Gdy mama wywoziła go na spacer w wózeczku do parku, to nigdy nie była zaczepiana, przez przechodzących i inne mamy z wózkami. Nigdy nikt się nie zatrzymał, bu powiedzieć: - o, jaka śliczna dzidzia, lub, jaki fajny bobas.
W Jurusiu, wówczas tylko niemowlaku, już było coś odstręczającego, tak, że jeden rzut oka wystarczał, by się nie zatrzymywać i grzecznościowo wyrazić komplement.
Niemowlakowi, wydawałoby się – istocie bezmyślnej, sprawiało to radość i satysfakcję. Już wtedy zaczynał powoli nienawidzić ludzi.
Matka oczywiście czuła do niego obowiązkową miłość matczyną. Lecz nic więcej. Gdy karmiła go piersią, wewnętrznie była przekonana, że złośliwie gryzł ją bezzębnymi szczękami, aż w końcu sutki miała poranione, obrzmiałe i tkliwe.
A ojciec, przez całe dzieciństwo nie zbliżył się nawet na metr do dziecka. Jakby jakaś niewidzialna bariera zatrzymywała tego głęboko religijnego człowieka i niewypowiedziana myśl oświadczała, że oto ma do czynienia z demonem. Co spojrzał na syna, to zaraz czynił znak krzyża i odwracał wzrok. Cierpiał bardzo z tego powodu, ale był za słaby by się przemóc.
Szkoła Jurka nie była pasmem sukcesów.Ale na szczęście dla niego, nie była też pasmem klęsk. Choć było mnóstwo upokorzeń i guzów. Lecz, jakby to można powiedzieć, chłopak znalazł swoją niszę.
Nielubiany przez kolegów, a w szczególności przez koleżanki inny zapewne czułby się samotny, ale jemu było z tym dobrze.
Nie wiedział tylko jeszcze w pełni świadomie, dlaczego wszyscy od niego stronią.
Czy był to specyficzny zapach, który wydzielało jego ciało? Co tu dużo gadać – normalny smród. Skóra jego, szara i ciągle wilgotna, bez przerwy była chora. Różne egzemy, liszaje i sączące się wrzody, z czym różni lekarze, a nawet znachorka, nie mogli sobie dać rady, były jego normalnym typowym stanem. Może to było związane z jego pasją, czasami myślał, mianowicie fascynacją światem owadów i robaków. W piwnicy miał dużą kolekcję pająków i much i mógł godzinami obserwować, jak duży pająk krzyżak dopada muchę, której chłopiec uprzednio wyrwał skrzydła by nie mogła uciekać. W kolekcji miał też wije, stonogi, skorki i wiele, wiele innych paskudztw. Czasami go gryzły boleśnie i wtedy rozgniatał je kciukiem.
A może dzieciaki trzymały się od niego z daleka, bo już dawno się dowiedziały, że Jurek był klasowym donosicielem. Robił to z wielką lubością, a na dodatek ciągle zmyślał i konfabulował. Ale nauczyciele, tak, jak wszędzie, łykali te historie, jak śląskie kluski, nie mniej, uczciwie trzeba przyznać, czując wstręt do Jurka.
Szkoła minęła, skończona na ocenach ledwo dostatecznych, chęci do dalszej nauki nie było, jednakże, jakby kontynuując swoje zainteresowanie biologią, chłopak, a właściwie już młodzieniec, teraz jeszcze na dodatek z twarzą i szyją obsypaną trądzikiem, znalazł zatrudnienie w ogrodzie zoologicznym.
Do jego obowiązków należało utrzymywanie czystości w klatkach i czasami pomoc w karmieniu zwierząt.
Nie szło mu najlepiej z pracą. Zwierzęta panicznie się go bały.
Słoń uszkodził palisadę usiłując uciec z wybiegu, antylopy popełniły masowe samobójstwo skacząc i nadziewając się na żerdzie ogrodzenia, tygrys bengalski był bliski zawału i tylko wprowadzenie w śpiączkę farmakologiczną uratowało mu życie. Cały dział małp i małpiatek trzeba było zamknąć na dwa tygodnie, bo zwierzęta doprowadzone do ostateczności w furii atakowały wszystko i zachowywały się bardzo nieprzystojnie.
Tak, jak kiepsko szło Jurkowi ze zwierzętami, tak w drugiej dziedzinie - pisaniu donosów, wyżywał się na całego. Dyscyplinarne zwolnienia, likwidacje nieoficjalnych punktów dystrybucji alkoholu, ujawnione nieusprawiedliwione nieobecności, zaczęły się mnożyć niesamowicie wśród załogi ogrodu, do tego stopnia, że zdesperowani pracownicy podjęli prywatne śledztwo i wyglądało już na to, że są bliscy rozwiązania.
Wtedy do akcji wkroczył porucznik Gzyms, zakamuflowany oficer Urzędu Bezpieczeństwa, czuwający normalnie nad międzynarodowym handlem zwierzętami i jednocześnie dbający o porządek w powierzonej mu placówce. Wobec faktu, że dyrektor ZOO, który poufnie znał prawdziwą rolę Gzymsa i dawał mu wszystkie donosy do kontroli, podzielił się uwagami co do wzburzenia personelu i prawdopodobnego samosądu, oficer postanowił zareagować.
Wiedział dobrze już od dawna, że Jurek jest donosicielem i z dużym zawodowym zainteresowaniem obserwował karierę młodego człowieka. W porozumieniu z centralą i z pełnym przekonaniem, ze ma świetny materiał na współpracownika, wywiózł Jurka służbowym gazikiem daleko, na Mazury.
Tam, w słynnym tajnym ośrodku, Jurkiem zajęli się fachowcy najwyższej jakości.
I oto właśnie Jurek został pierwszym, prawdziwym, zawodowym tajnym współpracownikiem (TW). Ta nowa formacja zawodowych TW, różniła się od zwykłych TW, że ci drudzy sami sobie wybierali pracę i karierę, a zawodowy TW był posyłany do pracy przez służbę.
Jurkowi strasznie to odpowiadało i bardzo się podobało. Wreszcie był kimś – oficerem. Wprawdzie tajnym i nikomu nie mógł o tym pisnąć słówka, ale to mu nie przeszkadzało.
Nawet skóra zaczęła mu się powoli leczyć, a z policzków i nosa zaczęły znikać czerwone rumieńce, które się tam pokazały, w skutek nadużywania nędznych alkoholi.
**********
Mijały długie lata. W Polsce upadł oficjalnie komunizm. Zmienił się ustrój. Lecz nic nie zmieniło się w służbach.
Jurek nadal dostawał od swojego oficera prowadzącego zadania. W kraju i za granicą wnikał do docelowego środowiska, przysłuchiwał się, węszył i śledził, a na koniec, jednym konkretnym raportem niszczył życie wielu nieszczęśników, lub innych, podobnych jemu popychał do błyskawicznego awansu.
Tych najbardziej znienawidzonych skłaniał do smutnego, ale dobrowolnego samobójstwa. Albo nasyłał chłopaków z drogówki, z sekcji "Luźne koło".
Lata leciały i powoli choroby spowodowane ciężkim trybem życia, godzinami spędzonymi w czasie deszczu, na przeciw otwartego okna, za którym własny prezes odprawiał cudzołóstwo, lub wielodniowych pielgrzymek ze Świnoujścia do Częstochowy, gdy penetrował kółka różańcowe i stawy mu odmawiały posłuszeństwa, spowodowały, że w końcu musiał zmienić charakter pracy na bardziej stacjonarny.
Jednakże nie chciał, jak wielu jego zawodowych kolegów objąć całkiem dochodowych toalet na dworcu w pewnym wojewódzkim mieście.
Nie, właśnie nastała era komputerów i Jurek odkrył internet.
Jego naturalny instynkt tajnego współpracownika, podsłuchiwacza i kanalii zaowocował nowym etapem w życiu, już teraz nie Jurka, tylko ZniewolonyWódą, bo pod takim pseudonimem, czyli, jak to rozkosznie wymawiał – nickiem, zaczął być znany w sieci.
Dzisiaj z dumą opowiada podczas rzadkich spotkań w ścisłym gronie oficerskim, miedzy innymi członków stowarzyszenia SOWA ( proszę nie mylić z restauracją "SOWA i Przyjaciele), że właściwie jest współtwórcą nowoczesnego, polskiego trollingu zawodowego. Czyli wpływania na opinię, niszczenia dyskusji, ba... niszczenia, zgodnie z poleceniem ludzi, siania zamętu, dezinformacji, ośmieszania i wykpiwania wrogów tych, z którymi służby aktualnie współpracują.
Może pisać na każdy temat i o każdej sprawie, bo tak właściwie, to na niczym się nie zna. Lecz to tylko go utwierdza w swojej nieomylności. Przecież tylko durni intelektualiści mają wątpliwości.
Miał już z setkę pseudonimów, a co za tym idzie, taką samą ilość różnych osobowości. Inny człowiek zapewne by zwariował i skończył w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, ze zdiagnozowaną mnogą osobowością schizofrenią i paranoją, lecz nie on. Obecnie już pułkownik Gzyms, odkrywca Jurka, człowiek tuż przed szczytnym pogrzebem na Powązkach, lecz ciągle świadom i pełen błyskotliwości, jest bardzo dumny ze swego wychowanka. Pilnie śledzi jego karierę, wie, że ma jeszcze sporo roboty, ale już wydał dyspozycje, żeby wkrótce na krótki okres uczynić go prezesem jakiegoś dużego zarządu, by chłopak się odkuł na starość.
Tymczasem sprawy się strasznie skomplikowały i poszły nie tak, jak miały iść. I dla Jurka i dla służb.
Ale o tym opowiemy sobie innym razem. Bo, jak to mówią – sytuacja jest dynamiczna.
Ciągle jesteśmy rozpracowywani. Nie chce się po sądach latać. Zresztą - po jakich sądach? W Strasburgu?
Sprawdzam regularnie, czy mi kół nie odkręcają...
Ty nie znikaj gdzieś w niebycie. Bardzo odczułbym brak Zachodniego Pomorza.
Serdeczności