Pokarm czy trucizna - publikacja z 1900 roku

Czas przedwakacyjny ma to do siebie, że trudno nieraz podołać ogromowi pracy koniecznej do wykonania w określonym terminie. Do pisania tego bloga wracam po dłuższej przerwie i mam nadzieję,  że od tej pory, nie będzie konieczności rozstawania się z portalem Niezależna.pl na czas dłuższy niż uprzednio zakładałam.

Przechodzę od razu do przytoczenia Państwu ciekawych myśli zapalonego czytelnika, który przyjął święcenia kapłańskie. Swoimi spostrzeżeniami podzielił się w książce "Pokarm czy trucizna ? Rzecz o wpływie złych książek, oparta głównie na własnym doświadczeniu autora", wydanej w Płocku w 1900 roku. Sam autor ukrywa się pod inicjałami : L. M. 

Praca jego wydaje się na tyle interesująca, iż warto przypomnień kilka cytatów z niej pochodzących, by zachęcić niejednego urlopowicza bądź przyszłego urlopowicza do przeczytania jej w całości.

Zacznijmy zatem od samego początku :

"Mądrość świecka jest na kształt błędnego ognika :
Błyszcząc zwodzi cię z drogi; - gdy z niej zejdziesz - znika" (A. Mickiewicz).

Sentencja powyższa, jaką biorę za motto, i opowieść moja to mają ze sobą wspólnego, iż pierwsza drugiej jest najkrótszym streszczeniem - druga zaś pierwszej najlepszym stwierdzeniem. W niniejszej bowiem pracy, którą podejmuję, będę się starał odmalować wam, łaskawi czytelnicy, to straszliwe spustoszenie, jakie szerzy w duszy człowieczej zła doktryna za pomocą złej książki oraz ukazać oczom waszym, choć w przybliżeniu, te zdradliwe, przepaściste manowce, na które nieuchronnie wpadają tak jednostki, jak całe społeczeństwa, jeżeli, zwiedzione błędnymi ognikami misternych teorii ludzkich, zapominają dla nich o poważnej, osiemnastowiekowym doświadczeniem wypróbowanej, wiedzy chrześcijańskiej - i zbaczają z drogi przez tę ostatnią wytkniętej.

Że zaś wiadomą jest rzeczą, iż mowa faktów jest najwymowniejszą i najmniej podlegającą sofistycznym wykrętom - więc też fakt wielkiej szkodliwości złych książek przedstawię, nie za pomocą rozumowań i sylogizmów - ale poglądowo, namacalnie i na żywych przykładach.

A właśnie jestem w tym - nie wiem jak się wyrazić : szczęśliwym czy nieszczęśliwym - położeniu, iż własne moje doświadczenie życiowe najlepszym i namacalnym jest dowodem, jak straszną, jak przerażająco straszną plagą są złe książki i w jak nieobliczone skutki brzemienną rolę odgrywają one w życiu jednostek, rodzin i całych społeczeństw. Dlatego też sądzę, iż gwoli przekonania o tym, choćby najbardziej nieufnych i uprzedzonych, wystarczy, jeżeli sięgnąwszy myślą w moją przeszłość - podam choćby suchą tylko ilustrację tej najsmutniejszej w życiu moim epoki, kiedym to obficie czerpał z zatrutych źródeł teorii błędnych. Ilustracja ta przy tym będzie, jak mniemam, miniaturowym obrazkiem życia umysłowego całego naszego społeczeństwa w tej drugiej połowie dziewiętnastego wieku !

Przystępuję tedy do rzeczy.

Urodziłem się przed laty 29-ciu - a zatem w roku 1870. Umyślnie zaś na samym początku mej opowieści wymieniam datę swego przyjścia na świat, choć szczegół ten na pozór wydaje się najzupełniej zbytecznym, aby zwrócić od razu uwagę czytelników moich na inny fakt zaszły w tymże samym mniej więcej czasie, a pełen niezmiernie doniosłego znaczenia w dziejach naszego społeczeństwa z tych lat ostatnich - fakt, który i w mym życiu niemałą później odegrał rolę. Rzecz dziwna zaiste ! W tym samym mniej więcej okresie czasu, w którym sądzone mi było ujrzeć światło dzienne - na lat parę tylko wcześniej, narodziła się też i przyjęła u nas nowa doktryna, zwana według swych odcieni już to pozytywizmem już materializmem. W czasie gdym był niemowlęciem, doktryna ta nowonarodzona, była także jakby noworodkiem w pieluszkach, któremu jednak od kolebki przepowiadano powołanie do wielkich rzeczy, wielką i świetną przyszłość oraz panowanie nad światem. Niemowlę też to, jakby odczuwając pokładane w nim nadzieje, niezwykłym swoim, i, że tak powiem, ekscentrycznym już od dzieciństwa zachowaniem się, w jednych nadzwyczajne budziło zachwyty - drugich napełniało grozą i obawą. W każdym razie, wszyscy dobrze widzieli, że nie była to szara i zwyczajna jakaś pospolitość, więc też zainteresowanie było niemałe i ogólne. Każdy się cisnął, aby ono niezwykłe pacholę poznać, a przynajmniej popatrzeć na nie i, co mówi, posłuchać.

Korzystali z tego przyjaciele młodego chłopięcia i głośno, wrzaskliwie, z najgłębszym przekonaniem głosili, że wyrósłszy na męża i nabrawszy siły, dokona ono reform, o których się dotąd i największym nawet mędrcom nie śniło - reform zbawczych i pełnych błogiego wpływu; że ono to właśnie, to niby niepokaźne pacholę, poprowadzi społeczeństwo ku szczytom sławy, zdrowia, siły, oświaty i ogólnego dobrobytu, wyzwalając je równocześnie z wszelkiej biedy i ciemnoty. I któżby się nie dał skusić, słysząc tak świetne i takie ponętne obietnice ? i któżby nie uwierzył takim i tak stanowczym zapewnieniom, powtarzanym po tysiąc i milion razy w rozmaitym tempie i w przeróżnej skali ?

Toteż niewielu się znalazło niedowiarków takich. Nawet najrozsądniejsi tracili na razie chłodny nastrój i ulegali, przynajmniej na czas pewien, urokowi tak dużo obiecujących zapowiedzi. Im kto miał gorętsze serce, tym łatwiej się zapalał, a młodzież ulegała po prostu entuzjazmowi. Wprawdzie obiecujące to pacholę nie na naszej urodziło się ziemi, lecz zostało przywiezione skądś z zachodnich krajów i na warszawskim porzucone bruku - wprawdzie nie było nikomu tajnym, że podrzutek ten jest owocem cudzołożnego związku między zbuntowanym przeciwko prawdom Bożym rozumem, a wyemancypowaną spod praw Bożych wolą - wprawdzie opowiadano sobie z cicha o spustoszeniach i szkodach, jakie poczynili już na zachodzie Europy starsi bracia naszego gagatka, zrodzeni z tejże samej występnej i cudzołożnej pary - o wszystkim tym wiedziano. Ale względy te, jakkolwiek pozytywne, bladły, rozpływały się i nikły prawie wobec mniej pozytywnych, lecz za to szumnych i olśniewających a pełnych uroku zapewnień, zapowiedzi, obietnic.

Więc też kiedy bękart ten i podrzutek znalazł się raz na bruku syreniego grodu - przyjęto go w pewnych kołach z zapałem, i przede wszystkim starano się o wynalezienie dlań wygodnego lokalu, gdzieby się mógł zdrowo hodować na pociechę swych opiekunów, społeczeństwa, wreszcie całej ludzkości. Starano się też o skompletowanie jak najliczniejszego personelu służby, której by głównym i jedynym zadaniem było zaspokajanie wszelkich potrzeb, zachceń, a nawet kaprysów młodego pupila. Czego szukano - znaleziono : pomieszczenie - w redakcji "Przeglądu Tygodniowego" - służbę, ciałem i duszą pupilowi oddaną, w osobie p. wydawcy i jego adherentów.

Wnet po załatwieniu tej najgłośniejszej sprawy, przystąpiono do podania podrzutkowi imienia i przy akcie tym, dla większej reklamy, nadano mu, całkiem niesłusznie, nader piękne i w powszechnej u narodów czci będące imię : nazwano go Postępem. Teraz dopiero rozpoczęły się skrzętne i wytrwałe zabiegi około wzrostu i rozwoju młodego Postępu. Szło też wcale nieźle. Postęp ten, a raczej skrajny materializm, Postępem nazwany, pod czułą opieką swych protektorów rósł i mężniał w oczach. Redakcja "Przeglądu Tygodniowego" - miała na początku wyłączny zaszczyt być kuchnią, gdzie wysmażano na miejscu, lub odgrzewano i przerabiano sprowadzane z zagranicy pokarmy najbardziej przypadające do gustu i podniebienia młodemu Postępowi, i ta też redakcja była jedyną w Warszawie świątynią, w której to nowe bóstwo od swych zwolenników jawnie cześć nieomal boską odbierało, i skąd wydobywały się dymy tysięcznych kadzideł ku czci tegoż bóstwa palonych.

Wkrótce jednak, w miarę wzrostu postępu, redakcja wspomniana okazała się za szczupłą, a personel jej nie mógł podołać czynieniu zadość zwiększonym potrzebom wychowanka. Otworzono tedy w "Prawdzie" - a potem w "Niwie" (ówczesnej) aż dwie naraz filie, byleby Postęp nie zaznał u nas niegościnności lub głodu ! ...

I choć znowu znaleźli się ludzie, którzy chłodno, lecz trzeźwo na rzeczy się patrząc, z dziwną przenikliwością i jakby jasnowidzeniem stanowczo nie wróżyli długiego życia w naszym klimacie temu niezdrowemu dziecku zagranicy; choć też byli i tacy, którzy przerażeni już pierwszymi jego wybrykami, głośno ostrzegali społeczeństwo przed grożącym mu niebezpieczeństwem, znowu nie zwracano na głosy te uwagi. Przechodziły one bez echa, a "postęp" tymczasem rósł i mężniał z dnia na dzień. Rosnąc okazywał ruchliwość wielką, buta zaś jego nie znała granic. Dążąc stale do zapanowania nad całym moralnym i intelektualnym, religijnym i ekonomicznym życiem społeczeństwa, podbił on i zniewolił do służenia sobie i swym celom historię, literaturę, pedagogikę, nawet malarstwo i poezję. A służba to twarda i nieznośna, zwłaszcza dla dwóch ostatnich wolnych dotychczas i przywykłych do szerokich horyzontów cór Apollina. Ściągnięte brutalnie z wysokiego Parnasu i wprzężone do kieratu postępowego, muszą one odtąd patrzeć tylko w ziemię - o ziemi i ziemskim błocie jedynie myśleć i mówić, i błoto idealizować; ziemią wreszcie i jej wyziewami żyć i oddychać; muszą w dodatku zbyt często wysługiwać się sprawom, do których te czyste z natury boginie naturalną czują odrazę. Cóż przeto dziwnego, że warunki te stały się dla nich zabójczymi i że w poezji zwłaszcza odtąd się właśnie datuje początek tej groźnej niemocy suchotniczej, która do dziś dnia ją trawi i bliskim zagraża zgonem ?

Lecz wróćmy do właściwego tematu.

Umyślnie zaraz na wstępie rozwiodłem się nieco nad tym warszawskim, tak zwanym Postępem, aby, zanim przystąpię do opisu mego z tym panem zapoznania się, każdy z moich czytelników wiedział, co zacz jest ten postęp i kto go rodzi. Przyznać muszę, iż ja sam dość długo, bo coś do 18-tego roku życia, nic lub tak jak nic o tym najnowszym poronionym płodzie cywilizacji nie wiedziałem i ani o jego początku ani naturze i zasadach prawie nie miałem pojęcia. Nic dziwnego. Urodziłem się i wychowałem na wsi, pośród otoczenia przejętego na wskroś duchem naszej starej, od Boga nam danej, a po przodkach odziedziczonej Wiary, nietkniętej i niezakłóconej najmniejszym podmuchem "postępowych nowinek".

Według zasad tej "starej wiary", od młodości, słowem i przykładem wpajano we mnie bojaźń względem Pana Boga, posłuszeństwo i uszanowanie dla rodziców i starszych, litość dla ubogich i nieszczęśliwych, miłość wreszcie i wyrozumiałość dla wszystkich. Równocześnie uczono mnie brzydzić się kłamstwem, złą mową, nawet sprośną i nieczystą myślą.

I dobrze mi było z tymi zasadami, w tej ciepłej i czystej atmosferze wiary i uczciwości. Wspomnienie tych chwil, kiedym to w długie zimowe wieczory czytywał razem zebranej rodzinie i czeladzi "Żywoty Świętych", życiorysy sławnych ludzi lub poczciwego "Kmiotka", zawsze należeć będzie do wspomnień mi najmilszych. Czytania te także zachęcały do doskonalenia się w dobrym, czyli do postępu, lecz jakże ów postęp odmiennym był od tego, który poznałem później i jakże też odmienne a wręcz przeciwne były jego owoce !

W 12-tym roku życia oddano mnie do szkół do Warszawy. Byłem już bliżej głównego siedliska nowożytnej oświaty bezwyznaniowej, którą siał dokoła pełnymi garściami, znajdujący się właśnie wtedy u kulminacyjnego punktu rozwoju, energiczny Postęp - i tu jednak nie od razu i nie prędko spotkałem się i zawarłem znajomość z tą jego bezecną materialistyczną literaturą. Rodzina, wśród której znalazłem pomieszczenie, jakkolwiek zarażona już nieco ogólnie dziś po miastach grasującym indyferentyzmem, daleką jednak była od krańcowości i od wyraźnego zerwania z Bogiem chrześcijańskim oraz z chrześcijańską moralnością. Książek o treści niemoralnej, a tym bardziej książek o jawnym kierunku ateistycznym, czując w nich truciznę i zarazę, nie wpuszczano za próg tego domu i nie zezwolono by mi nigdy na ich czytanie. A jednak w tym domu i pod tą opieką ja się, niestety, dorwałem trucizny książkowej i trułem się nią czas stosunkowo dość długi, trułem się aż do utraty wiary, a z wiarą spokoju i równowagi ducha - trułem się aż do przejawów zdradzających początek umysłowego obłędu ! ...

Nagroda za to całkowita i niepodzielna należy się głownie tym panom z Dobroczynności, którzy, opanowawszy wszystkie wydziały tej zacnej niegdyś instytucji, skąpstwo swoje w rozdzielaniu chleba i odzieży pomiędzy głodnych nędzarzy sowicie wynagradzali niezrównaną hojnością w szafowaniu ateistyczno-pornograficzną mądrością i w karmieniu się nią żądnych pokarmu duchowego tłumów. Ich to jest zasługą, że ta gorliwa propaganda potrafiła dotrzeć do każdego niemal umysłu i serca - że potrafiła ujść bacznego oka najbliższych opiekunów młodzieży, rodziców i nauczycieli, i że potrafiła po cichu wślizgnąć się do rodzin, które nie wiedząc o niczym i niczego nie przypuszczając, ujrzawszy potem nagle wśród siebie wstrętne i groźne propagandy tej owoce, ze zgrozą i zdumieniem pytają : skąd to się wszystko wzięło i skąd zgorszenie przyszło ?

Tak się dzieje powszechnie, tak się stało i ze mną. Jak się zaś stało - opowiem." (str. 3-10).

--------

Komentując powyższy fragment, przyznam, że język stosowany przez autora jest momentami kontrowersyjny, przez niektórych może zostać oceniony negatywnie, ale właśnie taki środek wyrazu został wybrany do określenia ogromu zniszczeń jakich dokonał rzekomy "postęp". I dzisiaj możemy spotkać osoby, które religię, wiarę i tradycję określają mianem "ciemnogrodu". W rzeczywistości są to ofiary zgubnych ideologii, wmawianej ostatnio i na szeroką skalę pychy.

Można też stanowczo stwierdzić, że metody oddziaływania zwolenników kretyńskich teorii nie uległy zmianie od czasów w powyższej książce opisywanych. Także dzisiaj "poluje" się na osoby z wiosek i małych miejscowości, wśród nich szukając przyszłych szerzycieli kolorowej zarazy. Intrygującym pozostaje ten proces otrzeźwienia, który notuje się u zacytowanego powyżej autora, a i obecnie gdzieniegdzie spotykany. 
 
Nie dalej jak w dniu wczorajszym usłyszałam początek kolejnej sztucznie utkanej afery związanej ze szkołami katolickimi w Kanadzie. Otóż, usiłuje się twierdzić, że osoby żyjące na początku XX wieku, a może jeszcze w wieku XIX kierowały się tym samym brakiem moralności, jaki towarzyszy obecnym czasom. Przykłada się miarkę dzisiejszego zepsucia wobec osób poświęconych Bogu, a żyjących około 100 lat temu. 

Zajmując się literaturą przedwojenną, doskonale wiem, że poziom moralny i standardy postępowania ludzi sprzed wieku znacznie odbiegały od dzisiejszych. Szczególnie zaś wysoki poziom funkcjonowania cechował osoby konsekrowane - duchownych, siostry zakonne czy też pobożne niewiasty lub uduchowionych mężczyzn. Można to sprawdzić niemal w każdym przejawie życia kulturalnego - w książce, obrazie, rzeźbie, muzyce itd.

Znając zaś sposoby działania środowisk ateistycznych, doskonale wiem, co i w jakim stylu połączyły, by uzyskać taki efekt, jak ten obserwowany w Kanadzie. Otóż, pilne zgłębianie spraw związanych z funkcjonowaniem tzw. "obozów śmierci", nie służy jedynie zaspakajaniu czystej ciekawości, ale stanowić może źródło, na podstawie którego czerpie się gotowe wzorce przykładane do rozmaitych i niewygodnych instytucji, a taką jest np. Kościół katolicki i cała jego piękna historia. To, co było udziałem hitlerowców odnosi się do księży katolickich. Wiadomym jest też, że zawsze znajdą się jakieś zdemoralizowane, a nierzadko też i zabiedzone kobiety (i mężczyźni), którzy powiedzą wszystko, co tylko zostanie im nakazane. Należy też przyjrzeć się specyfice danego kraju. Przykładowo, kraj taki jak Kanada raczej nie cierpiał zbyt wiele, nie musiał borykać się z trudnościami dnia codziennego, z poniewierką wojenną. Kanadyjczycy nie byli zmuszeni do nieustannej obrony własnej historii, tożsamości, do przechowywania z najwyższym uszanowaniem własnych zasad i wartości. Niestety, ów brak zahartowanego ducha narodowego, okrutnie się na nich zemścił. Osoba stojąca na czele kraju z dziecinną naiwnością przyjmuje wszelkie doniesienia o rzekomych zbrodniach dokonywanych przez ...... katolickie zakonnice na terenie Kanady, ploteczki wyssane z palce o gwałtach na małych dzieciach, których sprawcami mieli być katoliccy duchowni. Nie dostrzega żadnych manipulacji, żadnych przekłamań ani zwykłych niedorzeczności. Może dlatego, że jako rodowity Kanadyjczyk, nie przykładał zbyt wiele uwagi do historii, do poznawania dziejów własnego kraju, do rozbudzania w sobie fascynacji życiem swoich przodków. Właściwie, to wszystko jeszcze jest przed nim....

Mam nadzieję, że wspominana sprawa zakończy się dobrze dla Kanadyjczyków, tzn. z pożytkiem dla ich wiedzy odnośnie dobrodziejstw przyniesionych przez Kościół katolicki na kontynent amerykański. Głęboko wierzę w to, że osoby mieszkające w Kanadzie znajdą w sobie wystarczająco dużo determinacji by dotrzeć do starszych publikacji, zrozumieć opisywane w nich treści i odnaleźć w nich siebie z dnia dzisiejszego.

Kolejny wpis zostanie opublikowany za dwa tygodnie. 

Mam nadzieję, że zachęciłam Państwa do przeczytania całości zacytowanej przeze mnie publikacji z 1900 roku.

Poniżej odnośny link :
https://polona.pl/item/pokarm-czy-trucizna-rzecz-o-wplywie-zlych-ksiazek-oparta-glownie-na-wlasnem,ODk3NTc0MTg/2/#info:metadata