„zło dobrem zwyciężaj” (ks. Jerzy Popiełuszko)
Jak nam bezpieka wykończyła Ojca, Mama chcąc wychować dwóch dorastających synów sprzedawała kolejno biżuterię, srebrne zastawy, obrazy, dywany… a gdy i to się skończyło, nie była w stanie utrzymać naszego wielkiego mieszkania pod Wawelem i dała ogłoszenie do gazety o zamianę na mniejsze.
Na nowym mieszkaniu okazało się, że za ścianą mieszka ubek.
Na domiar złego, ten ponury człowiek miał na parterze kolesia, a jakże by inaczej również pracownika Urzędu Bezpieczeństwa.
Dopóki mama żyła dawali mi spokój, ale jak zmarła, z początkiem lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku ów ubecki duet zaczął się domagać bym się wyprowadził, bo, cytuję „Oni w swoim bloku inteligenta nie potrzebują”.
Na pomoc reszty sąsiadów nie miałem co liczyć, gdyż byli tak zastraszeni, że się przemykali jak duchy po klatce schodowej, a większość mi doradzała, żebym z ubecją nie walczył, gdyż z nimi nie wygram.
Rad tych nie posłuchałem, bo by się w grobie przewrócił mój kochany Tata, zasłużony Akowiec i odważny człowiek.
Chcąc mnie wykurzyć z mieszkania, ubecy zawarli przymierze z niejaką panią Genowefą, mieszkającą pode mną kompletnie nawiedzoną dewotką.
Wybrali znaną w tamtych czasach ubecką metodę robienia z ludzi nauki chuliganów. A jak? Przy pomocy kolegium orzekającego.Ich plan był prosty. Zawsze, gdy miałem gości, po dwudziestej drugiej ubek zza ściany dzwonił po milicję, a przybyły patrol legitymował nas i nie stwierdziwszy niczego zdrożnego jechał dalej.Jednak po dwóch tygodniach dostawałem wezwanie na rozprawę w Kolegium Do Spraw Wykroczeń, w oparciu o treść łgarskiej notatki służbowej tychże milicjantów, którzy u mnie byli dwa tygodnie wcześniej.
Kolegium składało się zwykle z trojga aktywistów, najczęściej ormowców. Wszyscy w przedziale wiekowym typu leśny dziadek.
Świadków obrony w ogóle nie przesłuchiwano i po krótkiej naradzie składu orzekającego, dostawałem czapę, czyli karę zasadniczą w najwyższym wymiarze. Była to grzywna pieniężna trzech tysięcy złotych, co przy mojej pensji asystenta Akademii Górniczo – Hutniczej sięgającej w porywach do dziewięciu stówek, stanowiło sumę nie do przeskoczenia.
Zasądzanych mi grzywien zatem nie płaciłem, próbując się odwołać do wyższej instancji. I choć Wam pewnie będzie trudno w to uwierzyć, po kilku latach nalotów na moje mieszkanie, wydano takich wyroków siedemdziesiąt sześć, co jak niektórzy twierdzą daje wynik lepszy od Jacka Kuronia.
Do dzisiaj mam w domu pożółkłą książeczkę zrobioną z oprawionych wezwań na kolegium.
W miarę upływu czasu moje sprawy w kolegium, zyskiwały sobie coraz większy rozgłos, zmieniając się z wolna w rodzaj odcinkowego serialu z „dysydentem” w roli głównej, który konkurował z ówczesną superprodukcją sensacyjnych przygód kapitana Klossa.
Przebieg rozprawy był zawsze mniej więcej podobny. Najpierw zeznawali ubecy, potem milicjanci, którzy w pozycji na baczność z paskami pod brodą łgali w żywe oczy, jak to w dniu zajścia stwierdzili na miejscu libację obywateli, w większości niepracujących. Co było nawet w pewnym sensie prawdą, albowiem część moich przyjaciół jeszcze studiowała nie mając w dowodach stosownej pieczątki.
Następnie, wkraczała do akcji wspomniana pani Genowefa. Była to kobieta nad wyraz puszysta, leciwa acz w pretensjach, która w trakcie zeznań, co chwilę mdlała, a milicjanci wachlowali ją dziarsko czapkami. Po spektakularnym cuceniu, niedoszła denatka czerwieniała jak indor i z wyreżyserowanym wytrzeszczem oczu (vide posłanka Sawicka), zanosiła się szlochem i rwąc włosy z głowy łgała jak najęta, co też ten inteligent wyprawia po nocach. A kolegium bez zastanawiania dawało mi czapę.
Te odlotowe spektakle ściągały do kolegium gromady znajomych, głównie naukowców, artystów i ludzi palestry, którzy przychodzili, żeby się zabawić, a również, dlatego, by mieć, co opowiadać w krakowskich kawiarniach.
Z czasem relacje z tych rozpraw zaczęły docierać do Warszawy.
Pewnego dnia zadzwonił telefon od bardzo znanego redaktora „Szpilek” imieniem Teodor. Na umówionym spotkaniu poprosił, bym mu szczerze wyznał, czy to wszystko prawda, gdyż chciałby o tym napisać artykuł do swojej gazety, bo mu trudno uwierzyć, iż w okresie odwilży schyłkowego Gierka, tak bezprzykładne bezprawie jest jeszcze możliwe.
Poradziłem mu wówczas, by jako dziennikarz poszperał w stosownych aktach urzędowych. Idąc za tą radą, zdolny żurnalista dotarł między innymi na moją uczelnię, gdzie w teczce osobowej z klauzulą „Poufne” odnalazł autentyczny dziennikarski diament.
Był to donos, który do dziś pewnie jeszcze leży w Rektoracie, w którym ubecy z panią Genowefą opisali mnie jako niebezpiecznego erotomana, drania i sadystę.
Najcenniejsze jednak było ostatnie zdanie tego dokumentu, gdzie stało napisane, jak Boga kocham nie ściemniam, cytuję dosłownie: „PASIERBIEWICZ JEST W POSIADANIU PSA RASY SPANIOL, KTÓRY SYSTEMATYCZNIE LEJE PO SCHODACH, CO NIE PRZYSTOI PSOWI NAUKOWCA”.
Wytrawny publicysta natychmiast wysmolił artykuł do „Szpilek” pt. „Pies naukowca”.
Na ten tytuł czekało niecierpliwie całe środowisko. Niestety pan Teodor zapomniał o wszechmocnym wówczas Urzędzie Kontroli Publikacji, Prasy i Widowisk, który tę perełkę sztuki dziennikarskiej schował do szuflady.
Mimo to,tekst tego artykułu, krążył w po salonach, w tak zwanym drugim obiegu.
Jednakże gdy ilość orzeczeń kolegium zaczęła mi zagrażać wyrzuceniem z pracy stawiając mnie w jednym rzędzie z recydywistami, postanowili mi pomóc lokalni prawnicy, których w ówczesnym Krakowie znałem prawie wszystkich.
Sprawę wziął w swoje ręce prawdziwy tuz tamtych czasów Stanisław Warcholik, ówczesny dziekan Izby Adwokackiej. Po serii narad postanowiono wykonać w Kolegium Orzekającym coś w rodzaju wejścia smoka, w oparciu, o jak się zdawało, niepodważalne zeznania świadków obrony wyselekcjonowanych starannie z grona najbardziej szanowanych krakowskich prawników.
Na nadchodzącej rozprawie miałem mieć tedy za świadków, oprócz dziekana krakowskiej Izby Adwokackiej, tak wielkich oligarchów ówczesnej palestry jak super mecenas od spraw karno kryminalnych, śp. profesor Karol Buczyński i znany cywilista, śp. profesor Franciszek Studnicki. I jeszcze na dobitkę wzięto ówczesnego szefa Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych. Wszyscy, a jakże by inaczej, z Jagiellońskiej Wszechnicy. Więc musicie Państwo przyznać, że jak na sprawę w kolegium mocne uderzenie.
W końcu nadszedł pamiętny dzień mojej rozprawy mającej się rozpocząć o trzynastej. Moi zacni świadkowie, ludzie nader solidni i obowiązkowi, przybyli punktualnie.
Po godzinie czekania w mrocznym korytarzu, profesor Studnicki senior odważył się spytać jak długo jeszcze mamy czekać, co zostało uznane za bezczelny wybryk.
Wreszcie mnie wywołano. Zgodnie z zaplanowanym scenariuszem, mój osobisty adwokat śp. mecenas Parzyński poprosił Wysokie Kolegium, żeby przesłuchało zgłoszonych świadków obrony. Na to przewodniczący składu orzekającego, który nie miał pojęcia z kim ma do czynienia, obrzucił moich świadków wzgardliwym spojrzeniem i odpowiedział krótko, że, cytuję: „nie obchodzą go kłamliwe zeznania przygodnych obywateli zebranych z ulicy”.
Tego mecenas Buczyński nie był w stanie zdzierżyć i zgłosił formalny protest, na co przewodniczący kolegium, bez uzasadnienia, nakazał moim świadkom opuszczenie sali. A gdy się zaczęli sprzeciwiać, poprawił się w siodle i władczym tonem zagroził, że jeśli natychmiast nie wyjdą zawezwie milicję.
I wtenczas nastąpiła rzecz niewiarygodna. Otóż moi świadkowie, profesorowie prawa i mężowie stanu, przywykli do brylowania w najznamienitszych świątyniach Palestry, podwinęli pod siebie ogony, zbili się w stadko przestraszonych ludzi i bez szemrania opuścili salę, jak grupa niesfornych uczniów wyrzuconych z lekcji.
I pewnie bym wtedy skończył jak recydywista pozbawiony pracy i środków do życia.
Uratował mnie jednak śp. mecenas Jerzy Parzyński, zdolny krakowski adwokat i cudowny człowiek. A jeszcze do tego wrażliwy krytyk muzyczny i świetny dziennikarz wciągnięty głęboko w sprawy niepodległościowe. Ten wspaniały człowiek bronił mnie za darmo gdyż świetnie rozumiał, że to co robię jest swoistym protestem przeciwko ówczesnemu czerwonemu reżimowi.
Żeby mnie jakoś ratować załatwił tak zwane dojście do pana profesora Piotra Perkowskiego. Ten znany kompozytor, prócz pięknej muzyki, komponował niestety również dla generała, który później wytoczył Narodowi wojnę.W wyniku interwencji pana profesora zrobiono mi sprawę zbiorczą ze wszystkich dotychczasowych spraw i darowano winę na mocy amnestii, jaka się akurat nadarzyła.
Tyle opowieści, która wcale nie jest taka śmieszna jak może się zdawać, bo gdyby mi nie pomógł nieoceniony mecenas Parzyński, wylali by mnie z uczelni i kończył bym na ulicy, jako wielokrotnie karany recydywista.
Od tamtego czasu minęło czterdzieści lat.
Ubecy i pani Genowefa już odeszli z tego świata, ale żyje żona jednego z nich, która wtedy, przy każdej interwencji milicji pluła na mnie, ubliżała mi i wyzywała od najgorszych.
Niedawno wracając do domu spotkałem ją na pierwszym piętrze. Stara, schorowana, kulejąca, zasapana, o lasce, drapała się na swoje czwarte piętro z najwyższym trudem taszcząc siatki z zakupami.
Więc wziąłem od niej te siatki i wyniosłem na górę.
No, bo co miałem zrobić? Przejść obok niej obojętnie? Albo nie daj Boże popchnąć, jak być może niektórzy by chcieli???
Krzysztof Pasierbiewicz (nauczyciel akademicki)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 13145
I jeszcze jedno. Chodził pan w bryczesach i rogatywce, cz może mundurze ZOMO?
Co Pan pitoli?! Proszę Pana. Czy pan nie czuje, że się kompletnie ośmiesza???
KP
Pozdrawiam,
Kp
Ale co można zrobić, gdy na prawicowym portalu pojawiają się komentarze takie jak ten powyżej, autorstwa niejakiej "Łucyny".
Przecież z takimi "pisowcami" jak ona Jarosław Kaczyński nic nie zdziała, bo to wcześniej czy później się odbije na reputacji jego partii.
Muszę się poważnie zastanowić, czy warto pisać dla takich jak ona odbiorców.
Serdecznie Panią pozdrawiam,
Krzysztof Pasierbiewicz
"Pisałam już, że ..."teraz będzie coś łzawego jakaś opowieść rodzinna czy inna "budka z łabędziem" ..."
----------------------------------
Odpowiadam:
Oj! Skoro Pani zna historyjkę o budce z łabędziem widzę, że przeczytała Pani z wypiekami na twarzy moją książkę wspomnieniową pt. "Podaj hasło!".
Mam więc do Pani pytanie. Jak Pani zdobyła tę niedostępną już dzisiaj książkę?
Pyta Pani:
"Uratował mnie jednak śp. mecenas Jerzy Parzyński, zdolny krakowski adwokat, załatwił tak zwane dojście do pana profesora Piotra Perkowskiego. Zadam pytanie czy panowie to byli bywalcy tzw. Klubu "pod Gruszką" ?!..."
Odpowiadam:
Żal mi Pani!.
Oto tylko fragmenty życiorysu pana mecenasa Parzyńskiego:
Jerzy Parzyński (ur. 1929 w Warszawie - zm. 12 lutego 1994 w Krakowie) - adwokat, krytyk muzyczny, dziennikarz, instruktor harcerski, harcmistrz.
Podczas okupacji hitlerowskiej był członkiem Szarych Szeregów, podczas powstania warszawskiego nosił pseudonim "Ryś". Był łącznikiem zgrupowania majora "Redy", a następnie rotmistrza "Ruczaja", za udział w powstaniu został odznaczony Krzyżem Walecznych.
Był aktywnym instruktorem harcerskim. Prowadził krakowski Szczep "Huragan". W latach 1956-1962, oraz 1981-1985 był członkiem Komendy Chorągwi Krakowskiej ZHP. Uczestnik prac Centrum Obywatelskich Inicjatyw Ustawodawczych Solidarności.
Wraz z grupą krakowskich harcerzy uczestniczył (06.09.1984) w harcerskiej pielgrzymce do letniej rezydencji Jana Pawła II w Castel Gandolfo, zakończonej harcerskim ogniskiem, podczas którego papież wygłosił gawędę do zgromadzonych harcerzy. W 1988 roku uczestniczył w IV Światowym Zlocie Harcerstwa Polskiego za granicą (Rising Sun Maryland w USA). Utrzymywał liczne kontakty ze światowym skautingiem.
W 1990 roku został odznaczony przez Prezydenta RP na uchodźstwie (w Londynie) Ryszarda Kaczorowskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski - za działalność niepodległościową i harcerską.
Pani jest zerem proszę Pani!
I Pani ma jeszcze czelność się mienić pisowcem???
Bez pozdrowień,
Krzysztof Pasierbiewicz
KP
Pozdrawiam,
KP
Pozdrawiam,
KP
Jeden z internautów napisał do mnie dzisiaj na pocztę wewnętrzną.
Zauważył, że od jakiegoś czasu znikł mój najzacieklejszy krytykant niejaki BH Kaczorowski, po tym jak go do cna skompromitowałem, a dokładniej podprowadziłem do totalnej kompromitacji.
Internauta zauważył również, że pisownia, słownictwo, styl, znaki przestankowe, znajomość topografii Krakowa upewniają go w przekonaniu, że niejaki BH Kaczorowski, po tym jak się skompromitował, zmienił nick na "Łucyna".
Ostateczną ocenę pozostawiam Państwu.
Źle się dzieje na Naszych Blogach.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
a pan sam kompromituje ludzi... za pomocą zer... i to dużej ilości...
niech pan chilę pomyśli jaką rolę pełni zero w matematyce...i to nie bagatelną...