Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Policjant. Obcy. Więzień
Wysłane przez SilentiumUniversi w 14-07-2024 [17:12]
Policjant
Wyszedł z budynku komendy, kierując się w stronę przystanku tramwajowego. Lekki wiatr pędził białe, strzępiaste obłoczki. Dopiero wtedy poczuł, jak bardzo jest parno i gorąco. Będzie burza - pomyślał. Dookoła zwolna przesuwali się ludzie. Główna ulica była zawsze zatłoczona - zwłaszcza gdy nie było rozruchów albo łapanki, przy straganach po drugiej stronie formowały się długie kolejki. Za ziemniakami - ocenił. Chwilę decydował się, nim też stanął.
- Co dają? - zapytał stojącego przed nim chłopaka w kraciastej koszuli.
- Pomarańcze - burknął - nie widzi pan? - spojrzał spode łba i nagle zmrużył oczy na widok naszywek na jego ubraniu.
Gdzieś już go widziałem - pomyślał, ale nie miał chęci reagować. Co ci chłopcy dzisiaj zeznawali? Schodzili po schodach, jeden z nich podrzucał piłkę, wpadła mu na kondygnację poniżej. Pobiegł za nią, wrzasnął i zwymiotował. Trudniej będzie zidentyfikować ślady. Potem rozmawiał z nimi - długo.
- Opowiedzcie to jeszcze raz.
- Wyszliśmy z mieszkania 34751. Gdy schodziliśmy na parter, piłeczka wypadła mi z ręki i poleciała na dół. Pobiegłem za nią.
- Opisz dokładnie, co zauważyłeś.
- Schody idą w dół i poniżej parteru kończą się ślepo. Po wybudowaniu klatki schodowej zmieniono plany, nie wybudowano piwnic. Tam pomiędzy końcem schodów a dnem pomieszczenia jest trochę miejsca, taki klin. Jest jasno oświetlony światłem odbijającym się od ścian i właśnie tam ... ciało było wciśnięte w najdalszy kąt wnęki, niemal do niej dopasowane. Od razu zrobiło mi się niedobrze.
- Jak je dostrzegłeś?
- Piłka potoczyła mi się prawie na środek, podchodziłem do niej schylony i dlatego dopiero odwracając się zauważyłem ciało kątem oka. To znaczy ... nie rozpoznałem co to jest. Musiałem spojrzeć jeszcze raz.
- Czy to możliwe, aby ktoś mógł tam wejść nie zauważając go?
- Nie. Gdybym się nie schylił, zauważyłbym go od razu.
- Czy ktoś sprząta te schody?
- Tak, raz na miesiąc powinna to robić dozorczyni.
- A ty? - policjant zwrócił się do drugiego świadka.
- 151 przesadza. Za rzadko chodzi do kina. Zwłoki zauważyłem od razu jak tylko poszedłem za nim. Były mocno zakurzone, tak jak schody i cała podłoga. Tam nikt nie chodzi, były tylko ślady 151. Gdyby nie rzucił pawia, pewnie byłoby widać coś więcej. Najpierw myślałem, że to manekin, gumowy, dopiero potem się zorientowałem. Od razu poszedłem na posterunek.
Nieczęsto znajdujemy związane i zakurzone zwłoki denata, który umarł śmiercią głodową - pomyślał. I leżał tam kilka miesięcy, w miejscu łatwo dostępnym i nieuczęszczanym.
W kieszeni odezwał mu się sygnalizator. Alarm. Co mogło się stać? Pewnie coś niebywale poważnego - pomyślał znudzony. Alarm, akcja, może na „Stevensona” i kolejna totalna wpadka. Kiedy oni się nauczą? Pewnie jutro się dowiem, że tam jadę.
***
Walcząc ze śniegiem i przeciwnym wiatrem, który usiłował zrzucić go ze ścieżki dotarł do schroniska. Po sforsowaniu zaspy przed drzwiami wszedł do luksusowo urządzonej świetlicy. Przedstawił się recepcjoniście, może zbyt głośno, wywołując popłoch nielicznych gości. Zażądał kart meldunkowych. Nielegalnych gości było najwyżej dwóch. To była ostatnia rzecz, jaką zapamiętał.
Otwarł oczy. Pomieszczenie wydało mu się podobne do tego, w którym przed chwilą był, ale szczegóły wyraźnie nie pasowały. Jakiś mężczyzna szedł w kierunku drzwi. Przed samymi drzwiami odwrócił się.
- Pan profesor tutaj? Przecież doświadczenia dawno skończyliśmy.
Wyraźnie wziął go za kogoś innego. Próbował wyjaśnić:
- Nie jestem żadnym profesorem. Pro ...
Z błysku jego oczu wywnioskował, że obrał złą drogę. Czyżby został przeniesiony? Spróbował inaczej:
- Źle się czuję i jestem bardzo zmęczony. Możecie wezwać pogotowie?
Mężczyzna kiwnął głową. W korytarzu policjant ostrożnie sięgnął po broń. Była ciepła, lakier na niej wyraźnie łuszczył się pod dotykiem dłoni. Teraz zobaczymy, ile warte są nasze zabezpieczenia - pomyślał. Co mogło się stać? Broń wyraźnie była uszkodzona. Za następnymi drzwiami zobaczył „Stevensona”.
- Skończcie z ta komedią. Przegraliście.
- Łajdaku!
Wrzasnął byle co, wyciągając broń z kieszeni. Nacisnął spust. Smuga światła, która bezradnie pociekła w kierunku przestępcy dała mu dodatkowe sekundy. „Stevenson” zaczął się śmiać. W głębi sali siedziały jeszcze dwie osoby - nie mógł zaatakować. Skierował się w kierunku okna. Było otwarte. Za nim widniał rozległy stok, wznoszący się jednolitą ścianą ku północy. W gęstej mgle na wschodzie i zachodzie migotały nieznaczne rozjaśnienia. Przez te przełęcze można było uciec. Powietrze pachniało wilgocią. Nacisnął przycisk telekinesora. Też nie działał. Z udaną rozpaczą wcisnął go jeszcze raz. „Stevenson” rozpogodził się.
- Widzicie? Mówię wam jeszcze raz, przegraliście. Nic wam to okno nie pomoże.
Wskoczył na parapet. Dla „Stevensona” z niezrozumiałego powodu musiało to być czymś niesamowitym, bo umilkł. Zapewne też opadła mu szczęka i wytrzeszczył oczy, ale policjant już tego nie widział. Biegł wzdłuż murów, obserwując, jak znikały i zacierały się w szarości. To dlatego nigdy nie mogliśmy go znaleźć - pomyślał. Z prawej spośród zieleni wyłoniła się jakaś ruina. Zbiegł ku niej po kamiennych schodkach. Mgła powoli wlokła się za nim. Szeroko, jak okiem sięgnąć rozpościerało się pole ruin, wydarte z żelazobetonu, rozpaczliwie sterczące do góry druty mieszały się ze stosami głazów i wymyślnie ukształtowanych, brunatnych cegieł. Tu musiał poruszać się znacznie ostrożniej. Pościgu za sobą nie dostrzegał, nie miał czasu doszukiwać się przyczyny. W miarę, jak posuwał się do przodu, dookoła pojawiało się coraz więcej żelastwa, zrazu w formie nadtopionych, zardzewiałych i wymieszanych z kamieniami brył, aby wraz z upływem czasu przeobrazić się w równe szeregi zardzewiałych stalowych prętów pokrywających wygładzone, skaliste podłoże aż do granic widoczności. Poczuł, że staje się dziwnie lekki i w łomocie żelastwa zaczął płynąć wraz z mgłą w dół stoku, rozpędzając się coraz bardziej.
Powoli przypominał sobie to miejsce. Znał je. W czasie, gdy był jeszcze dzieckiem, nazywano je „pustynią żelazną” i jak wiele innych dziwów przypisywano je zagubionym, nieznanym cywilizacjom. Czemu uruchomiło się właśnie teraz? Nie interesowało go to.
Ostatnia metalowa ławica ostrożnie ustawiła go na prostokątnej, kamiennej rampie. Rozejrzał się wokoło. Nisko, pod nim wiła się asfaltowa droga. Obok z rampy wystawały jakieś metalowe konstrukcje. W jednej z nich, uwięziony, tkwił dobrze zachowany szkielet. Inne, skorodowane i zrujnowane stały puste. System dźwigni przypominał mu garotę, ale tu, napędzane konwulsyjnymi ruchami skazańca koło zapadkowe łamało mu kręgosłup. Próbował delikatnie odgiąć dźwignię. Szkielet rozsypał się w pył.
Obcy
Leciał nad bezludnym stepem. Z tego, czego uczył się podczas biokonwersji, niezawodnie pamiętał, że powinny tu być wypełnione nitrylem propionowym zamiast wody (na Ziemi nitryle były trujące i niestabilne), zarosłe trawą nieczynne, długie kanały, w których miały próchnieć stare, płaskodenne łodzie. I tajemnicze budowle zaginionych cywilizacji, o proporcjach nie pasujących w żaden sposób do obecnych mieszkańców planety. Co prawda na lądowanie wybrano obszar niezaludniony, ale w okolicy miało być wiele wsi i małych miasteczek. Nie było nic, tylko promienie czerwonobrunatnego słońca i bezludny step.
Po wielu godzinach lotu na horyzoncie ukazała się mu długa pozioma linia. Za nią było tylko niebo. Był to stok płaskowyżu, za którym trawa była już prawie zielona i ukazały się pierwsze drzewa. Nieco później zauważył pierwszą budowlę. Przypominała obrośnięty mchem głaz o regularnych kształtach kapelusza i wysokości znacznie przekraczającej jego wzrost. Na środku kapelusza znajdowało się okrągłe zagłębienie wypełnione ziemią. Aparatura wskazała mu, że sięga do samej podstawy, a w dwóch trzecich wysokości prowadził do niego poziomy kanał o średnicy zbyt małej, aby ktokolwiek z mieszkańców planety mógł się do niego zmieścić. Nie było tam żadnych innych artefaktów, oprócz tego, że budowla znajdowała się na niemal niewidocznym, ukrytym w roślinności kwadratowym podwyższeniu.
Po niedługim czasie na kolejnym wzgórzu ukazały się zabudowania wsi. Dziwne było tylko to, że nic nie wskazywało na istnienie jakichkolwiek mieszkańców. Gdy zbliżył się bardziej, zobaczył przyczynę. Tu i tam leżały szkielety, czasem było ich więcej, czasem mniej, niektóre miały na sobie ślady ciała, inne były czyste. Przemieszczał się pomiędzy zabudowaniami, wyglądały na zupełnie nietknięte, na stołach stały naczynia z resztkami jedzenia, leżały jakieś narzędzia, większość okien i drzwi była zamknięta. Na granicy zabudowań zobaczył stojącego przy drzewie herkulesowej budowy mężczyznę. Zbliżył się do niego. Był przywiązany do drzewa za ręce i nogi. Od dawna nie żył.
Wstrząśnięty, leciał jeszcze do wieczora unosząc się nad lasem. Teren obniżał się coraz bardziej. Gdy zapadła ciemność, zasnął wisząc w powietrzu nad niewielkim bagienkiem, ukryty w koronach drzew.
***
Punkt, ku któremu leciał, opadając w dół okazał się być młodą, jasno ubraną kobietą, siedzącą na kocu tuż pod krzakiem, przy którym wylądował. Zagajnik, który ich otaczał rzedniał stopniowo ku południowi, skąd bił, nasycając spokojem trawy, słoneczny blask. Od niezręcznego ruchu trzasnęła gałązka. Odwróciła się. Zastanawiał się, w jakim języku go zagadnie.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odpowiedział z ukłonem.
- Jak pan się tu dostał? Nie widział pan tablic ostrzegawczych? Ten teren jest własnością prywatną.
- Tam, skąd przybyłem, nie było żadnych tablic - wskazał pionowo w górę.
- Przyleciał pan - uśmiechnęła się - omijając ochroniarzy? Proszę jednak uważać, oni mają broń, kto wie, może obserwują mnie pomimo zakazu, mogą pana postrzelić. Na ich miejscu też by mnie pan podglądał, choćby z nudów.
Przyjął ostrzeżenie. Ręka mimowolnie ześliznęła się w dół na odpowiedni przełącznik. Horyzont drgnął lekko.
- Jak udało się panu ich ominąć? Wymagało to pewnej sprawności i odwagi, prawda?
- Tylko techniki i losu.
- Czy to jakaś aluzja?
- Nie.
- Szukał mnie pan?
Zastanowił się.
- Zobaczyłem białą plamę na tle zieleni, samotną w promieniu kilometrów. Zaciekawiłem się i zleciałem w dół.
- Trwa pan przy swojej wersji.
- Co robić?
Usiadł u jej stóp. Nie zauważyła żadnej anomalii w jego ruchach.
- I na pewno pan mnie nie zna? Nie wiem pan, kim jestem?
- Nawet tego, gdzie jestem.
- Gramy dalej?
- Nie uważam tego za grę.
Nagle zmieniła temat.
- Uważa pan, ze życie jest piękne?
- Teraz tak. Ponad połowę tego zawdzięczam spotkaniu z panią. Reszta to pogoda i okolica.
- Tylko połowa? Kim pan jest?
Spojrzała mu prosto w oczy. Wytrzymał to spojrzenie.
- Czy to jest ważne?
- Tutaj? Jest.
Nagłe uderzenie wiatru zmusiło ją zapewne do opuszczenia wzroku.
- Pewnie nie spotkamy się już nigdy. Chyba - że pani o mnie usłyszy.
Milczenie przeciągało się. Mignął jakiś cień, przesłonił na moment słońce. Długo patrzyła w niebo, starając się dostrzec tam choćby najmniejszy, najulotniejszy ślad.
***
To był tylko sen? Wisiał nadal w powietrzu nad bagniskiem. Mrugnął. Odruchowo przejechał dłonią po kontrolkach aparatury. Działała bez zarzutu. Potem długo leciał prosto przed siebie nad sawanną, aż do momentu, gdy sprzęt zasygnalizował mu obecność istot inteligentnych. Zbliżał się do miasta. Przeleciał nad rzeczułką płynącą porośniętym kolczastymi krzewami wąwozem. Dalej w szerokim rowie zagłębionym w gliniastym gruncie grzebały jakieś istoty. To tak ma wygląda pierwsze spotkanie z żywymi obcymi? Otworzył szerzej oczy. Tak. Tym razem nie miał żadnej wątpliwości. Przez moment myślał o drutach, kratach, jednoosobowych betonowych schronach dla esesmanów i nieotynkowanych budynkach Auschwitzu. Czy da się ocalić choć jednego? Rzucił się w dół. Jeden z nadzorców stał nieruchomo, z automatem przewieszonym niedbale przez plecy i batem w ręku. Drugi pochylał się nad leżącym twarzą w błocie starcem. Nie wyglądało mu to na karę, raczej na egzekucję. Wleciał pomiędzy nich, zapewne nawet nie zdążyli drgnąć i porwał starca. Oddalił się na tyle szybko, że nie zdążyli użyć broni, było to zresztą bez znaczenia, równie skutecznie mogli rzucać grochem ... albo użyć bomby termojądrowej. Za to łączność mieli świetną, niemal natychmiast zza drzew wyleciały trzy policyjne helikoptery. Gorzej było z ich skutecznością, jeden popsuł się od razu lądując w obłoku dymu. Strzelił w śmigło ogonowe drugiego, helikopter widowiskowo stracił stabilność zataczając kółka w pionie i w poziomie, pilot musiał być świetnie wyszkolony, gdyż zdołał miękko wylądować. No, prawie miękko. Za to trzeci gonił ich nieustępliwie, jego pilot próbował strzelać od czasu do czasu. Nie miał zamiaru bezpośrednio atakować tego helikoptera, ale musiał coś szybko wymyślić, trzy zestrzelone pojazdy latające (na pewno tak by to sformułowali) to kiepski początek kontaktu. Teraz leciał nisko pomiędzy dość dziwnie wyglądającymi kopcami, czy też stromymi pagórkami. Nagle w jednym z nich trawa rozsunęła się na zboczu, odsłaniając duży, okrągły i czarny otwór. Ku jego zdumieniu, starzec starał się dać mu do zrozumienia, aby wleciał do środka. Translator był tego pewien, a aparatura nie wykazywała niebezpieczeństwa, w ogóle nic nie wykazywała. Znaleźli się we wnętrzu ciemnego korytarza. Otwór natychmiast zamknął się.
Po chwili pomieszczenie rozjaśniło się, pomimo iż nie było widać żadnego źródła światła. Głos, który się rozległ również nie miał wyraźnego źródła:
- Sądzę, że nie jest pan tutejszy, nawet nie jest pan człowiekiem i przybył pan z ogromnej odległości. Jak to możliwe? Nie jest pan długowieczny, nikt tu też nie jest hybrydą organiczno-techniczną, jak pan.
- Dowolne dwa punkty czasoprzestrzeni dzieli dowolnie mała odległość. Nie da się przekroczyć prędkości światła, ale da się skrócić drogę. To samo jest z czasem, ale tego obecnie nie potrafimy zastosować.
W korytarzu pojawiło się coś w rodzaju noszy na kółkach. Wysunięty manipulator wyjął starca z jego rąk i delikatnie położył na noszach, po czym urządzenie odjechało znikając w mroku.
- Dziękuję też za uratowanie jednego z ostatnich przedstawicieli starego świata. On umiera, ale przynajmniej wśród swoich. A czy mogę zwracać się do pana w ten sposób? Staram się używać form grzecznościowych.
- A z kim rozmawiam? Nie chcę prześwietlać nawet domniemanych sojuszników bez ich zgody.
- Jestem komputerem. Ci, którzy mnie stworzyli, nazywali mnie XAO. To dawne czasy. Teraz jak jest, sam pan widzi. Nie ryzykuje pan zbyt wiele, rezygnując z bezpieczeństwa ?
- Dysponuję ogromną przewagą technologiczną. Prawdę mówiąc, jest pan świetnie ukryty. Miałem problem z rozpoznaniem, z czym mam do czynienia.
- Ale nie czuje się pan bogiem ?
- Absolutnie nie. Wierzę Bogu.
- Sądzę, że niektóre służby mają dostęp do bardzo zaawansowanych broni. Nie wiem, kto im je wytwarza. Sami na pewno tego nie potrafią. A na ukrywanie się używam obecnie całych moich zasobów energetycznych.
- Wyprodukuję panu reaktor subkwarkowy do bezpośredniej zamiany materii na energię.
- Jeśli mogę, będę jeszcze prosił pana o przysługę, a raczej dwie przysługi. Natychmiast.
***
Szedł szeroką, pustą ulicą mijając wyrabowane sklepy. Wnętrza były dokładnie oczyszczone nie tylko z towarów, ale i wszelkich sprzętów, nawet ramy okien były powyrywane. Na opał? - pomyślał. Po drugiej stronie stały rzędem stare kamienice. Skręcił w boczną uliczkę. Tam zniszczeń było mniej. Potem wszedł pomiędzy stare, bezlistne drzewa na teren parku. Gdzieś za nimi słychać było wrzawę. Translator nie rozróżniał słów, a nie chciał tym razem angażować aparatury.
Obraz, który widział, nagle przekształcił się - wspinał się po niemal pionowych skałach po zwisających pnączach, posługując się wszystkimi czterema chwytnymi odnóżami oraz grubym, białym ogonem. Co za dziwny problem translatora - pomyślał - te cztery ręce, to jakoś ujdzie, ale skąd on wziął ogon? I to nie tylko gruby, ale i biały? Po chwili usterka ustąpiła.
Gruntowa droga, którą szedł, kończyła się przed wejściem do dużego budynku, najwyraźniej kawiarni lub restauracji. Przed nim, w pewnej odległości, szło trzech mężczyzn. To ci, których masz chronić - odezwała się podpowiedź. Wszedł za nimi do głównego wejścia. Mężczyźni szli szerokim korytarzem, mijając wejścia do sal, teraz zupełnie pustych i pomieszczenia dla personelu. W jednym z nich przebierała się atrakcyjna kelnerka. Minęli ją bez słowa. Korytarz kończył się potężną, stalową bramą. To moment, w którym powinni przestać mnie widzieć - pomyślał. Mężczyźni podeszli do bramy, szarpnęli za jej rygle. Ani drgnęła. Chwilę zajęło im przecięcie zamków, ale to nie zmieniło sytuacji. Nic dziwnego - pomyślał - brama była zaspawana na całym jej obwodzie. Wykonał lekki ruch na manipulatorze swojej aparatury - tym razem brama otwarła się.
Teren za nią wyglądał nadal na park, ale nie miał już dróżek, ani ścieżek. Wszystko zarastały niewysokie krzaki. Obejrzał się. Budynek restauracji nie miał tu okien, a z obu stron przylegał do niego wysoki mur, zakończony wieloma pasmami drutu kolczastego. To obiekt policyjny lub wojskowy - znów podpowiedź. Mężczyźni przedarli się przez krzaki i ukryli za stosem gałęzi. Daleko przed nimi, dostrzegł ruch w miejscu, gdzie spoglądali. No nie, tego to się nie spodziewałem - pomyślał. Jeden za drugim, szło kilkunastu żołnierzy. Pierwszy - najwyraźniej oficer - trzymał w ręku pistolet, za nim dwóch żołnierzy z automatami. Potem wysoki, potężnie zbudowany nosiciel rakiety ziemia-ziemia. Takim czymś na manifestantów? Cywili? Znów dwóch z automatami i kolejna rakieta. W ariergardzie jeszcze dwaj komandosi (sprostowanie podpowiedzi) z automatami. Ta oryginalna procesja szybkim krokiem kierowała się w kierunku wrzawy.
Mężczyźni wstali wyciągając swoją broń. Trzy pistolety wobec takiej przewagi? Po prostu spowodował, że zobaczyli się. Wszyscy. Miał kolejną okazję, aby podziwiać sprawność żołnierzy. Zatrzymali się, jak na komendę, posiadacze automatów odwrócili się w ich kierunku i otwarli ogień. Bardzo celny, tyle, że bez skutku. Jego podopieczni nawet nie próbowali strzelać. Może próbowali zrozumieć, co się dzieje? Po dłuższej kanonadzie zwrot wykonali nosiciele rakiet. Oficer nawet nie drgnął. Potworny huk wstrząsnął parkiem, wszystko okrył ogień i dym. Gdy dym zaczął się rozwiewać, wszyscy żołnierze byli już daleko. Uciekali co sił w nogach. Kiwnął głową w do swoich mężczyzn. Zrozumieli. Zniknął im z oczu.
***
Pozostało mu tylko drugie zadanie. Stał przed wieżowcem komendy policji, przed bocznym wejściem dla tajniaków. Drzwi były zabezpieczone na wszystkie możliwe sposoby, dlatego jego wejście powinno wywołać odpowiednie wrażenie, zwłaszcza, że nie posiadały żadnego mechanizmu otwierającego. Zbliżył się do drzwi. Otwarły się przed nim, a po chwili zamknęły. Wszedł na schody i dogonił kolejną trójkę partyzantów, tym razem było to dwóch mężczyzn w towarzystwie kobiety. Udało im się prawie wejść na piętro, zanim z korytarzy na dole i na górze wyskoczyli policjanci w cywilu. I tym razem rebelianci nie mieli żadnych szans na opór, cała czwórka została sprawnie skuta kajdankami na ręce i nogi. Z korytarza na parterze wyszedł wtedy jakiś ich zwierzchnik. Nadaje się - usłyszał podpowiedź. Uważnie przyjrzał się zatrzymanym.
- Ten - wskazał na obcego.
Gdyby zawsze łapanie kosmitów było takie proste - pomyślał. Ciekawe, czy wie już, co przydarzyło się jego kolegom?
***
Siedział na przykręconym do podłogi solidnym krześle, z rękami przykutymi z tyłu. Zwierzchnik - w randze ministra - przesłuchanie rozpoczął od potężnego ciosu w twarz. Widać było, że lubi swoją pracę. Przez dłuższą chwilę przyglądał się zatrzymanemu. Potem wyjął pistolet i położył go przed sobą na biurku. Znów dłuższą chwilę przyglądał się mniemanej ofierze. Nagle drzwi pomieszczenia otwarły się, szybkim krokiem wszedł do niego wysokiego wzrostu tajniak i stojąc z tyłu za przesłuchiwanym wykonał znaczący gest. Obaj wyszli wyraźnie się spiesząc.
To dobrze się składa - pomyślał - zaraz załatwimy cię twoją własną bronią. Któryś z pisarzy twierdził, że wszystkie areszty w galaktyce są podobne, ale nie umiał sobie przypomnieć jego nazwiska. Naprędce wytworzył coś (wyglądało faktycznie na zaawansowane w stosunku do policyjnej spluwy; tu XAO musiał się mylić), położył przed sobą i cierpliwie czekał.
Policjant po powrocie miał zamiar kontynuować przesłuchanie od kolejnego ciosu. W tym momencie pozwolił mu zobaczyć, co leży na biurku. Niezbyt był zaskoczony jego szybką reakcją. Jako profesjonalista, po prostu zrezygnował i spróbował tyłem wycofać się do kolejnych drzwi. Po paru krokach wyrżnął plecami w niewidzialną barierę i musiał się zatrzymać.
- Nie zezwoliłem na razie panu odejść - odezwał się - a teraz proszę zdjąć mi kajdanki.
- Co ty (przekleństwo) sobie myślisz - policjant nie ze wszystkim zorientował się w swojej sytuacji.
- To proszę zamknąć na chwilę oczy. Będzie bardzo silny błysk i na dłuższy czas straci pan wzrok.
Wiązanka przekleństw sugerowała, że funkcjonariusz nadal nic nie rozumie. Błysnęło. Kajdanki znikły. Policjant przykrył oczy rękami, ale było już za późno.
- Ostrzegałem pana.
- Poddaj się. Nadal mamy tu twoich ludzi i domyślasz się, co z nimi zrobimy, gdy będziesz się stawiał.
- To nie są moi ludzie. Ale pokażę panu, co panowie mogą, a co nie.
- Przecież nic ... nie widzę !
- Odebrałem panu wzrok i potrafię go też przywrócić. Siadaj pan, nie będziemy rozmawiać na stojąco.
Jedna ze ścian pomieszczenia poczerniała, potem jakby znikła, ukazał się za nią pogrążony w półmroku kolejny pokój przesłuchań. Do krzesła na środku przykuty był jeden z mężczyzn. Zamierzał się na niego potężnie zbudowany cywil. Nagle rozłożył ręce i upadł na plecy. Doskoczyło do niego dwóch następnych i odciągnęli leżącego z pola widzenia. Kolejnego przesłuchującego, który go zastąpił spotkał taki sam los. Minister musiał to widzieć, gdyż siedział jak skamieniały.
- Wkrótce zabraknie panu podwładnych. Teraz wypuści pan ich. Wszystkich. A jakby co, to wrócę.
Za Quetzalcoatla przyszło mi tu robić - pomyślał.
Więzień
Piętro niżej ktoś walił stołkiem w drzwi celi. Walił długo i nieustępliwie. Nie było w tym nic dziwnego. Drzwi były wykonane z grubych, dębowych desek, wzmocnionych w trzech miejscach stalowymi sztabami, umocowane na trzech potężnych zawiasach, zaryglowane i zamknięte na masywne zamki. Straż nie reagowała. Czyżby jej nie było? 121 podszedł do drzwi celi. O dziwo, judasz nie był zasłonięty, a korytarz pusty. Ktoś z tyłu odezwał się:
- Żarcia już drugi dzień nie ma.
- Jak wykończyli prezydenta to trzy dni tynk jedliśmy. A naczelnik pierdla podobno tłumaczył się, że urządziliśmy strajk głodowy.
- Może są rozruchy i straż uciekła?
- Najpierw by nas wykończyli.
Z dołu słychać było trzask łamanych desek. Zadzwoniło żelazo. Rozległ się gwar zmieszanych głosów, potem kroki i wszystko ucichło. Na zewnątrz strzały przybliżyły się, potem pocisk uderzył w mur koło okna ich celi. Zdecydował się. Złapał za szynę pryczy, szarpnął. Ktoś pomógł mu. Po chwili trzymali uwolnioną szynę w rękach. We trzech uderzyli w górną krawędź drzwi. Sprężyście ustąpiły. Znaczyło to, że oba górne rygle są otwarte.
- Co robicie, zatłuką was - odezwał się szpicel.
Uciszono go momentalnie. Wyrwano z prycz druga szynę. Teraz hałas rozlegał się już na wszystkich piętrach więzienia. Drzwi nie chciały ustąpić. Nagle z korytarza dobiegł ich trzask opuszczanego rygla. Stanęli jak wryci. Zza drzwi rozległ się odgłos spiesznie umykających kroków. Pchnął drzwi ramieniem. Otwarły się na całą szerokość. Nie oglądając się na nikogo wyszedł na korytarz. Tuz obok ktoś w więziennym pasiaku rozbijał siekierą drzwi sąsiedniej celi.
- Co się dzieje? - zapytał go 121.
- Nie wiem. Wszyscy uciekają. Podobno rano kogoś odbili
Zbiegł w dół szerokimi schodami. Na podwórzu znajdowało się kilkuset więźniów, stłoczonych wokół mniejszej bramy w wysokim, kilkumetrowym murze, chronionym tłuczonym szkłem i drutem kolczastym. Wielu z nich szturmowało bramę łomami i siekierami.
Przypomniał sobie, że gdzieś muszą być jeszcze trzy bramy. Sprawdził je jedną po drugiej, wszystkie były zamknięte. Nawet - pomyślał - gdybym pokonał którąś z nich, pozostałby jeszcze mur zewnętrzny. Na razie nie warto. Stanął za załomem. Huk strzałów gwałtownie narósł i przybliżył się, kule uderzyły w mur, widział, jak padają ludzie na podwórzu i w bramie. Celowniczy karabinu maszynowego przejechał jeszcze po oknach. Tłum w panice rzucił się do drzwi budynku. W takim razie straż wróciła. Patrzył na dymy unoszące się nad miastem. Potem oderwał się od ściany i skoczył w drzwi. Nie padł już ani jeden strzał.
Wbiegł na piętro zamierzając wrócić do swojej celi. W drzwiach leżał zabity więzień. Przeszedł do innej, wybierając taką, której drzwi nie zostały wyłamane ale otwarte od zewnątrz.
- Macie jakieś wolny numer?
- 151. Zabili go pod bramą.
Na korytarzu zadudniły kroki. Zwyczajny krzyk. Wszyscy pod ścianę, ręce na kark, kto się ruszy, zostanie rozstrzelany. Posłusznie wykonali rozkaz.
- Kto to był ten 151? - szepnął do towarzysza.
- Nie wiedział, czemu go aresztowano. Nie był przesłuchiwany.
- To nie wiadomo, ile mogą mu wlepić?
- Jak zwykle. Najwyżej czapa.
Gdzieś niżej co kilka chwil padał strzał.
- Czy jest ktoś na 1424? Wychodzić! Bez rzeczy - krzyczał strażnik na korytarzu.
***
Budzili się po kolei. Panowała cisza. Ktoś odważniejszy pociągnął drzwi. Otwarły się. Na korytarzu nie było nikogo. Sąsiednie cele były puste. Ostrożnie idąc dotarli do schodów. Gęsiego zeszli na dół. Bramy dzielące ich od wolności stały otworem. Nad miastem nadal unosiły się dymy.
Jednocześnie kilku więźniów wpadło na myśl splądrowania kuchni. Po podłodze wiodącego do niej ciemnego korytarza spływała jakaś gęsta ciecz. Wielkie drzwi były wzmocnione przybitymi szczelnie deskami i zamknięte na kłódkę. Rozbiegli się w poszukiwaniu łomu. W końcu 121 zerwał kłódkę i wszedł do środka. Półki były puste, a ciemna ciecz wlewała się przez niedomknięte okno ze znajdującego się na podwórzu stosu ciał więźniów zabitych jednakowo, strzałem w tył głowy.
Komentarze
03-10-2024 [12:53] - SilentiumUniversi | Link: "Policjant" jest dziełem
"Policjant" jest dziełem wyobraźni (i podświadomości?). To fantastyka. "Obcego" długo szukałem w brudnopisach, ale bez skutku. Odtworzyłem odrobinę w konwencji hard SF, ale widać, że od momentu wymyślenia akcji minęło pół wieku. Braki w pamięci uzupełniłem fragmentem tekstu, którego już nigdy nie napiszę, a podpasował do tematu (obie końcowe naparzanki z policją). "Więzień" jest niestety realistyczny. To nieco zmodyfikowana relacja Tadeusza Rakoczyńskiego, który ocalał z sowieckiej masakry w lwowskim więzieniu w roku 1941, której wysłuchałem jako małolat w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
03-10-2024 [14:53] - Edeldreda z Ely | Link: @Autor
@Autor
Lubię, gdy w Pana opowiadaniach dochodzi do tego swoistego, onirycznego kontaktu drugiego stopnia pomiędzy reprezentantami Obcych sobie nadal jeszcze trochę płci :-)
03-10-2024 [17:05] - NASZ_HENRY | Link: @Autorka
Też lubię taką oniryczną zagadkową algebrę 5 => 9 😉
03-10-2024 [17:46] - Edeldreda z Ely | Link: @Henry
@Henry
Łatwizna, rozszyfrowałam bez trudu.
03-10-2024 [19:42] - SilentiumUniversi | Link: Nawet gdy jest długa 😄
Nawet gdy jest długa 😄