Wigilia wiele razy wyglądała w naszym domu jak zwykły dzień roboczy. Wczoraj też. Rannym ekspresem córka i jej trener (dwa dni wcześniej zdał egzamin na trenera wyścigowego) pojechali do Krakowa. Tam czekał na nich koniowóz z trzema klaczami, które przyjechały z Włoch. Bez chwili wypoczynku przywieźli je na wyścigi, oprowadzili, ubrali w derki, zaprowadzili do boksów i przyjechali (koniowozem zresztą) na kolację przywożąc sianko pod obrus.
Po kolacji pojechali nakarmić konie. Okazało się, że w stajni śpią dwaj pracownicy. Jednego wyrzuciła w Wigilię z domu rodzona córka, bo znalazła sobie barczystego kolegę (niestety na dłużej), drugi stracił mieszkanie w wyścigowym hotelu robotniczym, bo budynek idzie do rozbiórki.
Moja córka i jej trener nie wyprosili bezdomnych ze stajni. Zabrali im papierosy, ale i tak pozostawienie ich w sianie było to wielkie ryzyko. Nie odważyli się jednak przywieźć ich do mnie do domu na nocleg i słusznie. Już nie dałabym rady.
30 lat temu było zupełnie inaczej. Nie było tygodnia, żeby nie zadzwonił do nas niespodziewanie ktoś powołujący się na kolegę kolegi. Z racji bliskości dworca trafiali do nas.
Mąż przerywał ich mętne wyjaśnienia i pytał: „siusiu, herbatę, czy nocleg”. Najczęściej był to nocleg z herbatą.
To były okoliczności niezwykłe. Solidarność, Stan Wojenny. Ale potem też- pomimo, że w domu było pięcioro dzieci nigdy nie było problemu z przyjęciem jeszcze jednej osoby. Niektórzy mieszkali dłużej. Zanim stanęli na nogach. Parę tygodni, kilka miesięcy. Rekord – półtora roku.
Czasy się zmieniły i my też. Wyrzuciliśmy zbędne tapczany.
Na początku wspaniałego filmu Bunuela „Viridiana” (polecam go każdemu, kto uważa, że indywidualna filantropia zastępuje rozwiązania systemowe) jest scena, gdy dwójka młodych ludzi, bohaterka i jej kuzyn wykupują od miejscowego rolnika psa przywiązanego pod wózkiem i biegnącego w związku z tym na podwiniętych łapach. Kiedy kończą długie pertraktacje odchodząc z psem na powrózku, nadjeżdża następny rolnik, z przywiązanym identycznie psem.
To tylko zapowiedź - młoda para sprowadza do swego pałacu okolicznych żebraków. Nie widzą, że są wykorzystywani i że żebracy są okrutni dla siebie nawzajem. Film kończy scena orgii, którą urządzili sobie bezdomni. W rytm Alleluja z Mesjasza Haendla, usadowieni jak na obrazie „Ostatnia Wieczerza” Leonarda da Vinci, oddają się sprośnym zabawom.
Przesłanie tego filmu to granice filantropii. Podobnie przedstawia ten problem Gombrowicz, opisując w swoich „Dziennikach” spacer po plaży, w czasie którego zaangażował się w pomaganie wyrzuconym przez fale żuczkom. W pewnej chwili stwierdził, że cała plaża jest tymi żuczkami zasłana i jego działanie nie ma sensu.
Zawsze uważałam, że lepiej uratować choć jednego żuczka niż kierując się egoistyczną logiką statystyki, zostawić wszystkie na pastwę losu. Zgodne jest to z przesłaniem Talmudu: „Kto ratuje jedno życie- ratuje cały świat” okrutnie zbanalizowanym przez częste powtarzanie.
Ale problem polega na tym, że któremuś z kolei żuczkowi odmawia się pomocy. I właśnie to się stało.
„Viridiana” ma dodatkowe przesłanie. Jej bohaterka to osoba bardzo religijna ale zapatrzona w siebie, która przez dobroczynność realizuje indywidualny plan uświęcenia się.
To akurat mi nie grozi- jestem zbyt konkretna i przyziemna. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby zamiast dać komuś jeść - pomodlić się za niego. Dwa lata temu, gdy moje dorosłe dzieci odmówiły zrobienia zastrzyku choremu sąsiadowi, bo spieszyły się do kościoła, wrzasnęłam: „ p... chrześcijanie” i wybiegłam zrobić ten zastrzyk.
Podziałało. Powtarzają to jako bon mot, ale wzięły to sobie do serca.
Wczoraj jednak wszyscy nie zdaliśmy egzaminu.
Czy wystarczy się pocieszać, że 2011 lat temu w stajence też było zimno i niewygodnie?
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 3829
że akurat w wigilię Bożego Narodzenia i w tej stajence pojawili się wędrowcy;)
mi nie skapuje z brody to nie daję. Przyświeca mi jednak myśl, że nie zawsze potrzebujący pomocy są sami sobie winni...oraz, że bezduszność może też kopnąć bezdusznego.