Poczta węgierska
Bodajże w 1970 roku trafiłam na tor do Sopotu z końmi przygotowywanymi do pokazów jeździeckich. Ponieważ po codziennym obrządku zostawało mi sporo czasu, przeszkadzałam innym ekipom w treningu. Miałam wtedy okazję pierwszy raz w życiu powozić stylizowaną trojką bałagulską. Trzy konie różnej maści ( w tym jeden srokacz) zaprzężone do prymitywnego wózka, duga z dzwoneczkiem. Coś wspaniałego. Od razu poczułam się na stepach akermańskich.
Nie wiem co mnie pokusiło, żeby spróbować również poczty węgierskiej, czyli jazdy na stojąco na dwóch koniach .Wbrew pozorom, dopóki konie idą pełnym galopem nie ma w tym nic trudnego. Chwila prawdy następuje, gdy zatrzymując się trzeba dosiąść jednego z nich. Trzeba umieć wybrać właściwy moment i nie wolno się wahać. Nie będę ukrywać, że klapnęłam na piasek między końmi jak dojrzała gruszka i miałam dużo szczęścia, że mnie nie podeptały. Postanowiłam, że to pierwszy i ostatni raz.
Opowiastkę dedykuję miłym paniom, które też spróbowały poczty węgierskiej –tyle, że politycznej. Znam ludzi, którzy opanowali tę trudną sztukę do perfekcji i potrafili wozić się przez dłuższy czas w rozkroku (jedna nóżka przy władzy- druga przy opozycji) potrafili również we właściwej chwili wybrać właściwego konia. Jeżeli ktoś tego- jak ja- nie potrafi, niech lepiej nie próbuje, bo grozi mu upadek.
Natomiast panom, którzy nie mogą się zdecydować czy bardziej pachnie im medialna sława, czy poselskie zaszczyty i apanaże, które przecież komuś zawdzięczają, dedykuję znany wierszyk: „Osiołkowi w żłobie dano, w jednym owies w drugim siano”.