Wczoraj pod moim wpisem jeden z interlokutorów wrzucił wywiad z profesorem Andrew A. Michtą w tonie: „posłuchaj, bo ten człowiek wie, co nadchodzi”. To znamienne, bo właśnie takich „proroków kryzysu” Zachód produkuje dziś masowo. Ludzi, którzy zza pulpitów think tanków i wojskowych instytutów budują jedną, dominującą narrację: przygotować się do wojny, bo będzie wojna. I choć Michta przedstawiany jest jako ekspert, to jego głos jest częścią większej machiny, która robi dokładnie to, co robiła wielokrotnie w historii: nakręca społeczeństwa do strachu, do mobilizacji i do wydatków wojskowych, które nie mają nic wspólnego z realnym bezpieczeństwem.
Kogo reprezentuje Michta?
Każdy, kto go słucha bez kontekstu, może myśleć, że przemawia niezależny intelektualista. Tymczasem Michta od dekad zanurzony jest po uszy w instytucjach amerykańskiego kompleksu militarno-strategicznego. To ludzie, którzy nie żyją w świecie konsumentów, pracowników, rodzin i zwykłych zjadaczy chleba. To ludzie, którzy żyją w świecie map sztabowych, doktryn odstraszania, budżetów Pentagonu i analiz „najgorszego przypadku”.
Jego narracja jest czystą destylacją amerykańskiej szkoły realizmu geopolitycznego:
- świat to pole sił,
- bezpieczeństwo daje armia,
- pokój utrzymuje się groźbą zniszczenia,
- a przyszłość to coraz ostrzejsza rywalizacja militarna.
To podejście ma swoją historię i jest to historia raczej zimnych kalkulacji niż mądrości. To ta sama szkoła, która w latach 50. generowała memy o „komunistycznej inwazji”, w latach 80. straszyła „oknami podatności nuklearnej”, a w XXI wieku produkuje obsesję „nieuchronnego starcia z Chinami”.
Dlaczego eksperci mówią: „wojna nadchodzi”?
Bo mówią to od stu lat. To jest ich zawód. Ba, to jest ich misja polityczna.
Powody są stare jak świat:
- Strach napędza budżety.
Od czasów prezydenta Eisenhowera wiadomo, że strach społeczeństw to waluta polityczna kompleksu militarnego. Gdy ludzie się boją, łatwiej przekonać ich, że zamiast szpitali, szkół i stabilnych pensji potrzebują rakiet, czołgów i amunicji. - Narracja wojny cementuje dominację USA.
Amerykańska potęga nie opiera się na dyplomacji, lecz na gigantycznej sile militarnej. Aby ją utrzymać, trzeba stale uzasadniać: „świat jest niebezpieczny, tylko my was obronimy”. - To szkoła myślenia, która widzi przyszłość wyłącznie w kategoriach zagrożeń.
Geopolityka w wydaniu Michty jest jak stary gramofon: innej płyty nie ma. Wojna to nie opcja, to oczywistość. Taka optyka ma jedną wadę: zamienia społeczeństwa w zakładników militarnej paranoi. - Bo strach jest zaraźliwy.
I łatwiejszy do sprzedania niż skomplikowana prawda.
To, co mówią ludzie tacy jak Michta, jest więc tylko częścią większego mechanizmu. Mechanizmu, który, jak pokazuje historia, niemal zawsze pchał świat w stronę tragedii.
Skutki uboczne takiej retoryki to nie żarty, to systemowe niszczenie społeczeństwa
1. Tworzy się wrażenie, że wojna jest nieunikniona.
W latach 1910–1914 wszyscy w Europie powtarzali: „wojna jest nieunikniona”. Zgadnijmy, co się stało w 1914 roku? Dokładnie to, co wmawiano społeczeństwom. Samospełniająca się przepowiednia.
2. Usprawiedliwia rosnące wydatki wojskowe kosztem wszystkiego innego.
W latach 30. państwa wydawały fortuny na armię, tłumacząc: „kryzys musi być przezwyciężony siłą”. Efekt? Zamiast naprawić gospodarki, doprowadzono do największej rzezi w historii.
3. Wypycha z debaty alternatywy pokojowe.
Przed I wojną światową działacze pokojowi nazywani byli „naiwnymi marzycielami”. Przed II wojną światową „agentami wroga”. Dziś mechanizm jest ten sam. Wystarczy zapytać o dyplomację, by otrzymać etykietkę: „pożytecznego idioty”.
4. Eskaluje napięcia w relacjach międzynarodowych.
Wyścig zbrojeń ZSRR–USA był oparty właśnie na takich analizach. Każda ze stron zakładała najgorsze, więc przygotowywała jeszcze więcej rakiet. Efekt? Sytuacja, w której dwukrotnie (1962, 1983) świat stał o włos od nuklearnego samobójstwa cywilizacji.
Historia pokazuje bezlitośnie:
Stale mówiąc o „nieuchronnej wojnie”, eksperci tworzą warunki, w których wojna rzeczywiście staje się nieuchronna.
Gospodarka w kryzysie, który od stu lat rozwiązuje się… zbrojeniami
Dzisiejszy świat cierpi na problem, którego Michta nie poruszy nawet słowem: nadprodukcję.
Mamy więcej fabryk niż potrzeb. Więcej towarów niż chętnych. Więcej mocy produkcyjnych niż rynku.
Co robią państwa w takiej sytuacji? To, co robiły w latach 30., w latach 50., 70., 80. i 2000.: rzucają się w ramiona militarnej stymulacji gospodarki.
Wydatki na wojsko to:
- sztuczne miejsca pracy,
- sztuczna koniunktura,
- sztuczny popyt,
-sztuczne poczucie stabilizacji.
Ale efekt ekonomiczny jest jeden: to nie buduje bogactwa, to je pożera. Ani jeden czołg nie naprawił nigdy strukturalnego kryzysu gospodarczego. Wręcz przeciwnie, wiele razy doprowadzał do jego pogłębienia.
Przykłady?
- Niemcy w latach 30. — gigantyczny program zbrojeń kończy się globalną katastrofą.
- ZSRR — gospodarka wojenna prowadzi do ostatecznego upadku systemu.
- USA — miliardy na wojny w Iraku i Afganistanie, a dług publiczny eksploduje.
Dziś jesteśmy w tej samej spirali. Z tą różnicą, że mamy broń zdolną zakończyć cywilizację w godzinę.
Parasol atomowy — mit i rzeczywistość
W rozmowach takich jak ta z Michtą parasol atomowy USA przedstawiany jest jak magiczna tarcza: „Polska jest bezpieczna”. Tylko że realna funkcja tej tarczy jest zupełnie inna.
Parasol atomowy nie służy temu, by wygrać wojnę.
Parasol atomowy służy temu, by wojny nie było.
Nikt nie może „wygrać” wymiany jądrowej, bo nawet ograniczone użycie atomu wywoła: odwet, skażenie, załamanie gospodarcze, klęskę humanitarną, globalny chaos klimatyczny.
Dlatego USA, Rosja i Chiny wiedzą jedno: atomem straszy się, ale się go nie używa. Ale w tej „geopolitycznej operze” nikt nie zadaje pytań oczywistych. Dlaczego dziennikarz NIE zadał najważniejszego pytania? Dlaczego nikt nie zapytał Michty: „Czy można wygrać wojnę atomową?” Odpowiedź jest tak prosta, że aż niewygodna: Bo to jedno pytanie rozmontowałoby całą narrację strachu, mobilizacji i zbrojeń. Gdyby profesor powiedział prawdę: Wojny atomowej wygrać się nie da, cała jego opowieść o „strategiach przyszłych konfliktów” zamieniłaby się w groteskę. To pytanie zburzyłoby cały teatr wojennego napięcia.
Dlaczego wojny atomowej nie da się wygrać — brutalnie jasno
- Bo każda wojna atomowa uruchamia automatyczny odwet.
- Bo nawet 1% wymiany atomowej niszczy infrastrukturę kontynentów.
- Bo zimna nuklearna oznacza globalny głód.
- Bo gospodarka światowa nie przetrwa nawet jednej dużej detonacji w centrum przemysłowym.
- Bo spirala eskalacji jest niepowstrzymywalna.
- Bo nie da się prowadzić wojny w świecie sprzężonych gospodarek.
- Bo nie istnieje możliwy „zwycięzca”.
Każdy, kto mówi o wojnie atomowej w kategoriach strategii, tak naprawdę mówi o samobójstwie, tylko bardziej eleganckimi słowami.
Po co więc ta cała dyskusja?
Po to, by społeczeństwa uwierzyły, że zbrojenia są jedyną drogą. Że wojna jest realną opcją. Że nie ma alternatywy.
To jest narracja wygodna dla wąskiego kręgu ludzi, którzy z tego żyją: kompleksów zbrojeniowych, think tanków, politycznych handlarzy strachem. Ale nie jest to narracja służąca przyszłości.
Co jest lepszym rozwiązaniem?
- Nowy model gospodarczy, nieoparty na zbrojeniach.
- Realna transformacja energetyczna, technologiczna i społeczna.
- Silne instytucje międzynarodowe, które zmniejszają ryzyko konfliktu.
- Kontrola zbrojeń strategicznych, a nie ich rozkręcanie.
- Dyplomacja, której dziś nikt nie traktuje poważnie, bo jej nie rozumie.
- Odebranie ekspertom strachu monopolu na opisywanie świata.
Bo prawdziwą odpowiedzialnością nie jest przygotowanie się do nieuniknionej wojny. Prawdziwą odpowiedzialnością jest sprawić, żeby nie była nieunikniona. Dopóki słuchamy ludzi takich jak Michta bez pytania „po co to mówisz?”, będziemy w tej samej spirali, która w XX wieku zakończyła się hekatombą. A XXI wiek nie da nam drugiej szansy. Jeśli popełnimy ten sam błąd, ostatnia rzecz, jaką usłyszymy, będzie nie analiza geopolityka, lecz syreny ostrzegawcze.
To nie jest czas geopolityków. To jest czas ludzi, którzy potrafią odwagą zastąpić strach i rozsądkiem zastąpić bębny wojny.
kolegen chyba nie zna tego łacińskiego powiedzenia "Si vis pacem, para bellum", stosowane było od wieków, nie - od tysiącleci.
Ukraina została rozbrojona, dlatego została napadnięta.
Ci co pieprzą, że Putin nie napadnie UE, bo jest lepiej uzbrojona, wojsko etc. to pacan, który zasługuje na niejednego liścia. Jakby tak było, to by Ukrainę nie ruszył.
A z tych co to się szykowali, to ktoś kiedyś wygrał. Potrafisz wymienić choć jednego?
niegrzecznie jest odpowiadać pytaniem, @grześ to potwierdzi, ale nie bądźmy aż tak zasadniczy,
jeżeli nie wiesz, to polecam GPT, on zna całą prawdę, przez całą dobę :))
no dobra, wymienię np. cesarstwo rzymskie, to od nich pochodzi to powiedzenie, jak długo byli przygotowani do wojny, tak długo rządzili dość sporym kawałkiem ziemi i wieloma narodami, sądzili, że tak będą trwać kolejne tysiące lat, a może dłużej, rozpasali się, rozleniwili, zdeprawowali się etc. i przegrali z dzikusami.
”Posłuchaj... takich „proroków kryzysu” Zachód produkuje dziś masowo."
To słaba ocena, lekceważąca rzeczywistość, traktująca "machinę" przygotowań wszelkich działań po macoszemu. Po pierwsze, nie istnieje coś takiego jak jeden zachód. Współczesne ich działania to raczej lasagne fałszywych flag zafundamentowane opinią w naszej tradycji dwojako; Nic się nie stało Polacy, i tak nie mamy na to wpływu. To efekt braku odporności na francuskie ciągoty i sąsiedzką agresję. Zbyt słabe w zestawieniu z zespołem danych przetwarzanych wielokrotnie i sumiennie.
.