Piszecie Państwo w komentarzach, że lubicie moje notki wspomnieniowe. Więc postanowiłem rozpocząć na blogu cykl opowiadań pod hasłem TA NASZA MŁODOŚĆ!
http://www.youtube.com/w…;
W odstępach kilkudniowych będę zamieszczał kolejne opowiadania. Dziś pierwsze.
Trzeci Zakład
Z początkiem lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku przyjęto mnie w poczet uczniów elitarnej szkoły, nazywanej „Trzecim Zakładem imienia Jana Kochanowskiego w Krakowie”. Piszę „Zakładem”, gdyż słowo „liceum” było zakazane, a nazwa „Zakład” była zastrzeżona dla naszej ekskluzywnej, męskiej szkoły średniej o nad wyraz ostrym drylu wychowawczym.
W tym kuriozalnym liceum słowo „koedukacja” miało wzbudzać w uczniach, jeśli nie obrzydzenie to w najlepszym razie politowanie, kpinę i pogardę, co na większości adeptów tej koszmarnej sztuby wywarło znamienne piętno, objawiające się specyficznym stosunkiem do kobiet. W szkole panował wszechobecny terror oparty o kodeks nigdy niepoliczonych nakazów, zakazów, kar oraz restrykcji. Z tej drakońskiej budy omal nie wyleciałem z hukiem za, słuchajcie uważnie: - „sianie pornografii w terenie publicznym”.
Pod koniec listopada roku 1960 spadły pierwsze śniegi, a my wracając ze szkoły wpadliśmy na pomysł by w Parku Krakowskim zamiast bałwana ulepić posąg Wenus z Milo. Rzeźbił uzdolniony artystycznie kolega o nazwisku Swałtek, a reszta donosiła materiał sprawdzając proporcje. Rozgrzani pracą „artyści” pozdejmowali nierozważnie szkolne czapki, co jak starsi może jeszcze pamiętają, w tamtych ponurych czasach było zakazane. Robocie przyglądał się z boku nieznany jegomość, jak się miało okazać kapuś dzielnicowy, który do dzisiaj nie wiem, jak to zdołał zrobić, bo przecież wtedy nie było komórek, dał cynk na milicję. Dowódca przybyłego patrolu w związku z wykroczeniem, jak to nazwał w notatce służbowej „siania pornografii w terenie publicznym” spisał wszystkich na miejscu, po czym zapakowano nas do gazika i na sygnale przewieziono do szkoły. W kancelarii dyrektora zrobiono w trybie doraźnym przesłuchanie i jako siejących zgorszenie chuliganów zawieszono nas w prawach uczniowskich, łącznie z natychmiastowym wezwaniem rodziców do szkoły. Do dziś mam w oczach scenę, jak moja kochana mama, która musiała się zwolnić z pracy wpadła do kancelarii jak bomba i nie bacząc na obecność Dyrektora wygarnęła mi z wyrzutem: - Synu! Na litość boską! Jak już musiałeś rzeźbić w parku gołą babę to, dlaczego kretynie zdjąłeś czapkę???!!!
Dziś myślę, że już wtedy, kiedy byle milicjant stawiał w parku na baczność grupę młodych ludzi za to, że ulepili ze śniegu ze śniegu posąg boskiej Wenus, a na lekcjach musiałem wysłuchiwać, co wówczas bajdurzył Gomułka i jego zadziwiająco liczni poplecznicy, zaczęło mi świtać w głowie, że lekko nie będzie i żeby to jakoś przeżyć nie można tego nieszczęścia traktować do końca poważnie. Chodziło głównie o to by się nie dawać komunie, nie popadając jednak w nutę martyrologiczną, co większość naszych rodaków ma niestety we krwi. A więc nie biadolić, myśleć niezależnie i nie tracąc humoru starać się tym nieszczęściem mimo wszystko bawić. Bo instynkt mi podpowiadał, że traktowanie tego psikusa historii z nadmierną powagą prowadzi do zgubnej maniery mędliwej upierdliwości nieprzyjaznej ludziom. A jak czas pokazał, dzięki tej filozofii udało mi się przeszwarcować młodość, przynajmniej młodość ducha, jeśli nie na zawsze to na bardzo długo.
Niezapomnianą postacią tej dziwacznej szkoły był profesor Pietras, - przepoczciwy człowiek, który prócz biologii uczył nas również życia i swoistych manier. Ten zakręcony belfer cierpiał na manię skrótów. Polegało to na tym, że jeśli normalny pedagog mówi do uczniów: - Dzień dobry, proszę się przygotować, będziemy teraz pisali ćwiczenie sprawdzające, - pan profesor Piertas wyrażał to samo okrzykiem: - Stop! Błysk! Cwicz! Sprawdz! Pisz!”, - i wszyscy musieli wiedzieć, o co mu chodziło. Pamiętam jak kiedyś wychowawca, pan profesor Gul, zobaczył w dzienniku przy nazwisku Mamcarczyk uwagę Pietrasa, zapisaną skrótowo: „Oł. / Pi.”. Skrót ten rozszyfrował metodą dedukcji i zapytał wójta, dlaczego uczeń Mamcarczyk pisze na biologii ołówkiem. Na co wójt stanął na baczność, bo tak było nakazane, i wyrecytował: - To nie tak jak pan myśli panie profesorze, bo „Oł.” - to brak ołówka, a „Pi.” - to panie profesorze - koszula jak pidżama. Tu muszę Państwu wyjaśnić, że do szkolnych mundurków trzeba było nosić wyłącznie koszule gładkie, a Mamcarczyk dostał w paczce z Ameryki koszulę w chabrowe palmy, w jakiej wtedy Elvis Presley śpiewał swoje Blue Hawaii.
Pewnego roku, nakazem Ministra Oświaty, poszerzono program nauczania o nowofalowy przedmiot nazwany „Higieną”, którego miał nauczać profesor biologii. Przenigdy nie zapomnę jak poczciwy Pietras rozpoczął pierwszą lekcję w taki oto sposób: - Stop! Batiarygi! Moja mama - twoja mama! Moja siostra - twoja siostra! Moja kuzynka – twoja kuzynka! Regularnie, co dwadzieścia osiem dni – O W U L U J E - Pisz!!! - Klasa notowała wstydliwie, a Pietras grzmiał dalej: - A jak przyjdziesz kretynie po lekcjach do domu i zobaczysz tłumoku, że mamusia zaniemogła, to nie drzyj się od progu, co jest do jedzenia, tylko przyłóż mamusi na czoło kompresik i weź sobie obiad! – Zrozumiano?! – TAAAK! – Beczała skrzekliwie klasa, bo wszyscy byli właśnie świeżo po mutacji. – No to pisz!!!. - I tak dalej... W ten swoisty sposób pan profesor Pietras już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku wprowadzał swoich uczniów do nowej Europy próbując nas nauczyć szacunku dla kobiet.
Inną manią Pietrasa było obsesyjne sprawdzanie szkolnych czapek. Pewnego dnia Mamcarczyk pragnąc zaszpanować przyszedł z gołą głową. Ponieważ profesor Piertas już od rana czatował przy bramie, ktoś rzucił Mamcarczykowi czapkę przez okno. Niestety, czujne oko Pietrasa od razu dostrzegło, że czapka jest za mała, co się skończyło wezwaniem mamusi do szkoły. Gdy pani Mamcarczykowa przyszła na biologię w podanym terminie, Pietras przegadał z nią całe czterdzieści pięć minut, po czym tuż przed dzwonkiem powrócił do klasy i ryknął: - Panowie! Ja tego po prostu nie wytrzymam! Chyba mnie szlag trafi! Widzieliście sami! Pani Mamcarczykowa, przeurocza kobieta ciężko harująca od świtu do zmroku musi przyjść do szkoły. - A czemu? Bo ten fasoniarz Mamcarczyk, co ma łeb jak ceber, sprawił sobie czapkę jak na krasnoludka. - A po co? Żeby kusić dziewczyny plerezą! – Tu młodszym czytelnikom wyjaśniam, że plereza była to modna fryzura „na Elvisa Presleya”, w kształcie łamiącej się fali z zawadiackim grzywaczem nad czołem, utwardzanej zagęszczoną brylantyną.
Sami państwo widzicie, że w takich warunkach każdy wrażliwy człowiek musiał ześwirować.
Jednakże życie pokazało pewną pouczającą prawidłowość. W naszej klasie od samego początku zaznaczył się podział na szczupłą ilościowo grupkę prymusów, kujonów i lizusów oraz zdecydowanie liczniejszą ferajnę z natury inteligentnych leni i nieuków. A jak się w dalszym życiu okazało, ci pierwsi niewiele zdziałali, a z grupy „czarnych owiec” wyrosła cała plejada błyskotliwych karier.
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 3311
Pozdrawiam serdecznie,
Krzyusztof Pasierbiewicz
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz