Upadek Ikara
Jest to obraz mego ulubionego malarza Bruegela. Widzimy spokojny pejzaż nadmorski, pręży żagle piękny statek, na pierwszym planie rolnik orze spokojnie ziemię odkładając tłuste skiby ziemi prymitywnym pługiem, na brzegu oparty o kij pasterz pasie owce. Tytułowego Ikara na pierwszy rzut oka nie widać. Ktoś uparty odnajdzie w końcu z trudem na obrazie jego maleńką postać.
Wiem, że w tych skojarzeniach nie ma nic odkrywczego i posługiwano się nimi wielokrotnie opisując sytuację człowieka, który zginął próbując czegoś dokonać, albo zginął – jak w opowiadaniu Iwaszkiewicza- zupełnie przypadkiem i nikt tego nawet nie zauważył.
Jednak ten obraz przychodzi mi zawsze do głowy, gdy myślę o wydarzeniu, którego byłam świadkiem a właściwie – przez zaniechanie – uczestnikiem i które w mojej pamięci jest istotniejsze niż czołgi, koksowniki, armatki wodne i petardy będące klasyczną scenerią stanu wojennego.
Otóż pewnego pogodnego dnia znalazłam się przypadkiem w okolicy parku Dreszera na Mokotowie. Był to rok 75 albo 76. Tego dnia odwiedził Polskę jakiś sowiecki dostojnik i miał właśnie przejeżdżać Puławską w stronę Wilanowa. Milicja ustawiła szpalery uczniów z kwiatkami i chorągiewkami i odgrodziła chodniki od jezdni. Na moich oczach jakiś zamyślony mężczyzna, typowy inteligent, wszedł na jezdnię usiłując przejść przez Puławską. Natychmiast zaatakowało go kilku rosłych tajniaków w garniturach. Zdezorientowany przechodzień próbował się wyrywać. Wydawało mu się zapewne, że został napadnięty przez jakiś opryszków. Powiedział nawet do jednego z funkcjonariuszy: „jak masz taką twarz musisz nosić odznakę na wierzchu”, co oczywiście tylko pogorszyło jego sytuację. Tajniacy dowlekli go do metalowej niskiej barierki otaczającej park, przełożyli mu rękę przez barierkę i z całą premedytacją ją złamali. Mężczyzna wymiotował wisząc na ogrodzeniu, potem stracił przytomność. Wrzucono go jak worek cementu do suki. Młody chłopak, który odezwał się w jego obronie został wrzucony na jego plecy. Stałam obok nich, ale nie mogłam nic zrobić- tak mi się w każdym razie wówczas wydawało.
Nikt właściwie nie zauważył tego incydentu, nadjechał sowiecki dygnitarz, dzieci i nauczycielki radośnie klaskały i machały czerwonymi chorągiewkami, słońce pięknie świeciło.
Nigdy nie zapomnę spojrzenia tego człowieka. Tak bardzo chciałabym usłyszeć, że przeżył, że życie ułożyło mu się dobrze i że wybaczył tym, którzy mu wtedy nie pomogli. Ale czy to jest możliwe?
Dlatego kiedy widzę panów w eleganckich garniturach, którzy wloką po ziemi człowieka z krzyżem, widzę czystą przemoc. Nie potrzebuję pod pałacem prezydenckim armatek wodnych i czołgów, żeby usprawiedliwić moje skojarzenia i moje oburzenie.
A twierdzenie, że obrońcy krzyża prowokują ludzi do agresji i są winni eskalacji ohydnych incydentów w jego sąsiedztwie ma dokładnie taki sam sens jak twierdzenie, że Żydzi i ich obrońcy wyzwolili w ludziach najniższe instynkty, a więc to oni odpowiadają za Holokaust.