Unia Europejska na rozdrożu

Unia Europejska ma powód do świętowania. Nie jest nim jednak moment wielkiego sukcesu, ale rocznica. O rocznicy nie decyduje skuteczna polityka, lecz kalendarz. 60 lat temu na mocy Traktatów Rzymskich powstała Wspólnota Europejska. Głównym celem jej utworzenia była bliższa współpraca gospodarcza zmniejszająca ryzyko wybuchu kolejnej wielkiej wojny. Dziś po przeszło pół wieku, wbrew optymistycznym hasłom, wielki projekt znalazł się w głębokim kryzysie.

Po wielu latach centralizowania władzy w rękach brukselskiej biurokracji, przy jednoczesnej bezradności w radzeniu sobie z potężnymi kryzysami: ekonomicznym, imigracyjnym, wojennym, terrorystycznym, niezadowolenie wielu społeczeństw rośnie. Mimo to eurobiurokraci, wśród których przeważają politycy za którymi nie stoi demokratyczny mandat, twierdzą, że lekarstwem na chorobę jest aplikowanie więcej tego co ową chorobę spowodowało, tj. więcej "integracji". 

Gdy dochodzi do poważnych kryzysów takich jak wojna na wschodzie oraz masowa imigracja, w imieniu UE w rozmowach z innymi przywódcami państw biorą udział kanclerz Niemiec, prezydent Francji, do niedawna premier Wielkiej Brytanii, ew. premier Włoch. Formalnie mandat od UE powinni mieć: Tusk, Juncker i Mogerini, ale nie mają. Nikt bardzo ważny w sprawach bardzo poważnych nie chce z nimi rozmawiać. Oznacza to, że UE jest stowarzyszeniem państw, w którym reguły gry ustalają rządy kilku największych krajów, a liderzy UE są jedynie statystami. Tym samym demokratyczny głos wyborczy w Niemczech lub we Francji, decydujący kto będzie przywódcą tych krajów, może mieć wpływ na losy UE. Decyzje wyborców w Polsce, Rumunii, Portugalii lub Irlandii takiego znaczenia nie mają. Prowadzi to do sytuacji, w której głosujący obywatel Niemiec ma wpływ na Polskę lub Irlandię, a w drugą stronę to nie działa. 

Rozmowy z Erdoganem w sprawie fali imigrantów oraz z Putinem o wojnie na wschodzie były prowadzone nie przez Tuska, Juckera lub Mogerini, lecz przez Merkel i Hollanda. Politycy wybrani przez obywateli Niemiec i Francji reprezentowali wszystkie państwa UE. To jest aberracja, nie mająca nic wspólnego z sensownym model współodpowiedzialności za Wspólnotę. 
Wielka Brytania zapytała swoich obywateli o to, czy chcą pozostać w UE i otrzymała odpowiedź - Brexit. Wbrew twierdzeniom euroentuzjastów o sile UE, sondaże w wielu krajach sugerują, że ew. referendum zakończyłoby się wynikiem podobnym do tego w Wielkiej Brytanii. Oznacza to, że jednym z zagrożeń dla istnienia UE jest sama możliwość zapytania obywateli o zdanie. Bezradność w radzeniu sobie z fundamentalnymi problemami przy jednoczesnej rosnącej niechęci obywateli, powoduje próby ratowania poprzez propagandowy bełkot. Jeśli nie udaje się rozwiązać problemu, można próbować go zagadać. 

We Francji poparcie dla UE w roku 2000 daklarowało 49%, niechęć 17%. Dziś to 29%za i 32% przeciw. Ten obraz był bardzo optymistyczny do momentu wybuchu kryzysu gospodarczego w 2008 roku. Rozszerzenie UE na wschód (w tym o Polskę w 2004 roku) nie wpłynęło na poziom poparcia dla UE. W  2008 roku nastąpiło pogorszenie nastrojów, a od 2015 roku wyraźny krach. Tym co wówczas wydarzyło się, to przede wszystkim kryzys imigracyjny i zagrożenie terrorystyczne. Nie ulega wątpliwości, że gdyby dziś zapytać Francuzów czy chcą pozostać w UE, Frexit stałby się bardzo prawdopodobny. To oznaczałoby koniec UE.

Sondaże dot. nadchodzących wyborów prezydenckich we Francji sugerują, że w 2 turze Macron (francuska wersja teflonowego Petru) wygra z Le Pen w stosunku: 63% do 35%, wśród zdecydowanych. Tu może zdarzyć się niespodzianka. Największy na świecie bank inwestycyjny Goldman Sachs opublikował analizę, sugerującą, że Le Pen może wygrać. Oparta ona jest na olbrzymiej, nienotowanej w historii liczbie ankietowanych odpowiadających, że nie wiedzą na kogo zagłosują. Wynosi ona aż 42%! Autor analizy nawiązuje do tzw. "shy vote", czyli respondentów, którzy "wstydzą się" podać swoje preferencje wyborcze. Dzieje się tak wtedy, gdy propaganda poprawności politycznej osiągnęła tak wysoki poziom, że ludzie niechętnie przyznają się do wyborów niezgodnych z ową poprawnością. Tym samym duża część tych, którzy dziś mówią, że nie wiedzą, faktycznie mają zamiar głosować właśnie na Le Pen. 
Le Pen po wygraniu wyborów we Francji bez wątpienia ogłosi referendum ws. pozostania (lub jak kto woli: wyjścia) w UE. Także w sprawie Euro. To oznaczałoby koniec dzisiejszej UE. Jak dotąd żadne działania i strategie UE nie starają się przygotować na taki scenariusz. Celebrowanie 60 lat traktatów rzymskich nie jest niczym złym, ale uznanie za sukces ogólnikowej Deklaracji Rzymskiej świadczy o bujaniu w obłokach. 

Sama dyskusja o tzw. "Europie dwóch prędkości" świadczy o tym, że UE jako całość nie działa. Inicjatywa została uzgodniona przez Niemcy, Francję, Włochy i Hiszpanii w Wersalu, bez udziału Tuska, Junckera i Mogerini. Także bez udziału pozostałych państw UE. Ta deklaracja ma jednak drugie dno. Jej sygnatariusze to: ustępujący w niesławie prezydent Francji mający kompromitujące 4% poparcia, słabnący premier Hiszpanii i tymczasowy premier Włoch. Jedynie kanclerz Niemiec to poważny polityk, choć toczący twardy bój z konkurentem do fotela kanclerza - Martinem Schultzem. Bez wątpienia deklaracja o Europie dwóch prędkości pomaga Merkel w niemieckich wyborach. Model "wspólnej Europy" decyduje się pod wpływem wyborów w jednym kraju, przy biernym udziale innych i bez udziału liderów Unii. Głos wyborcy niemieckiego ma wyraźnie większy wpływ niż polskiego. 

Skala napięć związana nie tylko z terroryzmem, ale także ewidentną radykalizacją społeczności muzułmańskiej w Europie Zachodniej wyraźnie rośnie. Innymi słowy: skoro dziś jest wysoka, za lat 5 będzie wyraźnie wyższa. To nie tylko głośne w mediach zbrodnicze ataki, ale także strefy z wymuszaniem prawa szariatu i domaganie się nowych przywilejów. Ulga wśród lewicy po ustaleniu, że zamachowcem sprzed gmachu brytyjskiego parlamentu okazał się osobnik urodzony w Wielkiej Brytanii świadczy o głupocie i myśleniu życzeniowym. Trzeźwo na to patrząc oznacza to bowiem, że zagrożenie stanowią zarówno ci, którzy przybywają w obecnej fali imigracji, jak również muzułmanie urodzeni w Europie. Widomy dowód nie na to, że nowi imigranci nie są tak groźni jak niektórzy twierdzą, ale na to, że niebezpieczne są wszystkie wspólnoty muzułmańskie, niezależnie od tego ile lat mieszkają w Europie. UE także w tej sprawie jest całkowicie bezradna. Niemcy zapraszały imigrantów bez konsultacji z innymi państwami, stosując moralny szantaż. Zachęcano przybyszów do pojawienia się w strefie Schengen, lekceważąc fakt, że wobec braku kontroli granic powinno to wymagać zgody wszystkich. Brak solidarności europejskie w tej sprawie jest oczywisty.

Kryzys UE wymaga od Polski prowadzenia poważnej polityki zagranicznej. Polska miała merytoryczne powody, aby nie poprzeć kandydatury Tuska na szefa Rady Europejskie, ale wykonanie było fatalne. Ta porażka wydaje się być jednak istotna jedynie w polskiej, prowincjonalnej, przepełnionej pijarem polityce, gdzie narracja o porażce PISu chwilowo pomogła opozycji w sondażach. Stanowczy sprzeciw ma jednak dobre strony w unijnych bataliach. W przeszłości polska polityka zagraniczna polegała na pijarowskim prężeniu muskułów, a faktycznie na zgadzaniu się na wszystko. Inne kraje walczyły o swoje interesy, Polska w imię "jedności europejskiej" zawsze ustępowała. Miało to fatalny wpływ na siłę realną negocjacyjną. Symbolem takiego myślenia są słowa Schetyny o tym, że Deklarację Rzymską należy podpisać, bez względu na jej treść. Dziś Polski upór widoczny jest np. na lewicowo-liberalnym portalu politico.eu, gdzie częściej pojawiają się komentarze o tym, czy Polska zgodziła się na to i owo. Wcześniej nikogo to nie obchodziło, bo Polska zgadzała się na wszystko. 

Pożytki z asertywności nie oznaczają jednak, że jakikolwiek sens mają słowa, chyba rozgoryczonego ministra Waszczykowskiego, o jakiś analizach prawnych sugerujących, że Tusk został wybrany nielegalnie. Nie wiadomo jaki cel ma minister, co chce osiągnąć. Ośli upór w polityce to błąd, bowiem takiego polityka łatwo rozgrywać. Wystarczy skupić uwagę na wątpliwej sprawie, do której ów polityk jest uparcie przywiązany, a następnie pozwolić mu walczyć do końca. Ta uwaga pasuje także do ministra Macierewicza, który najwyraźniej nie potrafi odpowiedzieć na pytanie: czy dymisja Misiewicza poprawi, czy nie poprawi skuteczności reformy sił zbrojnych.

Dobrze, że Polska współtworzy grupę V4, po uruchomieniu owej Europy dwóch prędkości powinniśmy myśleć o jej rozszerzeniu. Do tego potrzebna jest jednak skuteczna, inteligentna i dość cyniczna polityka zagraniczna. Wiele wskazuje na to, że minister Waszczykowski nie jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu we właściwym czasie. Czasy są zbyt trudne, a wyzwania zbyt skomplikowane. Opozycja Totalna w tym zadaniu nie pomoże. Propaganda OT skupia się na medialnej obronie przed wyjściem z UE, do którego PIS nie dąży oraz na działaniach osłabiających polska politykę zagraniczną, strasząc Kaczyńskim i wysyłając nieodpowiedzialne listy w gorących dniach unijnych batalii. Nie wiem czy to jest zdrada, ale skrajna głupota - na pewno. W polityce zagranicznej rząd PIS jest sam, niestety. 

Ideowymi twórcami Unii Europejskiej byli Robert Schuman i Konrad Adenauer. Obaj gorliwi i konserwatywni katolicy, Schuman jest sługą bożym kościoła katolickiego, trwa proces jego beatyfikacji. Pewnym symbolem była audiencja u papieża Franciszka rozpoczynająca obrady w Rzymie, w której udział wzięło 27 przywódców państw członkowskich oraz liderzy UE. Ewidentnie niedysponowany, a być może pijany szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker pokazał swoją postawą jak daleko UE odeszła od swoich początków. Od Sługi Bożego budującego polityczne ramy przyszłej Unii po szefa jej rządu, niedbale przysypiającego w Kaplicy Sykstyńskiej podczas przemówienia papieża.   

Opozycja Totalna zorganizowała marsz poparcia dla UE na warszawskim Pl. Na Rozdrożu. Gdyby nie prymitywna, partyjna agitka, jakim to zgromadzenie się stało, miejsce byłoby idealne. Nazwa placu mówi o dzisiejszej kondycji UE, zaś stojący tam pomnik Romana Dmowskiego, twórcy Narodowej Demokracji, wskazuje, że Europa Narodów to sensowny kierunek ewolucji. Pod taką interpretacją Jarosław Kaczyński bez wątpienia podpisałby się obiema rękami. 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Francik

28-03-2017 [17:23] - Francik | Link:

Wydaje się, że jak większość komentatorów przyjmuje pan założenie, że w sprawie Tuska Prezesowi zależało na zablokowaniu jego wyboru - stąd opinia o porażce. Moim skromnym zdaniem było dokładnie odwrotnie - chodziło o to, żeby tą (przepraszam za słowo) mendę trzymać z dala od Polski. Raczej za prawdopodobne uważam rewelacje FAZ, że Angela miała dość Tuska i chciała się go pozbyć a akcja Polski (rozpoczęta wywiadem Kaczyńskiego) spowodowała, że Tante Angela zaczęła forsować przedłużenie kadencji Tuska. A kto wie czy Makrela nie chciała nam podesłać Donalda z powrotem dla pilnowania niemieckich interesów w Polsce. Jeśli tak, to rozgrywka Kaczyńskiego była wręcz genialna, bo udało się również osiągnąć kilka innych celów - obnażenie hipokryzji eurokratów (wy macie zasady, my mamy fundusze), niemieckiego dyktatu nawet w tak błahej sprawie oraz jednak słabości Angeli - bo typowo komunistyczny sposób głosowania Tuska (kto przeciw - nie widzę, kto się wstrzymał - nie widzę) moim zdaniem świadczy o obawie, że w normalnym głosowaniu wynik byłby inny. Choć fanem Waszczykowskiego nie jestem to uważam, że ujawnienie przez niego tego sposobu głosowania było dobrym pociągnięciem. Natychmiastowe komunikaty rządu i prezydenta, że nie będziemy w tym grzebać pokazują, że Tusk nie chcemy Tuska odwoływać z Brukseli, ale wobec sposobu przeforsowania jego kandydatury warto narobić smrodu. To zaprocentuje na przyszłość, tak jak zaczyna procentować postawienie się - przy w sumie nieważnej - sprawie Tuska.