywidualnie do poszczególnych królów. Coś podobnego należało spisać w 2004 r., ale skoro nie zrobiono tego z UE, to dziś tę formę możemy przełożyć na obecne warunki i skierować ją do polskiego społeczeństwa. Dlaczego więc przy okazji 500 plus nie skorzystano z okazji postawienia określonych warunków, które, dla dobra wspólnego, pomogłyby w budowaniu wspólnej świadomości i poczucia dobra wspólnego? Wówczas z akceptacją nie byłoby problemu. Chodzi o podanie „wędki, a nie ryby”.
I rzecz może najistotniejsza, miarą dzisiejszej naszej niepodległości jest sformułowanie tych dwóch tradycyjnie polskich aktów prawnych: „artykułów henrykowskich” i „pactów conventów”, zanim nastąpi możliwości zmiany Konstytucji. Druga RP nie miałaby z tym problemu, ale dziś coś takiego jest poza wyobraźnia statystycznego Polaka, dlatego, że wciąż na plecach nosi walizkę z komuną, a w głowie lęk, w jakim go wychowała (lęk ma cechy dziedziczne). I nie jest to żaden przytyk, lecz wspólny problem do likwidacji.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 11289
Uf... Gdzieś chyba na początku lat 90-ych byłem na koncercie organowym w Kamieniu Pomorskim. Wówczas organy mnie drażniły, ale pojechałem z ciekawości. Siedział koło mnie chyba jakiś rolnik (ręce miał bardzo spracowane) i w pewnym momencie słyszę, że płacze. Po koncercie podszedłem do niego i spytałem o wrażenia? Okazało się, że organy kojarzyły mu się z Bogiem, a muzyka organowa zapewne z podróżą niebiańską. Spojrzałem raz jeszcze na jego ręce, potem w oczy i zobaczyłem kim może być człowiek.Przestrzeń między jego rękami a uniesieniem jego duszy była tak wielka, jak tylko wielki może być człowiek. I wbrew pozorom, w życiu mamy niewiele okazji do takich refleksji i iluminacji. Potem w mojej pracy reportażowej, za każdym razem, gdy trafiałem do domu wiejskiego, podświadomie szukałem tego samego człowieka. Są domy (i mieszkania w mieście), które już w samym progu informują kim są jego mieszkańcy.
Nie będę już więcej rozwijał tematu, ale myślę, że muzyka poważna mieści się gdzieś właśnie w tym przedziale, a więc pomiędzy muzyką ludową (spracowane ręce), a inwokacją, która niesie. Przy czym szukający natchnienia nie musi być wierzącym, ale nie może być cwaniaczkiem, oszustem, czy człowiekiem pozbawionym szczerych uczuć - bo nigdzie nie poleci.
Dotychczas muzykę lekką łatwą i przyjemną, lub nieprzyjemną, traktowałem, jak te kamyczki lub nawet piasek, o których Pan wspominał. Zdawałem sobie sprawę, że uciekając od niej, traktując ją jak higienę lub plaster, tracę dużo, ale dopiero Pan mi to uświadomi w sposób bardzo przekonywujący. Być może, że dopiero teraz dojrzałem do tej argumentacji. Aby ruszyć z miejsca, jak zawsze, trzeba użyć dużej siły. Ruszyłem i szukam wejścia na swoją ścieżkę. Będzie ona inna, jaka, i dokąd dojdę, tego jeszcze nie wiem. W każdym bądź razie serdecznie dziękuje za pomoc. Będziemy w kontakcie.
Dlatego właśnie powiedziałem, że każdy rodzaj muzyki trzeba chłonąć w odpowiednim nastroju, otoczeniu, humorze, czasie. Dla rolnika symfonia będzie kakofonią i beczeniem, gdy nie skupi się na niej i będzie szukał w niej tylko brzmienia weselnych przyśpiewek. Podobnie dla fana muzyki klasycznej cała muzyka elektroniczna pozostanie bełkotem, tak samo jak dla typowego Polaka język chiński. Ale to przecież nie oznacza, że nie ma na świecie ludzi posługujących się tym językiem biegle i z korzyścią, prawda? Muzyka, zarówno klasyczna jak i elektroniczna, współczesna czy ludowa wymaga wysiłku poszukania jej, bowiem zazwyczaj nie znajduje się ona w tym miejscu, w którym spodziewa się ją znaleźć miłośnik "wlazł kotka na płotka" ;)
Przykładów jest mnóstwo. Właśnie muzyka orientu, arabska, indyjska, wspomniana przez mnie muzyka koreańska w Starcrafcie, czy stara muzyka chrześcijańska z Europa Universalis. A przede wszystkim jazz. Wielu ludzi nie "lubi" jazzu z założenia, ponieważ go nie rozumie i właśnie nie umie w nim znaleźć muzyki. To samo tyczy się techno, trance'u, czy house'u. Nie będę szukał deep house'u w kościele, choć niewątpliwie byłby to przełom na miarę kolejnej encykliki, tak samo jak nie będę pieśni kościelnych bez protestu wysłuchiwał w dyskotece. Inna muzyka interesuje mnie w drodze, gdy jadę 300 km, inna w barze, gdy siedzę przy lampce koniaku, a jeszcze inna na koncercie z tysiącem fanów.
Co do rolników w filharmonii, to znam ich jak zły szeląg. Proszę nie ulegać manierze cyganerii (bohemy) krakowskiej, czy Wyspiańskiego, bo to było dawno i dziś można z tym porównywać na przykład wyskoki ekologów w puszczy, albo manifestacje wegan. Najlepiej chłopofilię zestawiać z semitofilią. Są wyjątki jak w każdej grupie społecznej. Lecz człowiek prymitywny najczęściej pozostanie prymitywny niezależnie od tego, czego lubi słuchać. Oni oczywiście lubią się obracać w takich klimatach, co nie oznacza, że będą z tego powodu szanować innych. Ludzie prości obdarzeni są naturalną brutalnością i dlatego reagują spontanicznie, czego nie rozumie inteligencja.
Co do uniwersalności muzyki nie musi mnie Pan przekonywać, doświadczyłem jej wielokrotnie. Dotąd odbierałem ją intuicyjnie, a więc bez głębszej refleksji. Teraz dotarło do mnie, że każda niesie w sobie bardzo ważne informacje.
Natomiast co do chłopa, to nie miałem na myśli prymitywizmu (oczywiście, są tacy, którzy w połowie koncertu potrafią klaskać), lecz tę skalę odległości, która oddziela ziemię od nieba. Tu cyganeria, ekolodzy, czy weganie nie mają zastosowania. Inteligent ma znacznie krótszy dystans, niż ten chłop ze spracowanymi rękami. A jednak potrafi bardziej szczerze się zachwycić niż dojrzały meloman. Na wioskach spotykałem się z głębszą kulturą osobistą, niż w miastach. To coś takiego, jak mech na ścianie w jaskini, którego zapłodniło sztuczne światło. Widać w nim siłę i wolę życia. Robi wrażenie. Kiedyś miałem taki okres, że chodziłem "po dziurach" i też w odpowiednich miejscach szukałem mchu. Człowieczeństwo ma nieprawdopodobny wymiar. Ono mieści wszystko, ale nie toleruje chamstwa i prostactwa, chociaż i one są jego elementem, ale już jakby ubocznym. Pozdrawiam i namawiam na książkę.
Jeśli chodzi o mieszkańców wiosek, to napatrzyłem się na nich wystarczająco długo, żeby dziś nie mieć zbyt daleko idących złudzeń. Jak już posadzę te wszystkie ogórki, cukinie i pomidory, to opowiem o tym więcej, bo obecnie mam nie tyle za mało czasu, co raczej za mało pary na jakiekolwiek jałowe dyskusje ;). Poza tym ja rolników uczyłem kilka lat i wiem co oni myślą. My upsss... - mówię my, bo ja też bardzo długo żyłem podobnymi złudzeniami oderwanego od rzeczywistości inteligenta z miasta - my po prostu widzimy pewien wycinek rzeczywistości poprzez bardzo twarde filtry, które obdzierają obraz ze wszystkich istotnych szczegółów. Lecz ta rzeczywistość w istocie taka nie jest. Jest inna, zapewniam, że dużo bardziej labilna. Oczywiście ten świat nie jest gorszy, ale jest po prostu inny i trzeba się uczyć w nim żyć kompletnie od nowa. Tak jak z muzyką. Przez jakiś czas obracałem się też wśród ludzi, którzy żyli muzyką disco polo. Zwiedziłem w ten sposób kawał świata. To kilka naprawdę fascynujących historii, jak na przykład wyjazd w ciemno na "święto kartofla" w parę osób, do zupełnie obcej miejscowości, tylko dlatego, że ktoś z nas znał kogoś z tej miejscowości z pracy w Belgii. Czyli dziwaczne środowisko "belgijców" z Siemiatycz i największego, najbardziej rozproszonego miasta w świecie - Podlasia, wśród których są też muzycy discopolo :). Ci muzycy są właśnie z tych wsi i miasteczek pod samą granicę. Był Pan kiedyś na takiej wioskowej "dyskotece", w drewnianej chacie pod samą niemal granicą, gdzie prąd do aparatury "kupuje" się od sąsiedniego gospodarza, zaś większość rozmów odbywa się po białorusku? Gdzie ludzie częstują się i wypalają razem paczkę fajek, a potem tańczą techno do upadłego - jedni w adidasach albo w lakierkach, a niekiedy po prostu w gumofilcach? Czytał Pan Siekierezadę? Ja ją widziałem na własne oczy :]. Kiedyś chyba nawet coś zacząłem pisać o tym ;)))
https://naszeblogi.pl/co…
Inny obrazek. Kiedyś przez 8 lat mieszkałem w Katowicach. Stamtąd często jeździłem w góry. Często sam. Nie pamiętam już ani trasy, ani nawet kierunku, ale pewnego razu przypadkiem spotkałem pastucha, z którym nawiązałem rozmowę. Śmierdział, jak cap, a może jeszcze gorzej. Całymi dniami leżał na polanie i pasł kozy lub barany. Rozmowa, a właściwie monolog okazał się tak inspirujący, że wracałem do niego kilka razy. Opowiadał o swoich obserwacjach, chodziło o przyrodę. Ten człowiek zmienił mi w wielu kierunkach patrzenie na świat. Jak wiatr wiał z jednej strony, rozmowa mogła trwać dłużej, gdy był zmienny, trudno było wytrzymać. I tu mała wstawka - podobny smród spotkałem w pociągu relacji (chyba) Czerniowce - Przemyśl. Okna nie otwierane od rewolucji październikowej, dywan petów w przedsionkach i mix ludzkiego jedzenia, potu, skarpet, wódy i sam Pan Bóg wie czego jeszcze. Jechałem krótko, ale w Przemyślu musiałem biec, aby szybko przeluftować płuca. Smród i tak trzymał się mocno.
Siekierezadę czytałem, oglądałem tez film. Kiedyś w czasach studenckich pracowałem w lesie (przecinka i wyciąganie żerdzi, potem jakiś płot), ale prawdziwków nie spotkałem. Co innego jednak książka, a co innego życie. Niestety, jestem miastowy.
Disco polo uważam za symbol głupoty. Ma Pan bardzo ciekawe doświadczenia, talent pedagogiczny, docenia też Pan ważność przekazu. Proszę więc skorzystać z tych darów losu i tę książkę napisać. Ma Pan bardzo szerokie pole obserwacji. To niezwykle ważne.
PS. link z naszych blogów nie wchodzi.
Blog jazgdyni, tekst "Hipokryzja ministra Radziwiłła i całej reszty" z dnia 19-02-2017.
http://naszeblogi.pl/455…
Zapewne Pana zaskoczę, ale nie mam bladego pojęcia o wróżkach i ich metodach przewidywania przyszłości ;) Miałem na myśli futurologię raczej w takim sensie, w jakim rozmaite think tanki, gremia decyzyjne i określonej specjalności naukowcy prowadzą ekstrapolacje swoich przewidywań dotyczących mód, tendencji, trendów, megatrendów, czy innych konieczności dziejowych w sensie Marksów i Leninów :))) Bardziej wiąże się to z polityką, planowaniem, ogólnie rozumianą logistyką, przewidywaniem kosztów i ilości środków do wykorzystania przez kraj lub ludzkość, nawet giełdą, niż wpatrywaniem się w szklaną kulę lub rozkładaniem kart Tarota.
Dobrym przykładem jest równanie Drake'a na liczbę cywilizacji w Galaktyce, albo prawo Moore'a, które obwieściło zdezorientowanej postępem ludzkości klepsydrę o śmierci krzemu i podało górne ograniczenie na liczbę operacji możliwych do przeprowadzenia przez procesory rozwijane na tej bazie. W obu przypadkach widać w jaskrawy sposób, jak bardzo można się mylić w przewidywaniach, gdy próbuje się ekstrapolować pewien trend na podstawie aktualnej wiedzy. Pamięta Pan może futurystyczne powieści Juliusza Verne'a? To dobra lekcja obnażająca takie właśnie błędne podejście.
Oczywiście w czasach Verne'a nikt nie śnił jeszcze o hipersonicznych odrzutowcach i że woda za pomocą zjawiska kawitacji będzie kiedyś zjadała śruby okrętowe o typowym wtedy kształcie. Równie ciekawe były okresy w nauce, a przede wszystkim w fizyce i matematyce, gdy już już ogłaszano tych teorii kres i wierzono iż rozwiązano wszelkie wielkie problemy, a pozostał tylko nieistotny drobiazg - piasek. To oczywiście zawsze okazywało się nieprawdą. Ja to omawiałem tu w komentarzach na NB przy okazji rozmów o toposach i możliwości jakiejś formy unifikacji tą drogą trzech wielkich dziedzin: fizyki (matematycznej), matematyki oraz informatyki teoretycznej. A nawet czterech dziedzin, bo logika i ogólniej semantyka języków widziana przez pryzmat matematyki również drastycznie odbiega od wizji roztaczanej przez filozofię.
Jeśli jest Pan ciekaw, co z tego wyszło, to mogę zrobić coś w rodzaju kompilacji i podsumowania tych porozrzucanych dywagacji w ramach mojego blogu. No ale to dopiero w wakacje, gdy już uporam się z moimi ogórkami i pomidorami i spełnię obietnicę składane w moich dotychczasowych tekstach. Trochę tego jest, ale właśnie znów zacząłem nad tym pracować ;)))
Wreszcie logika widzi to jak proces dowodzenia jakiejś formuły, gdyż dowód jest to taki proces krokowego budowania ciągu innych formuł, że każda formuła jest wynikiem zastosowania reguły dowodzenia danego systemu do wybranych formuł poprzedzających daną. Dowodzenie, znowuż z matematycznego punktu widzenia, jest więc problemem przeszukiwania przestrzeni takich ciągów. Czyli w zasadzie niewiele się różni od problemu znajdowania drogi Hamiltona (przechodzącej raz przez każdy wierzchołek grafu), problemu komiwojażera (TSP), problemu plecakowego (pakowania plecaka), czy - nomen omen - problemu spełnialności formuł w formie klauzul.
No ale nie o tym chciałem napisać. Jak widać wszystko to sprowadza się do przekonania, że zdarzenia w świecie są takimi właśnie drzewami przyczynowo-skutkowymi, a rozgałęzienie występuje tylko w przód z powodu nieznajomości i nieumiejętności przewidzenia przyszłości. Pogodzono już się z tym, za sprawą odkrycia chaosu deterministycznego i fraktali, że świat jest niedeterministyczny, a każde przewidywanie ma określoną dokładność i określony horyzont czasowy. Potem system przewiduje już głównie bzdury. Nie uwzględniono jednak dotąd czynnika, choć mogę się mylić, nawet chyba filozofia tego nie uwzględnia, który ja nazwałem rozgałęzianiem się uzasadnień dla stanu obecnego z powodu degradacji rozróżnialności warunków początkowych.
Pod tą dziwną nazwą kryje się prosta intuicja, że wraz z upływem czasu mamy coraz mniej danych do tego, żeby poprawnie odtworzyć ewolucję systemu otwartego w czasie, a nawet systemu zamkniętego z powodu ograniczenia pamięci dostępnej do zapamiętywania kluczowych informacji. Równocześnie coraz więcej alternatywnych początków dla takich łańcuchów staje się równie prawdopodobna. Popatrzmy np. na archeologię, czy paleontologię, gdzie stan przeszły z życia pradawnej cywilizacji tudzież stan przeszły całego życia na Ziemi odtwarzamy na podstawie punktowych znalezisk i wykopalisk. Wystarczy obejrzeć stare filmy popularnonaukowe dla młodzieży, powiedzmy o dinozaurach lub Atlantydzie, które dziś po prostu śmieszą ;)
Chodzi o to, że tego rodzaju pierwotne uzasadnienia jak "te zwierzęta wyewoluowały z kręgowców", "człowiek wyewoluował od wspólnego przodka z małpą", albo "na ziemi żyły latające dinozaury", zależą od ciągu zgromadzonych i opisanych przez naukę odkryć i wyprowadzonej z nich wiedzy w formie szczegółowych teorii. Załóżmy jednak, że w przyszłości następuje katastrofa, wyginęły małpy i nie udaje się nigdzie znaleźć nawet jednej czystej próbki DNA, zaś naukowe podręczniki spalił jakiś narwany marksizmem Hister idiota. Droga do pełnego poznania prawdy o pochodzeniu pewnie już mocno zmutowanego Człowieka przyszłości zostaje zamknięta. Wtedy równie prawdopodobne mogą wydawać się tezy, że Człowiek wyewoluował z małpy, jak też takie, że drogi tych gatunków rozeszły się tak wcześnie w historii, że przodkiem małp było coś podobnego do psowatych, a Człowieka raczej do kotowatych. W końcu teoria to teoria, prawda?
Długo by o tym mówić, lecz jedno w tym rozumowaniu zakłóciło mój spokój. Otóż w tej optyce nie ma drzew przyczynowo-skutkowych, a są raczej drzewa dwustronnie rozgałęzione - w przyszłość i przeszłość, a teraźniejszość nigdy nie może być w pełni opisana właśnie z powodu stałego rozmywania się tego rozgałęzienia wstecz. Oczywiście mechanika kwantowa nie pozostawia co do tego złudzeń, lecz starałem się nie odwoływać, do aż tak nieintuicyjnych argumentów. Tu musiałbym też powiedzieć o dekoherencji, powodującej, że mimo nieskończonej ilości stanów kwantowych nawet w pojedynczej cząstce, użyteczność zapisu informacji w tych stanach jest zerowa. Czyli nie poprawia sytuacji. Myślę, że już lepiej byłoby to pokazać na przykładzie kompresji stratnej, gdzie nie ma sposobu na to żeby dojść, jaka była rzeczywista postać danych przed dokonaniem przekształcenia. Ponadto im dłuższy jest rozpatrywany odcinek czasu, kolejnych kompresji, tym bardziej zbliżamy się do niebezpiecznej granicy, przy której dane stają się już niekompresowalne daną metodą, a nawet inną. A to w naszej analogii oznaczałoby kuriozalny kres ewolucji z powodu wyczerpania się możliwości dalszego gromadzenia i zapisywania danych w tym systemie. Nie wiem czy dobrze to wytłumaczyłem, ale chodziło mi o wskazanie, że z pewnych powodów taki system miałby w ogólnym sensie ograniczoną pamięć, a zatem dłuższe ścieżki i tak ulegałyby zatarciu.
Skoro sam proponuje Pan kompilację z własnych testów, to bardzo chętnie je przeczytam. Ale moim zdaniem, traci Pan czas na rozpisywanie się na bolgach. Proszę pisać książkę. Będę Panu bardzo kibicował. Pomidory i pietruszka wieczorami idą spać, ale Pan ma jeszcze sporo czasu. Nie wiem, jak jest z porankami. Mnie pomidory nie rajcują ze względu na wstawanie. Serdecznie pozdrawiam
Przepraszam
https://www.youtube.com/…