

Jedziemy na Mundial do Rosji!!! Mecz był niesamowity i sam Alfred Joseph Hitchcock nie wymyśliłby tak dramatycznego scenariusza, ale do śmierci nie zapomnę, jak w trakcie wychodzenia na murawę biało-czerwonych towarzyszący Lewemu niepełnosprawny chłopczyk na wózku inwalidzkim, oszołomiony rykiem tysięcy kibiców zebranych na Stadionie Narodowym przez moment stracił orientację, ale, jak zawsze czujny Robert Lewandowski, jak prawdziwy kapitan drużyny i Anioł Stróż zarazem wziął go pod swoje skrzydła. Twardy ze mnie gość, ale oczy mi zwilgotniały.
To był milowy słup i kultowy moment w historii polskiego futbolu i mam nadzieję, że PZPN zadba o to, by ten chłopczyk na moskiewskim Mundialu też naszą jedenastkę na boisko wyprowadzał.
A teraz coś Wam opowiem, bo wiem, co przeżył ten chłopczyk wyprowadzony dziś na murawę przez Lewandowskiego.
W dzieciństwie mieszkałem przy ulicy Zamkowej w Krakowie i w piłkę grywaliśmy z kolegami na wiślanej terasie zalewowej dokładnie vis a vis Wawelu. Ja od małego stałem na bramce, którą robiło się wtedy z dwu cegłówek.
Pewnego dnia, był to chyba rok 1954, trenowaliśmy rzuty rożne, co się wtedy nazywało strzelaniem na budę z kornera. Ja stałem oczywiście w bramce, a koledzy podawane z „narożnika” piłki brali na główkę. Terasa wiślana, która służyła nam za boisko była okolona wałem powodziowym, który służył za spacerowe korso. Tymże właśnie korso szła po rękę jakaś para, która zatrzymała się na chwilę by popatrzeć na grających chłopców. I wtedy grom spadł z jasnego nieba, gdyż rozpoznaliśmy, że przystojny mężczyzna spacerujący z piękną dziewczyną po wałach to sam inżynier Leopold Michno, ówczesny bramkarz pierwszoligowej Cracovii. Możecie Państwo sobie wyobrazić cóż to był dla nas za zaszczyt, że sam Michno nas ogląda. Pamiętam, jak z bijącym sercem, nie bacząc na kolana niemiłosiernie obtłukiwane na wiślanym żwirze wyciągałem się jak struna w bramkarskich paradach.
I wtedy nastąpiła jedna z najszczęśliwszych chwil mojego życia. Pan Leopold Michno krzyknął bym do niego na chwilę podszedł. Ze ściśniętym gardłem i łomoczącym sercem wysłuchałem, jak Michno powiedział: „jesteś trochę za mały, ale masz wrodzony bramkarski talent, bo widziałem, że w momencie jak napastnik składa się do strzału ty już jesteś w powietrzu. Masz chłopcze bramkarskie wyczucie i refleks. Jakbyś chciał, przyjdź w piątek na trampkarski trening na Cracovię…”. Świat zawirował w głowie ze szczęścia i dumy. Niestety moja bramkarska kariera była bardzo krótka.
Bowiem w tamtych czasach, przed meczami ligowymi odbywały się tak zwane przedmecze, w których grali trampkarze rozgrywających spotkanie klubów. Na pełnowymiarowym boisku! Przed prawdziwą widownią! Nie zdajecie sobie Państwo sprawy, co to było za przeżycie dla kilkunastoletniego chłopca. Spełniło się największe marzenie mojego dzieciństwa. Bramkarz pierwszego składu zachorował i Michno wystawił mnie na zbliżający się przedmecz. Pamiętam, jak kochana Mama, wyprała w rękach jedenaście zestawów niemiłosiernie ubabranych błotem pasiastych koszulek, spodenek i sztuc. A ja sobie przyrzekłem, że choćbym miał sczeznąć to bramki nie puszczę.
I wybiegliśmy na murawę. Ci, co grają w piłkę wiedzą, co to za uczucie. Serce wali w gardle, a w uszach brzęczy tumult trybun. Trampkarze Ruchu zaatakowali ostro od pierwszego gwizdka. W piętnastej minucie był moment krytyczny, gdyż ich kostropaty i nad wiek wyrośnięty napastnik strzelił mi w lewy róg zjadliwego szczura zdawało się nie do obrony. Ale się rzuciłem jak tygrys i jakimś cudem Boskim złapałem piłkę pod siebie przyciskając ją mocno do serca. Do śmierci będę pamiętał zapach mokrej trawy zmieszany ze specyficzną wonią natłuszczonej skóry, bo wtedy sznurowane rzemieniem piłki z gumową dętką smarowało się kawałkiem słoniny, żeby piłka nie namakała.
Przedmecz się miał ku końcowi przy stanie zero do zera, stadion się zapełnił i wzrastała wrzawa na trybunach. Aż w ostatniej minucie, rozpędzony obrońca Ruchu dostał tak zwaną wykładkę i z kilkunastu metrów z całej siły rąbną mi z woleja piorunującą bombę pod samą poprzeczkę. Zdawało się, że przy moim wzroście nie mam najmniejszych szans by ten strzał obronić. A jednak, kiedy usłyszałem pełną przerażenia ciszę kibiców Cracovii, coś mi szepnęło w duszy: "Musisz ten strzał obronić!" I poszybowałem w powietrze, jak orzeł. Jakimś nadludzkim wysiłkiem wypiąstkowałem prawą ręką piłkę nad poprzeczkę. Niestety wylądowałem na lewej, którą złamałem w trzech miejscach, co zakończyło moją piłkarską karierę.
Ale gola nie puściłem.
Krzysztof Pasierbiewicz (w latach 50. ubiegłego wieku trampkarz Cracovii)
A pan, jak przypuszczam nie grywał w piłkę w latach chłopięcych. Jest Pan żałosny. Kompleksy. Kompleksy. Kompleksy.
Coś Panu opowiem.
W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku uczył mnie na studiach mineralogii prawdziwy naukowiec i porządny człowiek śp. prof. Andrzej Bolewski nazywany przez studentów „Bolem”. Ten przedwojenny uczony przeszedł do historii uczelni po tym, jak pewnego razu nazwał wydziałowego kacyka PZPR „kutasem złamanym”, za co tenże, który miał na imię Baltazar pozwał pana profesora przed oblicze sądu koleżeńskiego.
Uczelniany sąd składał się w znakomitej większości z ówczesnych „docentów marcowych”, którzy nota bene dzisiaj, już z tytułem profesora wciąż dzierżą w swoich łapskach gros stanowisk decyzyjnych na polskich uczelniach. Rozprawa odbywała się w auli mojej Almae Matris, pod którą oczekiwał na wynik cały wydział w sile ponad setki pracowników naukowych. Podnieceni uczeni robili zakłady, co do sentencji wyroku. Obrady trwały wyjątkowo długo, co wskazywało na zażartą dyskusję nad występkiem niepoprawnego politycznie profesora. Po dwu godzinach uchyliły się wreszcie ciężkie drzwi od auli, zza których wychylił głowę „Bolo” i ogłosił zebranym: „No, już im udowodniłem, że Baltazar to kutas, a zaraz dowiodę, że złamany”...", koniec opowieści.
A teraz proszę sobie samemu odpowiedzieć do jakiego gatunku kutasów się kwalifikuje.
Serdeczności
Najpiękniejszy moment to był juz po meczu i "Lewy " udowdnił ,że jest wielki i czapka z głowy,po meczu pobiegł do narożnika boiska podziękować kibicom ale po drodze zaliczył z buta czerwone pudło z tym potworkiem pzpn udajacym "Orła Białego",bul miał oreła rózowego z dziobem tukana siedzącym na kupie łajna i pzpn ma też swojego .
Dobrze ,że po awanturze ten potworek zniknął z koszulek reprezentacji ale dalej jakieś antypolskie gnoje go promują.
Patrz wyżej.
Kutas to coś co powiewa u pasa sztucznie podczepione ale trwale i kimś takim byłeś ty podwieszony do PZPR bo jej wszystko zawdzięczasz i też sie z wszystkich sił odwdzięczałeś .