Poezja, parówki i czas drapieżnych

Mówią, że złe czasy tworzą złych ludzi, nieczułych, samolubnych, zachłannych, bez zasad i moralnych hamulców. Ludzi, którzy nie zawahają się robić mniejsze czy  większe świństwa dla własnych korzyści, często stawiając na szali czyjeś przetrwanie, a nawet życie. Niestety, nie jest to domena tylko czasów pogardy, mroków człowieczeństwa, ale i czasów współczesnych, więc nie istnieje - a dowodów w życiu czy literaturze mamy wiele -  żaden związek z  historią, formą ustroju czy aktualną władzą. Zło i dobro tkają na przemian wspólną narrację z piasku i pereł, a my – zawsze i w każdych czasach mamy wybór. By pozostać człowiekiem.

Historia, którą chcę dzisiaj opowiedzieć, zdarzyła się naprawdę, choć upływający czas nieco zamazał jej kontury, rozmył problem, stępił winę, choć nie zatarł zjawiska, które i w dzisiejszych czasach jest obecne i kładzie się cieniem nie tylko na naszą kulturę, ale i co najsmutniejsze, podaje w wątpliwość nasze człowieczeństwo. Zaczęła się jednak niezwykle przyjemnie. Niedługo przed stanem wojennym wybrałam się do redakcji miesięcznika „Poezja”, by odwiedzić wówczas pracującego tam mojego profesora od literatury współczesnej. Wtedy właśnie miałam przyjemność poznać panią Janinę Brzostowską, poetkę nazywaną polską Safoną, której twórczość, z racji moich studiów była mi znana, choć nie tak, jak by na to zasługiwała. Przyjechała do redakcji w związku z wydaniem swego tomiku „Poezje zebrane”,  a przypadek połączył nas na krótko więzami prawdziwej przyjaźni, która oparła sę różnicy dwóch pokoleń.  Gdy wyszłyśmy z redakcji okazało się, że lunął ulewny deszcz, więc Pani Janina zaproponowała mi zamówioną wcześniej taksówkę i okazało się, że mieszkamy nie tylko w jednej dzielnicy, ale bardzo blisko siebie.

Tak rozpoczęła się nasza przyjaźń.

Mieszkała na osiedlu spółdzielni Mokotów, w dwupokojowym mieszkaniu, do którego wkrótce mnie zaprosiła. Jeden  niewielki pokoik – sypialnia, spora, przestronna kuchnia i salon, w którym, prócz niezliczonej liczby książek znajdujących się wszędzie, stało też stare, czarne pianino, nad którym ścianę zdobiły dwa portrety poetki namalowane przez Witkacego.

Trudno dzisiaj opisać każde z Nią spotkanie, które było nie tylko wielką, intelektualną przygodą i podróżą w głąb literatury, sztuki słowa, osadzoną w  niepowtarzalnej atmosferze rodzącej się Drugiej Rzeczpospolitej. Z wizyty na wizytę zanurzałam się w czasy początków XX wieku, klimat ówczesnych Wadowic, gdzie Pani Janina przyszła na świat i gdzie ukończyła Wadowickie gimnazjum, słuchałam opowieści o jej rodzinie, ojcu  Janie Dorozińskim, dyrektorze gimnazjum w Wadowicach, o rodzinnych zainteresowaniach kulturą i literaturą, o przyjaciołach domu, ludziach zasłużonych dla polskiej literatury. Później, przez wiele lat  Janina Brzostowska spotykała się na zjazdach absolwentów Gimnazjum Wadowickiego, także z ówczesnym arcybiskupem krakowskim kardynałem Karolem Wojtyłą. Właśnie z powodu jego obecności, władze komunistyczne w ostatniej chwili wydały zakaz  organizacji zjazdu,  który jednak odbył się  w prywatnym mieszkaniu z udziałem m.in. poetki i kardynała Wojtyły. Dzisiaj w Wadowicach jest ulica Janiny Brzostowskiej.

Pani Janina opowiadała barwnie i pięknie; posługiwała się polszczyzną, która dzisiaj powoli już zanika, a którą nazwać można elegancką,  i jak na poetkę, miała szczególny dar barwnej narracji. Ja miałam dar uważnego słuchania, ale też obserwacji i zauważyłam, że jak na autorkę 18 tomów poezji,  tłumaczkę poezji z języka niemieckiego, bułgarskiego, słowackiego, czeskiego, ze starogreckiego wierszy Safony  (pierwsze kompletne polskie tłumaczenie) oraz  powieściopisarkę, która wydała 3 powieści,  wiodła życie nad wyraz skromne. W domu brakowało herbaty i cukru gdy chciała mnie poczęstować, a lodówka świeciła pustkami. Najpierw zaczęłam jednak od porządków i wypastowania podłogi, później co rano robiłam zakupy na śniadanie: najczęściej kajzerki, masło i parówki, bo tylko to było w sklepach. Pamiętam radość pani Janiny, gdy przyniosłam z domu gorące gołąbki, by zjadła coś ciepłego i widziałam jej zakłopotanie,  że nie może się ze mną rozliczyć, bo pieniędzy żadnych nie miała. Zapalała się jednak, gdy wspominała swój debiut poetycki w Gorzeniu, posiadłości Emila Zegadłowicza, którą odziedziczył po ojcu, rozsławiając ją zarówno za sprawą własnej twórczości literackiej, jak i założonej tam grupy artystycznej „Czartak”. Do dworku Zegadłowiczów  przyjeżdżała też pani Janina, młoda uczennica gimnazjum, która pisała wiersze, ale nie miała śmiałości się przyznać. Dzięki jej koleżance, Zegadłowicz przeczytał wiersze i przyjął ją do „Czartaka” jako najmłodszą członkinię,  nazywając ją  „poetessą”.  

Zawsze dzwoniła, zapraszając mnie na kolejny – jak mawiała – odcinek opowieści. O swoich studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim, na polonistyce i romanistyce, o swej miłości do męża, kapitana Wojska Polskiego Ludomira Bończy-Brzostowskiego, o krótkim pobycie we Lwowie, gdzie robił doktorat z prawa, o przeprowadzce do Warszawy i jedynym, ukochanym synu Witku, profesorze inżynierii materiałowej i fizyki, który wyjechał do Stanów i wykładał  w North Texas University. Aż  pewnego razu telefon zamilkł. Zdenerwowana, poszłam zobaczyć, co się stało. Ale, na szczęście, wszystko było w porządku. Telefony w tamtych czasach często bywały głuche. Później odcięli gaz. Gdy przyszłam za kilka dni, pani Janina jeszcze się trzymała, ale była smutna. Nie potrafiła zrozumieć sutuacji, w której nagle się znalazła. W kuchni na stole stał garnek z namoczoną w zimnej wodzie fasolą, która jadła przez dwa dni na surowo. - To nic, dziecko – powtarzała - bywało gorzej. Ale już na opowieści nie miała ochoty. Po powrocie do domu zastanawiałam się, co mogę zrobić. Zadzwoniłam w sprawie telefonu i gazu i dowiedziałam się, że odcięli, bo od dawna nie płacono rachunków. Za kilka dni, a była już zima, odłączyli prąd. Siedziałyśmy w salonie przy świeczce, a ja próbowałam dowiedzieć się, gdzie są książeczki opłat, dlaczego listonosz nie przynosi jej emerytury i jakie lekarstwa musi zażywać. Dowiedziałam się tylko tyle, że jej syn bardzo dobrze o nią dba. Tak, to była prawda, dbał bardzo dobrze. Co miesiąc przysyłał dolary na dostatnie życie, wszystkie opłaty i leki jakiejś pani ze Związku Literatów Polskich, nie pamiętam już, Halince czy Krysi, która  miała nad tym czuwać. Miała opiekować się panią Janiną, dbać o jej potrzeby, terminowo regulować zobowiązania. Ale, jak widać, zachłanność wzięła górę nad człowieczeństwem, empatią i zwykłym daniem słowa. Do ZLP próbowałam następnego dnia dzwonić  z domu, ale niczego się nie dowiedziałam. Pozostawał tylko syn, Witold Brostow (skrócił nazwisko, by było łatwiej wymawiać po angielsku). Przyjechał tak szybko, jak mógł. Za miesiąc był stan wojenny.

Pani Janina zmarła w Warszawie 18 marca 1986 roku. Myślę o niej  bardzo często i zawsze z wielką sympatią i podziwem. Wspominam wielkiego człowieka o wielkiej kulturze; kobietę, która nigdy się nie skarżyła, niczego nie żądała od świata, była serdeczna, ciepła, współczująca, próbowała tłumaczyć podłość i zachłanność innych. Gdy jest mi źle, zdejmuję z półki Jej tomik poezji  i po kilka razy czytam dedykację: „Kochanej Madzi, z czułą serdecznością – J.Brzostowska.
W wierszu „Więcej we mnie” pisała: (...) Wierzę w rozum człowieka / (...) I chociaż jeszcze nieraz/ Prymitywna pycha/ Uderzać będzie w słabych/ Czułych i łagodnych/ Przeminie czas drapieżnych.
 
Opublikowano w "Warszawskiej Gazecie"