TEATR TELEWIZJI

                                                                                                                                               Pisane wieczorem 20-go lutego 2011r

Ostatnio odwiedziłem parę razy Teatr Telewizji. Ale nie poniedziałkowy, lecz ten w tefałenie, który gra w dni powszednie o dwudziestej pierwszej.

Aktualnie leci spektakl odcinkowy pod dramatycznym tytułem „Ratujmy Platformę”.

Zaczyna się. Gasną reflektory. Ze sceny wyziera troska o ubóstwianą przez Salon partię anielskiej jutrzenki.

Chór zaproszonych ekspertów generuje nastrój panicznego lęku przed plagą moherowych wampirów, złaknionych krwi bezgrzesznych krzewicieli polityki miłości.

Na proscenium, wynajęte płaczki zawodzą żałośnie. Bo podobnie jak niegdyś kultowy Titanic, Platforma Obywatelska nadziała się na lodową górę nastrojów społecznych, którą miała nadzieję ominąć mamiąc ludzi hasłem „ Nie róbmy polityki. Budujmy boiska”.

Niestety, sternik nawalił i statek nabiera wody.

Czując pismo nosem, zdawało się chwacki kapitan elitarnej łajby zaszył się pod pokładem.

A w sali balowej, jak gdyby nic, wybrani przez los szczęśliwcy, którym  załatwiono bilet na bajeczny rejs do wiecznie zielonej wyspy, pląsają beztrosko w bombastycznym tańcu pawi Trzeciej Rzeczypospolitej.

Aż raptem, statek kładzie się na burtę wskutek topniejących słupków sondażowych. Na pokładzie wybucha panika.

Zaniepokojony reżyser wypuszcza na scenę zawsze gotowe do usług, obrosłe legendą autorytety moralne.

Już przydreptali. Flegmatyczny safanduła Jędrzej, choleryczny leśny dziadek Bartosz i żółwiowato nieśpieszny Tadeusz.

Powiedzieli, co wiedzieli.

Lecz cóż to? Z sali ledwie, co słychać pojedyncze brawa.

Ale nie takie dołki się przeskakiwało. Obyty na estradzie tercet egzotyczny bierze się pod ręce i beczy na całe gardło nasz nowy hymn narodowy w wersji stadionowej:

„Nic się nie stało! Klap! Klap! Polacy! Nic się nie stało! Tup! Tup!
Nic się nie staaaaało! Polacy! Nic się nie staaaaało!”

 

Rozbłyskują światła reflektorów! Sypie się konfetti. Scena tonie w błękitach. Dudnią bębny i trąbią fanfary. Klakierom aż puchną dłonie.

Lecz ku rozpaczy dyrekcji, widownia nie klaszcze.

Za kulisami, zirytowany reżyser ryczy do suflera: Tylko żadnych bisów! Niech złażą natychmiast ze sceny! Trzeba rozruszać widownię i rozbawić ludzi. Proszę migiem zmienić dekorację i wypuścić na deski rozbrajającą Julię i tego nawiedzonego gościa od owadów.

Już są. Jak zawsze zwarci i gotowi. Zasiadają i plotą trzy po trzy, robią śmieszne miny, przewracają oczami, chrząkają wymownie, robią oko do kamery, wiercą się w fotelach, podrygują, drapią się po głowie, machają rękami...

Lecz widownia nie chce się śmiać, a z ostatniego rzędu jakiś student krzyczy: Julka! Pokaż tego dorsza! Sala zaczyna gwizdać, a z jaskółki dobiega wołanie nabożnej rencistki: Stefek! Bój się Boga! Przestań pajacować! Co powiedzą kumple z zetchaenu!

Słychać coraz groźniejsze pomruki widowni.

K...wa!!! Dołożyć błękitu!!! - piekli się reżyser. I dawać mi zaraz tego pociesznego facia z końską szczeną, no wiecie, co to do złudzenia przypomina tego milionera z „Pół żartem, pół serio”, zapomniałem nazwiska...
Szejnfeld! - podpowiada piegowaty bystrzacha z ekipy dźwiękowców. Ma pan reżyser rację, ta sama dufna facjata, co u tego dzianego prawdziwka, gdy na swoim jachcie ściemniał Marilyn Monroe, że „nikt nie jest idealny”. Świetnie się nadaje. Bo nie dość, że frymuśny to jeszcze do tego arcymistrz od wciskania kitu.

Już przyszedł. Jak zawsze odpicowany na glanc. Modnie skrojony garnitur, wystrzałowy krawat, śnieżnobiały kołnierzyk, ulizane włoski, zmatowione czółko, trochę pudru na nosku i można zaczynać. Już splata palce w belferskiej manierze i z wszechwiedzącą miną nawija do szkiełka, że czarne jest białe, że nadal jesteśmy potęgą, że ten dług to pestka...

Sala zaczyna buczeć i tupać w podłogę. Trzaskają fotelowe oparcia. Część ludzi zbiera się do wyjścia.

Lecz niezrażony galant nadal pohukuje, gani, grozi palcem, poucza i upierdliwie trajluje, że oni wiedzą lepiej.

Rozlegają się krzyki: Przestań pan fanzolić!!!

Grająca do końca orkiestra próbuje zagłuszać.

Nie ma, na co patrzeć – myślę, sięgając po pilota.

Przy wyjściu szatniarz szepcze mi do ucha. Podglądałem przez szparę. Tę szmirę trzeba jak najszybciej zdjąć z afisza. Bo to jakiś burdel, nie poważny teatr. Ci wszyscy aktorzy to do szczętu zgrana trupa bajerantów. A to przedstawienie to, proszę szanownego pana Mrożek pożeniony z Gombrowiczem. Już postanowiłem. Na jesieni wezmę jakąś inną szatnię.

A przechodząca opodal sprzątaczka dorzuca ze złością. Zadeptało tałatajstwo dywan, zaśmieciło scenę, będę teraz po gawiedzi sprzątać do białego rana.

Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)