Teoria bytu według Pułkownika Mamrotki 2

Czyli obrazki niekoniecznie z centrum wydarzeń- " Świat jako przedstawienie "

„U nas we wsi są sami mądrzy ludzie, tylko jeden Pułkownik Mamrotka jest głupi” – pierwsze słowa, jakie usłyszałem w Małym Cycku.

Siedzimy w środku drewnianej, pomalowanej na zielono werandy przed sklepem u Rudego. Jest wczesne majowe przedpołudnie. W oczkach wojskowej siatki maskującej, utrzymanej w tonacji pożółkłych i wybladłych liści, która owija werandę, iskrzy się tysiącami słonecznych igiełek powierzchnia wody w pobliskim jeziorze. Siedzimy w piątkę wokół zbitego z desek stołu na ławkach stanowiących część jego konstrukcji.. Ja i Pułkownik Mamrotka przodem do jeziora, Siekierka i Wacki – tyłem. Milczymy i sączymy niespiesznie Łomżę z małych, pękatych butelek o pojemności jednej trzeciej litra. Na drugą nie mamy, a przynajmniej nikt nie wyrywa się z propozycją postawienia nowej kolejki, więc nie istnieje żaden powód do pośpiechu. Pułkownik Mamrotka upija mały łyk i mruczy z uznaniem:
– Pasowne. – Przygląda się etykiecie na butelce i dodaje głośniej – Ech, wy Kurpie na Mazurach.
Zastanawiam się, kogo ma na myśli, czy nas, czy tę parę w regionalnych strojach widniejącą na etykiecie. Milczę, zapatrzony w grę światła na powierzchni wody.
 Sam jesteś Kurpiem na Mazurach – słyszę  chrapliwy głos młodszego z Wacków, Staśka.
 Pewnie, że tak – przytakuje i nie czekając na reakcję, pyta z uśmiechem na twarzy – A skąd wiesz? Ty, Misiek, gdyby twoje krowy nosiły pampersy, to byś w życiu żadnej psiuty nie widział – mówi. A ty, Władek – dodaje, zwracając się do Siekierki – Tretujesz jeszcze swoją kozę? Tak, piękna rzecz to ruchanie – rozmarza się.
Siekierka patrzy na mnie i widzę w jego oczach wyraz potępienia.
 Pożycz mi ją kiedy, Władek. Słyszałem, że teraz bezrobotnym dają kozy za darmo. Pewnie, żeby się chłopy nie nudzili. Czasami to się człowiek tak narobi, że aż ręce bolą – mówi dalej Pułkownik Mamrotka, nie zwracając najmniejszej uwagi na głośne chrząkanie Siekierki.
 A ja – zawiesza błagalnie głos Siekierka – byłem u pańskiego tatusia i mamusi na weselu – oznajmia, zwracając twarz w moim kierunku, przycisza głos, jak gdyby wyznawał komuś wielką tajemnicę.
 Tak? – pytam z zaciekawieniem, chociaż słyszałem to już setki razy. Mam nadzieję, że skieruję rozmowę na trochę inne tory, zwłaszcza że młodszy z Wacków, Stasiek, zaczyna głośno sapać. Opiera się ciężko łokciami o drewniany blat stołu i łypie groźnie w kierunku Pułkownika Mamrotki.
 Cicho, Misiu – uspokaja go starszy z Wacków i trąca w bok.
 Co za cicho, jakie cicho – denerwuje się Stasiek i jeszcze mocniej z głośnym sapnięciem opiera się o stół. Butelki podskakują. Ja łapię swoją.
 Tak, tak – mówi Siekierka. – Ach, co to było za wesele – zawiesza głos i patrzy na mnie. – Ja panu mówię, trzy samochody, trzy samochody w jednym miejscu.
 Naprawdę? – pytam.
 Ja panu mówię, a jak pan nie wierzy, to spyta się tatusia.
 Ty, Władek, opowiedz lepiej, jak tretowałeś kozę albo w Czerwonym konia kułeś – przerywa mu Pułkownik Mamrotka.
 Panie Leszku, no daj opowiedzieć – mówi błagalnie, z wyraźnym wyrzutem w głosie, Siekierka. – Nie, tego po prostu nie da się opowiedzieć. Ach, co to było za wesele – kręci z niedowierzaniem głową. Podnosi butelkę do ust dziwnie zwichrowaną dłonią i upija mały łyk. – A jaki był ze mnie kowal, panie Waldku – mówi w zamyśleniu. – A u pana dziadziusia konie kułem, wszystkie...
 Ta, kładł je na plecy w kanale i przykręcał śrubkami biegówki – przerywa mu ponownie Pułkownik Mamrotka.
Siekierka stawia z hukiem butelkę na stole. Mam wrażenie, że za chwilę rozpłacze się ze złości. Żal mi go trochę, więc mówię:
 Panie Władku, wiem, że pan u mojego dziadka konie kuł – chociaż wiedzę na ten temat poznałem właśnie od niego.
 A widzisz? – rozpromienia się Siekierka. – Słyszysz, co pan mówi? – patrzy na Pułkownika Mamrotkę z triumfem w oczach.
 Najpierw kobieta uciekła do Ameryki, a potem krowa – rzuca, sapiąc głośno młodszy z Wacków, Stasiek. Starszy trąca go w bok:
 Cicho, Misiu, cicho – mówi tubalnym głosem.
 Co cicho? – krzyczy Stasiek i próbuje podnieść się.
Siadaj, Misiu, siadaj – przytrzymuje go za ramię Wacek.
Ten głośno wypuszcza powietrze, aż mu się wąs podnosi do góry i opada ciężko na ławę.
 Najpierw kobieta, a potem krowa – mówi głośno w kierunku Pułkownika Mamrotki.
A niech sobie uciekają, skoro im towarzystwo Pułkownika Mamrotki nie odpowiada. Nie chcieli ze mną być, to ich problem. Uśmiecham się w duchu. Odpowiedź godna któregoś ze stoików. Młodszy z Wacków, Stasiek, próbuje ponownie podnieść się z ławy.
 Panowie – mówię – po co te kłótnie. Dzień jest piękny, mamy jeszcze trochę piwa. Napijmy się.
Podnoszę butelkę i upijam mały łyk.
 Ja już nie mam – sapie tym razem w moim kierunku młodszy z Wacków. – Postaw – mówi, groźnie wlepiając we mnie wzrok.
Przez chwile obserwuję go uważnie. Widzę na wyciągnięcie ręki nadętą gębę w wyświechtanej bejsbolówce  z ledwo widocznym od brudu i potu napisem „Red Bull”, z parą świdrujących oczu, wpatrzonych we mnie, bulwiastym nosem, zaciśniętymi ustami, nad którymi wznosi się i opada wiecheć nastroszonych wąsów w kolorze spalonej słońcem i przykurzonej miałkim piaskiem polnej drogi żyta.
 Nie mam pieniędzy – mówię, wzruszając ramionami.
 To niech weźmie na zeszyt, potem odda – sapie.
Zastanawiam się przez chwilę, odrobinę za długo widocznie, gdyż słyszę Siekierkę.
 Tak, potem odda, pamiętam pana dziadziusia, to był gospodarz...
 Sam sobie weź na zeszyt – przychodzi mi nieoczekiwanie z odsieczą starszy z Wacków, Wacek, i dodaje – Jak takiś mądry.
Asfaltową drogą, która biegnie przez wieś Mały Cycek wzdłuż jeziora, jedzie powoli jakiś samochód. Wiem, że wszyscy jak tu siedzimy mamy nadzieję, że zatrzyma się przed sklepem. Patrzymy w jego kierunku. Jedziemy za nim wzrokiem, próbując dostrzec, kto siedzi w środku. Pułkownik Mamrotka podnosi rękę w geście pozdrowienia, gdy jest na wysokości werandy.
 Znasz ich? – pytam.
 Nie – odpowiada. – Nie wiem – poprawia się, nie przerywając machania.

 To po co wymachujesz łapami, jak baba cepem? – złości się młodszy z Wacków, widząc, że samochód mija wolno sklep a wraz z nim odjeżdża nadzieja, że znajdzie się ktoś, kto postawi piwo, a być może nawet coś więcej i uratuje ten dzień.
 Niech oni się zastanawiają, skąd mnie znają – mamrocze Pułkownik Mamrotka.
 Pewnie rybaki – mówi smętnie Siekierka. – Na Wysoki Brzeg jadą – dodaje po chwili.
Samochód zjeżdża z asfaltu, który kończy się tuż za sklepem i chrzęszcząc oponami po żwirze w tumanie kurzu znika za sklepem z pola widzenia. Odprowadzamy go wzrokiem i robi nam się jakoś markotnie. Słaby do tej poty wiatr, który, muskając taflę wody powodował na niej niewielkie zmarszczki, wzmaga się niespodziewanie.
 Robi się nagle chłodno – mówię i podnoszę kołnierz wiatrówki. Patrzę na Wacka, który ma na sobie granatową damską  bluzkę z krótkim rękawem i jakimś wzorkiem pod szyją i robi mi się jeszcze bardziej chłodno. Przyzwyczaiłem się już do dziwnych strojów mieszkańców wioski, więc i ta damska bluzka, opinająca szczelnie tors Wacka, nie robi na mnie większego wrażenia. Kotek na przykład chodzi zawsze, niezależnie od pogody czy pory roku w tych samych wyświechtanych, ukurzonych, czarnych spodniach z wielką dziurą w kroku i nic sobie z tego nie robi. Geometra chodzi boso lub w korkotrampkach.
 Babka idzie – mówi nagle ostrzegawczo starszy z Wacków i wyraźnie kurczy się w sobie, jak gdyby chciał stać się niewidocznym, co przez sam fakt, że ma ze dwa metry wzrostu, wydaje mi się śmieszne i wywołuje na mojej twarzy ironiczny uśmiech.
 Niech idzie – mruczy zaczepnie młodszy z Wacków, Stasiek.
 Rower byście babce kupili, to nie musiałaby tyle za wami chodzić – uśmiecha  się Pułkownik Mamrotka i trąca mnie porozumiewawczo w bok.
Słyszę postękiwanie kija o asfalt. Spoglądam w tym kierunku i dostrzegam wykrzywioną do przodu i na prawy bok drobną postać babki Samulowej. Sunie żwawo, kolebiąc się na boki w rytm stukotu kija o asfalt. Kilkanaście metrów od sklepu zatrzymuje się nagle. Opiera się obiema rękami o sękaty kij i unosi głowę. Patrzy przez chwilę w naszym kierunku, jak gdyby starała się dostrzec, kto siedzi na werandzie, podnosi kij do góry i macha nim kilkakrotnie.
 Dopiero co przyszliśmy, babko – krzyczy w jej kierunku młodszy z Wacków, Stasiek, i dodaje już ciszej tonem usprawiedliwienia – tylko jedno piwo.
       Pewnie, że tak – przytakuję mu skwapliwie.
Babka przestaje wymachiwać, schodzi na pobocze drogi i żwawo sunie w kierunku werandy. Starszy z Wacków, Wacek, śpiesznie dopija piwo i odstawia butelkę przy butelce Siekierki. Opiera się rękami o ławę i próbuje się podnieść. Unosi się kilka centymetrów do góry, kołysze i w końcu ciężko opada na ławę.
 Ile wypiliście? – pytam go szeptem.
 Niedużo – uśmiecha się niepewnie. – Tylko cztery flaszki – dodaje, bełkocząc.
Widzę wyraźnie, że oczekuje ode mnie zrozumienia.
 To faktycznie niedużo – potwierdzam i kiwam z przekonaniem głową.
 Na łeb – dodaje i uśmiecha się rozbrajająco. – Po jednym piwie, babko, wypiliśmy – krzyczy w kierunku matki młodszy z Wacków, gdy ta dociera do schodów, prowadzących na werandę przed sklepem. Zatrzymuje się i opiera na kiju.
 Nie płacz, kiedy odjadę – krzyczy niespodziewanie Stasiek.
 O, już ich wzięło – mruczy babka.
Przyglądam jej się uważnie. Jest wysuszona na wiór. Poorana siecią zmarszczek twarz z ciemną jamą bezzębnych ust stanowi dziwny kontrast z parą żywych, śmiejących się oczu, w których widzę wyraźnie dobrotliwą ironię. Jest ubrana jak zwykle, szaro – buro, począwszy od chustki na głowie, przez sweter, spódnicę, rajstopy na patykowatych, krzywych nogach, a skończywszy na rozklepanych kapciach.
 Chodźta, chłopaki, do domu, obiad wstawiłam – mówi błagalnie.
 Nie płacz, dziewczyno ma – ryczy ponownie młodszy z Wacków.
 O, temu już odbija. No, chodźta – mówi. – Tyle roboty, a stary nie ma już siły. No, chodźta, mówię – dodaje z naciskiem i unosi kij.
 Już idziem, już idziem. Chodź, Misiu – bełkocze starszy z Wacków i szturcha brata w bok. Próbuje ponownie podnieść się, chwieje niebezpiecznie do tyłu, aż chwyta się rękami krawędzi stołu i ciągnie do siebie. Butelki przewracają się, spadają z łoskotem na podłogę i toczą pod ścianę.
 Nie płacz... – ryczy na cały głos młodszy z Wacków.
Babka wspina się na schody i próbuje zdzielić go kijem. On zasłania się odruchowo, robi unik i kij ląduje tuz obok niego na ławce.
       Nie mam dziewczyny mej – piszczy odrobinę ciszej Misiek.
„I pewnie tak zostanie” – myślę i cofam się jak najdalej od babki i jej kija, chociaż nie sądzę, żeby i nas próbowała nim zdzielić.
 Panie Leszku – babka Samulowa zwraca się do Pułkownika Mamrotki – zaprowadzi Wacka do domu – mówi błagalnie.
 Nie, bo Pułkownik Mamrotka nie jest ich aniołem stróżem – odpowiada Pułkownik Mamrotka.
 Zaprowadzi, bardzo pana proszę – nie ustępuje babka.
 Babko, postawi piwo – bełkocze Wacek, ponawiając próby podniesienia się z ławki.
 Ja wam postawię – oburza się i po chwili dodaje – ale w domu jest co lepszego – uśmiecha się chytrze.
 A co, babko, co? – pyta z zainteresowaniem młodszy z Wacków. – Może jakaś kobita? – toczy po nas wzrokiem.
 Cicho, Misiu, cicho – mruczy ledwo zrozumiale Wacek.
 A może pan odprowadzi Wacka do domu? – zwraca się niespodziewanie do mnie. –  Tylko aby do schodów – dodaje tonem usprawiedliwienia.
 Wacek da sobie radę sam, przecież wypił tylko jedno małe piwo – sapie Misiek.
 Tak, dobrze mówi, słyszy, babko, tylko jedne małe piwo – sapie Misiek.
Majowy zachodni wiatr ślizga się po folii przykrywającej dach. Odklejony kawałek taśmy furczy w jego podmuchach. Czuję na plecach jego rześki, jeszcze zimny powiew. Opatulam się szczelniej w  materiał wiatrówki.
 Idźcie, chłopaki, do domu, skoro matka prosi – mówię w ich kierunku.
Wacek ponownie podejmuje próbę podniesienia się i tym razem, pomimo niebezpiecznego chybotania się  do tyłu, udaje mu się. Opiera się olbrzymimi dłońmi o blat stołu i próbuje je od niego oderwać. Widzę jego wysiłek.
 Już idziemy, babko – bełkocze z trudem. – Ale możemy jeszcze przyjść, możemy? – pyta się niewyraźnie.
 Jasne, że możecie – mówię, obserwując jego zmagania.
 Niech pan pomoże Wackowi i odprowadzi go chociaż do szosy – mówi babka i przeszywa mnie wzrokiem, jak gdybym to ja był odpowiedzialny za ich stan. Wstaję jednak i podchodzę do Wacka. Jest wyższy ode mnie o dobre kilkanaście centymetrów. Zastanawiam się, jak mogę pomóc temu olbrzymowi. Popycham go lekko. Odrywa w końcu ręce od blatu i chwieje się.
 Dasz radę, Wacek? – pytam.
 Dam, dam – mamrocze i próbuje zrobić krok do przodu. Zamiast jednak ruszyć się w kierunku schodów, cofa się niespodziewanie i wymachuje potężnymi rękami. Śmiesznie wygląda w tej przykusej damskiej bluzeczce. Uśmiecham się mimowolnie.
 Nie płacz, kiedy odjadę – ryczy ponownie młodszy z Wacków, Stasiek. Starszy  z Wa­cków, Wacek, łapie równowagę na ścianie sklepu, odbija się od niej i rusza do przodu z wyciągniętymi rękami. Stąpa niepewnie niczym obudzony do życia twór Frankensteina. Z wyraźnym wysiłkiem dociera do schodów i mam wrażenie, że za chwilę zwali się w dół. Podskakuję do niego. Wacek, stojąc na krawędzi, chwieje się niebezpiecznie w jedną i drugą stronę. Mam wrażenie, że za chwilę spadnie. Łapię go za pasek spodni. Wacek macha ręką, jak gdyby próbował odpędzić muchę. Zawadza nią o belkę i wychyla się do przodu. Zwisa na niej niczym wielka małpa na gałęzi. Ja nadal trzymam go za pasek, ale wiem, że jeśli się puści, to nie będę w stanie go utrzymać. Ciągnę do siebie. Wacek, czując wyraźnie opór z tyłu, puszcza belkę i niepewnie, w każdej chwili ruchu bliski upadkowi, stopień po stopniu schodzi a raczej ześlizguje się na dół, ciągnąc mnie za sobą. Puszczam go, gdy jest na dole. Wacek staje niepewnie obok babki, która również zeszła, i mruczy coś, czego nie jestem w stanie zrozumieć. Babka Samulowa śmieje się głośno z otwartymi  bezzębnymi ustami i grozi kijem.
 No, już, Stasiek, chodź do domu, widzisz, że Wacek już idzie – mówi z wyrzutem w kierunku młodszego z Wacków.
 Zaraz przyjdę – krzyczy ten głośno.
Babka wspina się na schody. Podchodzi do Staśka i podnosi kij.
 Stasiek, ja cię proszę, stara jestem, krowy trzeba przygnać, tyle roboty... – mówi błagalnie, machając kijem nad jego głową.
Stasiek rozpiera się łokciami na stole i toczy wkoło rozjuszonym wzrokiem byka, który szuka celu do ataku, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z wiszącego nad jego głową kija.
 Stasiek... – mówi błagalnie babka.
       Już idę – sapie.
Wzrok mu niespodziewanie łagodnieje. Wyplątuje nogi spod ławki i wstaje.
 Co złego, to nie my – mruczy pod nosem. Podaje rękę Pułkownikowi Mamrotce i Siekierce. – Przepraszam – mamrocze.
Schodzi ze schodów, staje obok mnie i podaje mi rękę na pożegnanie. Klepię go po ramieniu.
 Jak co trzeba, to my pomożem – mówi do mnie i odchodzi.
W tym czasie Wacek, halsując od jednego brzegu drogi do drugiego, wspina się mozolnie, ale jednak do przodu pod górkę. Wracam na swoje miejsce za stołem.
 Cukier by trzeba kupić – mówi babka, patrząc za swoimi synami.
 Boi się, że się gdzieś zawieruszą – mówi Pułkownik Mamrotka.
 Taak – dodaje przeciągle Siekierka. – Nie ma drugich takich gospodarzy we wsi.
 tak – przytakuję mu. – Mają porządek na podwórku.
 O, właśnie, dobrze mówi, nikt nie ma takiego porządku. No, przecież ja ich znam i pana mamusię znam, i tatusia...
 Władek, ty jesteś dobry chłop, tylko za długo żyjesz – przerywa mu Pułkownik Mamrotka. – Lepiej byś coś postawił. Daj dwadzieścia złotych, to pojadę do Ruskich i przywiozę pół litra spirytusu – dodaje.
 A właśnie, że mam i postawię, bo jestem dobry chłop. Ja, panie Waldku, nikomu nie ubliżyłem, nikomu złego słowa nie powiedziałem...
 Władek, masz co, czy nie – przerywa mu ponownie Pułkownik Mamrotka.
Siekierka rozgląda się trwożliwie wokoło. Schyla się, podwija nogawkę spodni i wyciągając coś spod skarpety, kładzie to coś na blacie stołu i wierzchem zwichrowanej dłoni próbuje nieudolnie rozprostować.
 No, Władek, teraz to ty jesteś mój najlepszy kolega – mówi Pułkownik Mamrotka tak szczerze, że trudno byłoby przypuszczać, że mówi nieprawdę.
Siekierka, nadal przytrzymując zdrową, lewą ręką zwitek, wygładza go. Pułkownik Mamrotka w napięciu obserwuje jego poczynania, ale mina mu wyraźnie rzednie, gdy widzi, że to tylko dziesięć złotych.
      A nie mówiłem, że dobry ze mnie chłop – mówi Siekierka i pokazuje triumfalnie na banknot, który mimo gładzenia jest wyraźnie zmięty.
 Wyciągnij drugi, Władek, to pojadę...
 Sam sobie wyciągnij, a co ty myślisz, dołóż się... Panie Waldku – mówi i spogląda na mnie błagalnie.
Milczę przez chwilę i zastanawiam się.
 No, dobrze – mówię w końcu. – Może znajdę drugie dziesięć złotych.
Pułkownik Mamrotka zaciera ręce. Widzę w jego oczach, a właściwie w tym jednym, zdrowym, błysk zadowolenia.
„Ten dzień nie będzie jednak stracony” – myślę. Wyciągam garść drobnych z kieszeni kurtki i odliczam starannie dziesięć złotych. Podaję Pułkownikowi Mamrotce. Resztę - głównie żółte moniaki - wrzucam do kieszeni.