Absolut potrzebny każdemu
Większość ateistów, z którymi miałem do czynienia, wykazywało kompleks wyższości. Brał się on głównie z przeświadczenia o wyższości ich światopoglądu nad światopoglądami tzw. wierzących. Ci ostatni są przecież wyznawcami zabobonu, podczas gdy światopogląd ateistów jest naukowy i racjonalistyczny.
Wielu z nich sprowadzałem do rzeczywistości uświadomieniem, że ich światopogląd jest także oparty na wierze, bo w obrębie nauk przyrodniczych, na które się z reguły powołują jako fundament swoich ateistycznych przekonań, nie można przeprowadzić dowodu ani na istnienie, ani na nieistnienie Boga.[1] Mało tego: ateistom, będącym z reguły materialistami, można wykazać, że materia, w świetle tego co wie o niej nowożytna fizyka, jest kiepskim kandydatem na Byt Absolutny. Filozofom greckim zajmującym się ontologią materialny Wszechświat mógł wydawać się opoką, ale dziś wiemy, że pojęcie materii rozmywa się zarówno w stanach ekstremalnych (np. w erze Plancka, kiedy nie obowiązywały znane nam prawa fizyki, w czarnych dziurach, gdzie czas i przestrzeń zamieniają się miejscami), jak też pod postacią ciemnej materii i ciemnej energii, o których właściwościach nie wiemy praktycznie nic, a które stanowią, wedle najnowszych szacunków, 95% ogółu materii Wszechświata! [2] Materia stanowi więc byt, któremu trudno przypisywać atrybuty Bytu Absolutnego, jak to beztrosko czynił sobie Parmenides, twierdząc że Wszechświat jest bytem jedynym, ontologicznie wystarczającym, absolutnym i koniecznym. Skoro fizycy i filozofowie mają problem z definicją materii, to jeśli ontologia ma mieć jakieś trwałe oparcie, należałoby kandydata na Byt Absolutny szukać gdzie indziej.
W tym miejscu ktoś zapyta: a czy w ogóle musi istnieć jakiś Byt Absolutny? Ontologia określa go jako byt konieczny – co do tego w różnych systemach światopoglądowych panuje zgoda. Tak uważają teiści (św. Bonawentura: absolut (Bóg), jest bytem prostym, niezmiennym, koniecznym, Leibniz: absolut jest bytem koniecznym, którego sama możliwość wywołuje aktualność). Podobnie deiści (Fontenelle, Rousseau, Diderot, Voltaire) przyjmowali absolut filozoficzny, jako istotę najwyższą, byt konieczny i wieczny, który jest przyczyną zaistnienia świata. Także filozofia marksistowska nie neguje istnienia Absolutu; jego funkcję pełni materia, której przypisuje się cechy absolutne: wieczność, samowystarczalność i nieograniczoność (w świetle powiedzianego wyżej przypisywanie jej dziś tych cech ma charakter życzeniowy).
Mimo wszystko nie unikniemy odpowiedzi na pytanie: czy w ogóle coś musi istnieć?
Czy może być tak, że nie istnieje nic?
Z analiz Bergsona wynika, że pojęcie nicości absolutnej nie ma sensu. Chcąc bowiem otrzymać nicość absolutną, całkowitą i zupełną, należałoby unicestwić w myśli nie tylko Wszechświat i wszystko, co on w sobie zawiera (w szczególności człowieka, który ogarnia ten Wszechświat myślą i który myślą usiłuje go unicestwić i jednocześnie unicestwić samego siebie), ale należałoby również unicestwić w myśli wszelki byt. Bergson wykazuje, że taka operacja jest niemożliwa. Nie możemy w myśli unicestwić wszelkiego bytu. A zatem nicość nigdy nie jest dla myśli dostępna.[3]
Realizm to akt wiary
Bergson podążał tropem Kartezjusza, który, szukając odpowiedzi na pytanie, czy w ogóle coś musi istnieć, zaproponował takie rozumowanie: załóżmy, że nie musi, zwątpmy w istnienie czegokolwiek. Wniosek? Dubito ergo cogito, cogito ergo sum (wątpię, więc myślę, myślę, więc jestem). Czyli każdy z nas ma subiektywną pewność, że istnieje co najmniej jeden byt: moja świadomość. Wszystko inne, być może istnieje, ale tego udowodnić się nie da. Solipsyzm – pogląd, że istnieje tylko własne ja, a wszystko inne (z wszystkimi bliźnimi włącznie!) to tylko projekcje w rodzaju marzeń sennych – jest nie do obalenia. Kto bowiem konsekwentnie stoi na takim stanowisku, ten naturalnie każdy „dowód realności” – nawet spadającą nań z dachu cegłę lub czynną napaść drugiego człowieka – będzie interpretował jako „wymysł” własnej świadomości.[4]
Solipsyzm nie ma jednak dobrej prasy; jego zwolenników uważa się raczej za świrów i nikt serio ich nie traktuje; zarówno materialiści jak i większość idealistów hołduje realizmowi, czyli uznaje istnienie świata zewnętrznego. Lecz nie jest to akt wiedzy – odwołajmy się do Karla Poppera: Twierdzę, że realizmu nie można ani udowodnić, ani odeprzeć. Podobnie jak wszystkiego innego, z wyjątkiem logiki i elementarnej arytmetyki, nie można go poprzeć dowodami; jednakże o ile empiryczne teorie naukowe dają się obalić, o tyle realizmu nie można nawet odrzucić... Można na jego korzyść argumentować, a argumenty przemożnie za nim przemawiają. [5]
Tak więc realność naszego codziennego świata okazuje się przedmiotem wiary. Pisze Ditfurth: To, co uważaliśmy za niezawodny miernik, który pozwala na zmierzenie wszystkiego, co jeszcze oprócz tego świata rości sobie prawo do realności, zostało zdemaskowane jako czyste przypuszczenie. Uznanie rzeczywistości tego świata nie jest aktem poznania, lecz aktem zaufania, swobodną decyzją na rzecz jednej spośród wielu innych możliwości (między innymi i idealizmu). [6]
Twardo stąpającym po ziemi materialistom pozostaje więc także wiara. Po pierwsze, w istnienie materii, którą stawiają na piedestale Bytu Absolutnego. Po drugie w nieistnienie Boga; która to wiara jest opozycją do wiary w Jego istnienie.
Agnostycyzm: światopoglądowy wytrych
Niektórzy z ateistów wolą określać się bardziej (ich zdaniem) miękko – jako agnostycy. Wedle encyklopedii agnostycyzm to pogląd, według którego niemożliwe jest całkowite poznanie rzeczywistości (niektórzy, bardziej asekuracyjni, dodają jeszcze słowo „obecnie”). Osobiście nie rozumiem, co oznacza agnostycyzm w sensie postawy życiowej. Wedle Bertranda Russella agnostycy przyjmują, że nie ma dostatecznych podstaw, aby potwierdzić istnienie Boga lub mu zaprzeczyć. [7] Więc agnostyk, że tak powiem, wstrzymuje się od głosu w sprawie Boga. Uważa, że tej kwestii nie da się rozstrzygnąć. Ale przecież ja też tak uważam! Nie można udowodnić istnienia Boga ani Jego nieistnienia. Gdyby było można, wiara okazałaby się zbędna. Każdy staje przed wyborem: tak lub nie – żadne wstrzymywanie się od głosu nie ma tu sensu. Agnostycyzm może być podejściem metodologicznym w procesie poznawczym, ewentualnie podstawą do wyboru ateizmu jako światopoglądu, ale nie samą postawą życiową. Ks. prof. Michał Heller nazywa takie podejście metodologiczne a-teizmem i jako naukowiec je stosuje, natomiast jako kapłan, jako chrześcijanin (postawa życiowa) jest teistą.
Obserwacja antropologiczna
Skoro obie opcje światopoglądowe są kwestią wiary, to można by sądzić, że panuje między nimi symetria. Nic podobnego. Przeczy temu obserwacja antropologiczna, która rejestruje występowanie w świecie przeogromnego bogactwa religii. Ich różnorodność może przyprawić o zawrót głowy, ale w jednym są zgodne: zakładają wiarę w Boga (czasem w bogów, nie kłóćmy się teraz o szczegóły).
W czasach PRL-u, kiedy to mieliśmy do czynienia z urzędową indoktrynacją ateistyczną, zjawisko mnogości religii lansowano jako oczywisty argument za tym, że religie to bajeczka. Niby oczywiste: bo jeśli ich tak wiele, to który Bóg jest prawdziwy?
Tymczasem, jeśli spojrzeć w optyce antropologicznej, zjawisko to świadczy o czymś wręcz przeciwnym. Warto tu powołać się na opasłe dzieło Fenomenologia religii Gerardusa van der Leeuw'a, książkę niezwykle frapującą przede wszystkim dlatego, że pokazuje korelację zjawisk i pojęć w najróżniejszych religiach świata. Van der Leeuw zadał sobie trud zestawienia religii właśnie w optyce zjawiskowej, kategoryzując podobieństwa i pokazując niezbicie, jak wiele jest cech wspólnych łączących religie funkcjonujące w nawet całkiem niezależnych od siebie kulturach. Są to motywy Ojca, Matki, Syna Bożego, Wcielenia, Odkupienia, Sacrum, etc. Dla ilustracji przedstawię bliżej motyw Ojca, widoczny w wielu religiach, które rozwijały się niezależnie od siebie, często do tego stopnia, że można wykluczyć tezę o dyfundowaniu kultur. Czasem przybiera on inne formy, np. w starożytnym Babilonie wuja (sic!), w prastarym Egipcie byka, a na Wyspach Triobriandzkich zaciera się różnica między ojcem i synem. Oczywiście, motyw Ojca najwyraźniej widoczny jest w wierze Izraela, choć tu właśnie pojęcie to zupełnie nie ma związku z płcią.[8]
Motywy te, choć w sposób zjawiskowo odmienny, powtarzają się w antropogenezie jak muzyczne frazy w fugach Bacha. Moim (i nie tylko) zdaniem to rezultat Objawienia, które jest immamentne w noosferze. Objawienie to, w zderzeniu z ludzką, a więc ułomną świadomością owocuje zróżnicowanymi formami kultur religijnych w antropogenezie. Zróżnicowanymi, lecz wykazującymi powtarzalność w wielu cechach.
Podam analogię: prawo grawitacji odkryte zostało przez Newtona, ale gdyby pojawił się jakiś przyrodnik dajmy na to w Japonii i je odkrył, musiałoby wyglądać tak samo, lub bardzo podobnie. Dlaczego? Bo prawo to obowiązuje niezależnie od miejsca we Wszechświecie (a już z pewnością na Ziemi). Jest – jakby to powiedział ks. prof. Michał Heller – elementem Wielkiej Matrycy. Wiedza o Twórcy Wielkiej Matrycy jest, sądzę, starannie dozowana przez Niego samego – właśnie w procesie Objawienia. [9]
Racjonalizm czy teoria spiskowa?
Powyższe rozumowanie można zilustrować przypowieścią. Wyobraźmy sobie, że kilkudziesięcioosobowej grupie studentów postawiono takie zadanie, aby każdy, po usłyszeniu sygnału dźwiękowego, zapalił latarkę. Wszystkie latarki się zapaliły, za wyjątkiem jednej. Czy obserwatorzy eksperymentu (którzy nie słyszą sygnału), stwierdzą, że wszyscy studenci (poza tym jednym), ulegli halucynacji (albo się zmówili), czy raczej że to ten jeden nie dosłyszał, albo mu się latarka popsuła?
Załóżmy, że ktoś z obserwatorów wskazał na pierwszą możliwość – że ulegli halucynacji. Czy możemy powiedzieć, że jego wniosek jest racjonalny? Ktoś inny uważa, że pozostali studenci się zmówili. Czy nie uznamy tego za przejaw teorii spiskowej?
Obserwacja antropologiczna fenomenu religii stanowi przesłankę istnienia Boga tak samo, jak obserwacja spadających jabłek jest empiryczną przesłanką prawdziwości prawa grawitacji. Gdyby jedno ze spadających jabłek zatrzymało się nagle w połowie drogi, nie twierdzilibyśmy, że prawo grawitacji jest niedobre, lecz mówilibyśmy o cudzie lub podejrzewali, że ktoś dla kawału spuszcza z drzewa jabłko przywiązane do gałęzi przezroczystą żyłką. W empirii bowiem decyduje powtarzalność, a pomiary (obserwacje) drastycznie odbiegające od średniej odrzuca się jako mało wiarygodne, lub sfałszowane. I nie widzę powodu, dla którego ta metodologiczna zasada nie powinna obowiązywać także w obserwacji antropologicznej.
Kto błądzi? Miłość jako kryterium
Ktoś zapyta: no dobrze, ale czy Bóg jest doskonały we wszystkich religiach? Np. w religii Azteków także?
Z pewnością nie jest. Co tam szukać po Aztekach, kiedy mamy bliższy nam casus satanizmu. Ludzkość błądzi w poszukiwaniach Boga tak samo jak błądzi w poszukiwaniu praw rządzących tym światem (nauki przyrodnicze).
Kto zatem jeszcze błądzi, skoro nie tylko ateiści? Oczywiście, każdy będzie twierdził, że to jego Bóg jest prawdziwy. Wszak wiara, która dopuszcza prawdziwość innej wiary nie jest wiarą autentyczną. Skoro tak, to czy istnieje jakieś kryterium pozwalające odróżnić, czyja wiara jest fałszywa? Kto wierzy w fałszywego boga?
Uważam, że istnieje. Ale ten mój pogląd ma charakter wiary, choć mogę go podeprzeć racjonalną argumentacją, również podpartą przyrodniczą i antropologiczną obserwacją. Oto ona:
Obserwacja antropologiczna rejestruje całą klasę religii, które w centrum swej uwagi umieszczają relacje interpersonalne, przez co są religiami nie jednostek, a całych społeczności. Niektóre z nich, w tym także chrześcijaństwo, mają ambicję porządkowania relacji między Bogiem i ludźmi oraz między ludźmi według kryterium miłości. Chrześcijaństwo twierdzi nawet, że Bóg jest Miłością.
Duże to ambicje czy małe? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy ogarnąć refleksją nie tylko całą antropogenezę, lecz wręcz kosmogenezę. Dokonując tego, spostrzeżemy jedno zjawisko stale w świecie egzystujące: proces, ewolucję. Świat nie jest statyczny, lecz ewoluuje, zmienia się. Z trendów ewolucji próbujemy antycypować przyszłość. Predykcja taka nie ma, rzecz jasna, znamion pewności, lecz nie jest też ślepym błądzeniem. Jak w niej znajdujemy chrześcijaństwo?
Ateiści (a przynajmniej większość z nich) twierdzą, że wcale nie znajdujemy. Dla wielu z nich religia jawi się jako produkt ciemnoty i zacofania, często jako narzędzie ucisku i wyzysku. Religie wylądują na śmietniku historii, przyszłość zaś należeć będzie do wiedzy i postępu.
A co na to chrześcijaństwo? Jak się postrzega w wizji przyszłości ewoluującego Wszechświata? Czy jest w niej miejsce na Chrystusa? Teilhard de Chardin, francuski teolog, filozof, antropolog i paleontolog uważa, że jest. Twierdzi wręcz, że Chrystus jest ogniskiem ewolucji, punktem, ku któremu biegnie ewoluujący świat. Zaproponował on spojrzenie na świat z perspektywy najszerszej, jaka jest do pomyślenia – czyli z perspektywy kosmogenezy. Tylko ono pozwala zauważyć, że pozornie odległe procesy ewolucyjne materii nieożywionej i ożywionej podlegają identycznym prawom, identycznej dialektyce: dywergencja - konwergencja - skupienie się w kolejnej, nowej jakości. Tak dzieje się na szczeblu subatomowym, atomowym, molekularnym, biologicznym i antropologicznym. Ekstrapolując od niższych stadiów ewolucji Teilhard wyodrębnia rysy charakterystyczne naukowo określonego ogniska ludzkiej konwergencji. Aby uświadomić sobie zróżnicowaną jedność, która zachowa to, co już zostało osiągnięte, mianowicie osobowość ludzką, duchowość i indywidualność, wynosząc jednocześnie człowieka na wyższy szczebel jedności, trzeba przyjąć, że nowe ognisko musi: być osobowe, gdyż ludzkość nie może zjednoczyć się wokół jakiegoś bezosobowego punktu. By pociągać istoty duchowe, ognisko musi być samo duchowe, i aby pociągnąć ludzi posiadających niezniszczalną wolę życia, ognisko to musi być wieczne. Musi działać wewnątrz człowieka; musi być immanentne. Jednocześnie musi być ponadosobowe i pozaosobowe; musi być przeto transcendentne. Jedynym czynnikiem, który odpowiada tym wszystkim wymaganiom, jest osobowa, wieczna, duchowa, immanentna, transcendentna miłość. [Miłość jest jedyną siłą, która może zjednoczyć ludzi w trwałym związku zdolnym do udoskonalenia ich niepełnych osobowości, przy jednoczesnym zachowaniu tego, co jest nieprzekazywalne w tych osobowościach.] Teilhard nadaje temu naukowo określonemu ognisku miano „Punktu Omega”, z jawnym odniesieniem do Chrystusa, Alfy i Omegi Apokalipsy. [10]
Reasumując: według Teilharda z chwilą pojawienia się gatunku homo sapiens ewolucja, odbywająca się dotąd na poziomie biologicznym (biosfera), wkroczyła na poziom duchowy (noosfera). I tak jak walka o byt była jej motorem napędowym na szczeblu biologicznym, tak miłość będzie stymulować ewolucyjny postęp na szczeblu duchowym. Przypomnijmy sobie tezę marksistów o walce klas jako sile napędowej dziejów. Popatrzmy na nią w perspektywie ewolucji. Widzimy, że ekstrapoluje ona w trywialny sposób relację porządkującą mechanizmy ewolucyjne w biologii (walka o byt) analogicznym mechanizmom w antropologii (walka klas). Nie zakłada więc dynamizmu owych relacji, lecz ich stagnację. Czy tak ma wyglądać postępowa wizja świata?
Ruch ku Sensowi
Wszechświat biegnie więc ku Miłości. Aby to ujrzeć, trzeba wzlecieć myślą ponad czas, w który jesteśmy uwikłani, bo stamtąd widać najlepiej ruch Wszechświata. Ruch ku Sensowi.
Tak więc wierzę, że to wiara w Boga, który jest Miłością jest prawdziwa, bo nadaje całej kosmogenezie (w tym antropogenezie) cel i sens. Wierzę mocą wiary, lecz na bazie racjonalnych przesłanek. Jednocześnie rozum każe mi dopuszczać możliwość, że inne wiary (w tym także ateizm) mogą być prawdziwe. Rozum (ale i wiara w Boga, który jest Miłością) nakazuje mi zatem szacunek dla innych wyznań, innych światopoglądów (dotyczy to także ateizmu), o ile nie są afirmacją destrukcji i nienawiści.
Ale tenże rozum nakazuje mi także argumentować, że ateiści, czyli ci, którzy decydują się na wiarę w nieistnienie Boga, wybierają, moim zdaniem, opcję najmniej zgodną z obserwowanymi w przyrodzie i antropologii trendami i prawidłowościami.
____________________________
[1] Jeden z bohaterów dramatu Mrożka „Ambasador” mówi: „Niech mnie Bóg uchowa, żebym się starał o dowody na Jego istnienie. Szukanie dowodów na istnienie Boga jest grzechem”. Jest to z pewnością pogląd ekstremalny, lecz nie absurdalny. Spójrzmy: Bóg mógł przecież tak zaprojektować świat, że Jego obecność nie byłaby aktem wiary. Mogłyby wszak istnieć dowody na kształt tych w matematyce: nieskazitelne estetyką i porażające mocą logiki. Jak dwa a dwa cztery. Tak nie jest. Bóg stworzył świat egzystujący w niepojętej dla nas symbiozie z Tajemnicą. Lecz przecież to ona właśnie jest dla nas gwarantem wolności. Dzięki takiej, a nie innej konstrukcji świata mogę wybrać między wiarą a niewiarą. Nie jestem do końca zdeterminowany tym, co NA PEWNO jest. Wolny mam też wybór w otwarciu się - lub nie - na mowę drugiego człowieka. Na jego argumentację. Bo też każdy ma prawo do argumentowania swego wyboru wiary bądź niewiary.
[2] zob. Tadeusz Solecki – Ciemna strona Wszechświata, http://portalliteracki.p…
[3] Claude Tresmontant – Problem istnienia Boga, PAX 1970, s. 79 i nast.
[4] zob. Hoimar von Ditfurth – Nie tylko z tego świata jesteśmy, PAX, 1985, rozdz. „Jak dalece nasza rzeczywistość jest rzeczywista”.
[5] Karl R. Popper – Obiektive Erkenntnis, Hamburg 1973, s. 50 (cytat za Ditfurthem z op. cit.)
[6] Hoimar von Ditfurth – op. cit.
[7] Bertrand Russell – Kto to jest agnostyk? (za Wikipedią)
[8] Gerardus van der Leeuw – Fenomenologia religii KiW 1978, s. 222 i nast.
[9] por. Michał Heller – Filozofia przypadku, Copernicus Center Press 2012, s. 314 i nast.
[10] Robert T. Francoeur – Horyzonty ewolucji, PAX 1969, s. 125-127
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 10887
Ty chyba lepiej wiesz, co ja wiem.
"jeżeli słowa nie mają precyzyjnego odniesienia do rzeczywistości (prawdy), to mowa staje bełkotem."
Święte słowa. Dlatego proszę się odnieśc do mojego eseju merytorycznie.
z poważaniem
MStS
To prawda. Dało sie w historii zauważyć burzliwy rozwój prądów ateistycznych w czasach, gdy była pogoda na optymizm poznawczy - np. przełom XIX i XX w, kiedy to w fizyce wydawało się, że wszystko jest już wyjaśnione. A tymczasem Pan Bóg dał fizykom prztyczka w nos, odkrywając przed nimi kwanty i mechanikę relatywistyczną. Jednak taktyka wyjasniana Bogiem nierozpoznanych jeszcze obszarów wiedzy przyrodniczej nie jest najfortunniejsza. W tej domenie odpowiada mi myślenie ks. Prof. Hellera, dość czytelnie wyrażone np. w książce "Filozofia przypadku".
Dziękuję i pozdrawiam!
Dziękuję za wizytę i pozdrawiam!
Nikt z nas nie wie, jak blisko/daleko jest od prawdy.
Nie będę tracił czasu na trykanie się z dyletantami.