Jedna z najważniejszych myśli jakie pojawiły się na tym blogu brzmi: istnieje wyraźny podział pomiędzy tym co święte, a nie-święte. W dodatku kiedy coś świętym nie jest, a bardzo chce za takowe uchodzić i mocno się stara, oznacza to, że w istocie swej jest sprawa ta od rzeczywistej świętości oddalona o lata świetlne. Jest wręcz zaprzeczeniem świętości. Jest Tym Drugim.
Tankowałem wczoraj na stacji Shell. Jak na każdej stacji benzynowej sprzedają tam gazety, których nie kupuję i od których odzwyczaiłem się już bardzo dawno. Stoją te gazety na półkach i na co drugiej okładce wyobrażona jest jakaś egzotyczna piękność bez majtek w samym tylko biustonoszu lub w majtkach, ale bez biustonosza. Z rzadka tylko widać na okładce samochód albo jakiś widoczek. Z pornografii pokazują jeszcze czasem Żakowskiego i Paradowską, ale oni mają zwykle osobną półkę. Nie ma na niej niestety napisu maximum perversum. Ciekawe swoją drogą czemu.
Wczoraj jednak moją uwagę zwróciła okładka tygodnika „Wprost”, a to z tego względu, że było na niej zdjęcie redaktora Miecugowa. Przepuszczony przez foto szop Miecugow wyglądał co najmniej jak rzymski senator z nieznanych przyczyn przebrany w garnitur. Przyczyną tego, że znalazł się na okładce był rak, z którym Miecugow właśnie walczy. Była tam także informacja o tym, że kiedyś walczył z uzależnieniem od hazardu i wygrał, więc może wygra i tym razem. Miecugow był bardzo smutny na tym zdjęciu i wyraźnie domagał się od widza współczucia. Nie jakiegoś nędznego, łzawego współczucia, ale współczucia, męskiego, dojrzałego, bez miękkości.
Szczerze mówiąc nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Facet, który normalnie zrobił sobie sport, w dodatku sport zawodowy, dobrze płatny, z wyszydzania Lecha Kaczyńskiego, który delikatnie rzecz ujmując ma złożony dość stosunek do Tragedii Smoleńskiej fotografuje się na okładce poczytnego tygodnika i pisze, że będzie walczył z rakiem tak jak z ruletą.
W naszej kulturze, czyli – przypominam – kulturze chrześcijańskiej, szalenie istotnym momentem jest gradacja cierpienia. To znaczy, że my wielką wagę przywiązujemy do tego kto i ile cierpiał. Ba, my się nawet lubimy bawić w mierzenie tego cierpienia, a niektórzy z nas przeliczają to cierpienie na pieniądze lub inne dobra. Można z tego oczywiście zrobić chrześcijanom zarzut, ale samego faktu znaczenia cierpienia zanegować nie można. Źródło tego jest na Golgocie i sprawa ta mam nadzieję jest oczywista. Do czego zmierzam? Do tego co zwykle, do oddzielenia porządków i nie mieszania ich. Bo mieszanie porządków do bardzo wyraźny sygnał, że coś się za tym niedobrego kryje. Tak więc jeśli ktoś jest ciężko chory i nie może chodzić to w naszym pojęciu zasługuje na współczucie i pomoc. Więcej współczucia okażemy temu kto jest chory i biedny niż temu kto jest chory i bogaty, bo ten drugi może dłużej walczyć, a ten pierwszy ma tylko modlitwę. Tak to już jest.
Jest także tak, że człowiek który więcej przecierpiał i wytrwał znajduje w naszych oczach uznanie bezwzględne, obojętnie kim jest i ile posiada. I nie ma tu właściwie żadnych warunków poza jednym – trzeba tę swoją traumę traktować z należytą powagą i nie trywializować jej. To właściwie tyle. W zapomnianym już filmie „Misja” widzimy jak upadły rycerz, wojownik-zbrodniarz Rodrigo de Mendoza grany przez Roberta de Niro pokutuje za swoje winy ciągnąc po dżungli cały swój bojowy rynsztunek owinięty siecią w jeden tobół. I nikomu, a już najmniej jego towarzyszom, nie przychodzi do głowy by ulżyć mu i pomóc. Rodrigo polował kiedyś na Indian w dżungli i sprzedawał ich z zyskiem na targu niewolników. Dziś idzie do nich z tym worem żelastwa po przebaczenie. I musi dojść do samego końca. W scenie nad wodospadem, jeden z wojowników – dzikich przecież, wychowanych wśród czarów i zwyczajów plemiennych – nie wytrzymuje napięcia i odrąbuje maczetą linę, na której Rodrigo wlecze swój grzech. Wszystko leci w dół, w przepaść, w wodę. Tonie. Mendoza zaś ani myśli rezygnować, złazi na dół wydostaje z dna wodospadu zbroję i wszystko inne, okręca to linami i ponownie wciąga na górę. Czyni to w milczeniu. Przebaczenie następuje oczywiście, ale dopiero na końcu, dopiero kiedy Indianie przytulają go, tak zwyczajnie, tak samo jak on kiedyś przytulał swojego młodszego brata, którego potem zamordował.
I mamy teraz tego Miecugowa, który zachorował, który cierpi i walczy, który jeździ po drogich klinikach i wywołuje tam sensację swoim pojawieniem się, bo jest przecież sławny. I ludzie mu współczują i pocieszają go. I wszyscy, ale to wszyscy chcą mu pomóc. I Miecugow widząc te życzliwe twarze, ten nieopisany wdzięk autentycznego współczucia, porównuje swoje cierpienie do gry w ruletkę. I pozwala o tym napisać w gazecie. I nie jest wcale tak, że ja nie wiem po co on to czyni. Doskonale wiem. On się na to zgodził po to właśnie by zająć w naszej wyobraźni czyjeś miejsce. I nie chodzi mi tutaj o miejsce które w głowach niektórych zajmował upadły rycerz Rodrigo de Mendoza. Chodzi mi o kogoś zgoła innego, znacznie ważniejszego.
Nie jestem także na tyle głupi by wierzyć, że mu się to uda od razu. Nie jest wszak redaktor Miecugow dla nas nikim ważnym, to tylko próba, ale tych prób jest przecież mnóstwo, każdego dnia są nowe i nowe. Każdego dnia ktoś cierpi i umiera, ale mało komu przychodzi do głowy by porównywać swoją mękę z ruletą i czynić z tego towar. To jest już poziom wtajemniczeń, na który my się proszę Państwa nie dostaniemy nigdy. Jak widzicie jestem całkowicie pozbawiony fałszywego współczucia dla redaktora Miecugowa, otrzymuje on ode mnie to czego domagał się patrząc tym przenikliwym wzrokiem z okładki tygodnika „Wprost” - twarde, męskie współczucie, bez miękkości. Bo nie jest tak, że ja nie współczuję Miecugowowi, oczywiście, że współczuję, przez to że jest chory i nieszczęśliwy i przez to także, że służy tak podłej sprawie wierząc w dodatku, że go to ocali. Przypuszczam, że będzie na odwrót ale on się o tym dowie ostatni. To wielka tragedia proszę Państwa. Dlatego właśnie wszyscy powinniśmy się przynajmniej raz pomodlić za duszę redaktora Miecugowa. A jeśli ktoś może to nawet więcej razy.
Kiedy tak stałem przed tą okładką przypomniał mi się także inny bohater masowej wyobraźni – Szymon Hołownia. Szymon jak pamiętamy pisuje o Kościele i Panu Bogu, czyni to ze swadą i znawstwem. Ma przecież za sobą dwa nieudane nowicjaty. Musi się na tym znać. I kiedy przypomniał mi się ten Szymon pomyślałem, że z Panem Bogiem jest dokładnie tak samo jak ze sztuką. Pisałem to już, ale jeszcze powtórzę – jeśli ktoś perfekcyjnie gra na grzebieniu 5 symfonię to mamy całkowitą gwarancję, że nie jest to Ludwig van Beethoven. Identycznie jest z Szymonem. Jeśli ktoś ma za sobą dwa nieudane nowicjaty, a pisze wyłącznie o Kościele i Bogu to z pewnością nie jest to Ludwig van Beethoven. Zaryzykowałbym, że porównując życie duchowe do rynku muzycznego, nie jest to nawet Stasiek Wielanek z Chmielnej. To ktoś zupełnie, ale to zupełnie inny.
Całe szczęście Kochani, że my tutaj nie aspirujemy do świętości. Jesteśmy po tej drugiej stronie. Po stronie profanów i grzeszników, często zatwardziałych, którym współczucie należy się albo nie. Nie mnie oceniać. Możemy więc czynić to wszystko co właściwe jest profanom, a jak ktoś przesadzi i czuje się winny, zawsze może iść do spowiedzi. Tam go wysłuchają.
Przypominam, że moje książki można już kupić w Warszawie w księgarni Tarabuk przy ulicy Browarnej 6, a także w sklepie Foto-Mag przy Alei KEN 83 lok.U-03, tuż przy wyjściu z metra Stokłosy, naprzeciwko drogerii Rossman. Można je też kupić w księgarni "U Iwony" w Błoniu oraz w księgarniach w Milanówku po obydwu stronach torów kolejowych, a także w tymże Milanówku w galerii "U artystek". Aha i jeszcze w galerii "Dziupla" w Błoniu przy Jana Pawła II 1B czyli w budynku centrum kultury. Cały czas zaś są one dostępne na stronie www.coryllus.pl Zaprasz…. Uwaga! Atrapia i Toyah dostępne są jedynie w sklepie Foto-Mag, bo tak i już. Może kiedyś będą także gdzie indziej, ale na razie ich tam nie ma. Książkę Toyaha o liściu można kupić jeszcze w Katowicach w księgarni "Wolne słowo" przy ul. 3 maja. Gdzie to jest dokładnie, pojęcia nie mam.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2528
Poruszyłeś tutaj temat który jest "ciężki".Którego się unika,pamiętam niedawno na S-24,jak Bolek Wałęsa składał kwiaty.Na grobie pary prezydenckiej, na Wawelu ilu naszych było tym faktem POruszonych i mu "wybaczyło." Jaka była wstrzęmiężliwa cisza na Salonie.Bolek zagrał jak zawodowiec w tej ustawce, śmiejąc się z naiwnych.Bo co poszło za tym pustym gestem, sam wiesz,że nic. Pamiętam jeszcze jednego, którego też dotknął taki sam los-Durczoka.Dla którego nazwaniem stoczniowców-warchołami było tylko łagodnym określeniem.Który pokonał chorobę-raka i dalej jest ??????(bym musiał tutaj użyć słów powszechnie uznawanych za??)Myślałem że tacy ludzie dotknięci takim straszliwym losem,przewartościowują swoje życie, swoje POstawy .Tutaj się natomiast okazuje,że kto się wróblem urodził, nie umrze jako dumny, potężny, wolny orzeł.Załosne są POdrygi takich????(to samo co poprzednio)kórzy żalą się do całego świata, żebrząc i prosząc o wsparcie o POchylenie się nad nimi i współczycie. Którego ONI nie mają w stosunku do innych.Jest to takie prymitywne i żałosne Pokazuje kim ONI są naprawdę.Ja na pewno się nie bedę za takich modlił,moja Fwangelia jest inna.Nie nastawiam drugiego policzka,tylko walę takich PO ryju.Pzdr.
nasi celebryci juz nie potrafią inaczej.Oni nawet nie dowsciągają sie współczucia,tylko tego aby o nich mówiono.
Kiedyś panowała taka opinia,że cierpienie uszlachetnia,ba,uwzniośla.Być może jest to spuścizna po naszych wielkich gruźlikach(Chopin,Słowacki),których przedwczesne odejścia miały w sobie coś,co bym nazwał "perwersyjnym romantyzmem":chory śmiertelnie,ale geniusz i przez to bardziej pociągający...Pięknie na temat relacji choroba-śmierć-rozwój duchowy lub degeneracja pisał Tomasz Mann w "Czarodziejskiej Górze".Bo bywa tak czasami,że gdy otrzesz się o przedsionek śmierci,czujesz się w pewien sposób dowartościowany,wszyscy ci,którzy cie kochają i których ty kochasz niejako utwierdzają cię w twojej wyjątkowości!I tak zaczynasz się czuć!Ze mną,przyznaję się bez bicia,było właśnie tak-równiutko w miesiąc po Tragedii Smoleńskiej wylądowałem w szpitalu,bliski opuszczenia tego padołu łez,na cały niemal miesiąc...Geniusz mnie nie tknął,pozostałem takim narwańcem jakim byłem przedtem,tyle,że Boga więcej mam w sercu i dużo pokory wobec ludzi-i za to Bogu dziękuję.I tak nieśmiało sobie myślę,że i ci celebryci też zasługują,tak jak ja kiedyś,na współczucie a nie na śmiech...
choroba wzbogaciła o przemyślenia.Dla Miecugowa choroba jest kolejną okazją istnienia w mediach. ZERO intymności towarzyszącej normalnym ludziom zmagającym się z cierpieniem. Co do współczucia, byłbym oszczędny w stosunku do celebrytów. Jak zaznacza poniżej Kaczor niektórych choroba nie zmienia. Jak durczoka czy nergala.
choroba wzbogaciła o przemyślenia.Dla Miecugowa choroba jest kolejną okazją istnienia w mediach. ZERO intymności towarzyszącej normalnym ludziom zmagającym się z cierpieniem. Co do współczucia, byłbym oszczędny w stosunku do celebrytów. Jak zaznacza poniżej Kaczor niektórych choroba nie zmienia. Jak durczoka czy nergala.