Eurosabotaż Tuska.

Do niedawna sądziłem, że impreza (staram się być uprzejmym) określana jako eurowybory jest o tym, których 51 cwaniaków dostanie za bezdurno kasę nieprzyzwoitą, bo że PE coś znaczy, a towarzystwo legitymujące się polskimi paszportami dba tam o nasze interesy jest tezą co najmniej ryzykowną i łatwą do sfalsyfikowania przy pomocy obserwowania osiągnięć obecnych europosłów (osiągnięć opisanych wyciągami z kont bankowych - też).

Że moje zdanie jest jednak niesłuszne całkowicie, przekonałem się, słuchając wystąpienia mojego rówieśnika (i kolegi z NZSu) na partyjnym spędzie:

Te wybory europejskie być może są o tym czy w Polsce dzieci w ogóle 1 września pójdą do szkoły.

No, skoro tak, to przyjrzyjmy się jednak tym „wyborom” uważniej:

- czyli, logicznie rzecz biorąc, to znaczy, że rodzice 6 latków, którzy nie chcą, żeby ich dzieci musiały pójść do tuskowej szkoły rok wcześniej, powinni głosować przeciw PO?
Tak czy nie?

- Ba! To znaczy także, że rodzice, który są przeciwni przymusowi nazwanemu eufemistycznie „obowiązkiem szkolnym” i chcieliby uczyć swoje (jeszcze nie upaństwowione) dzieci w domu, sami lub przy pomocy wybranych przez siebie nauczycieli, też powinni glosować przeciw PO?
Tak czy nie?

- Co więcej – dzieci, które nie lubią być (znie)kształcone przez tuskową szkołę (a przypuszczam, że takich jest większość, bo dzieci mają to do siebie, że zamiast wkuwać matmę, wolą na przykład haratać w gałę) powinny suszyć głowę swoim rodzicom, by ci poszli i zagłosowali przeciw PO?
Tak czy nie?

Oczywiście, że (3 x) tak.

Tylko po jaką w takim razie, przepraszam, cholerę, mój rówieśnik (i kolega z NZSu) uprawia taki sabotaż?

Nie wiem, logicznie się tego wytłumaczyć nie da, chyba, że sam nie lubił chodzić do szkoły?

Bo każdego 1 września przypominano tam rocznicę jakiejś napaści ?