Przejdź do treści
Strona główna

menu-top1

  • Blogerzy
  • Komentarze
User account menu
  • Moje wpisy
  • Zaloguj

Magia namiętności - odcinek (3)

Krzysztof Pasierbiewicz, 18.06.2015
Rozczarowanie

Pociąg ekspresowy Montreal – Chicago pędził w kierunku granicy Stanów Zjednoczonych. Kanada pogrążała się w szybko zapadającym zmroku. Resztką sił upchnął walizę na półkę i osunął się ciężko na kolejowy fotel. Zrozpaczony, zmięty, niewyspany z trudem porządkował poplątane myśli. Do przedziału wszedł schludnie ubrany Murzyn z obsługi pociągu. Obrzucił go troskliwym spojrzeniem i bez słowa podał mu kubek kawy z croissantem, a Krzysztof uświadomił sobie, że od dwóch dni nic nie jadł.

– Thank you very much! – podziękował Krzysztof. – Na zdrowije! – odparł Murzyn łamaną polszczyzną. – Przynieść ci podjuska? – spytał i wyszedł, by po chwili powrócić ze świeżo obleczonym jaśkiem. Wsparłszy głowę na miękkiej poduszce przypomniał sobie, jak mama zmieniała mu pościel, jak w dzieciństwie zachorował na zapalenie płuc. – Chyba już miała tę operację – myślał z niepokojem. – Mam nadzieję, że Danuta jest przy niej.

Myśl o Danucie ściągnęła wyrzuty sumienia za zdradę, jakiej się dopuścił. A może los zesłał Ewę, żeby mi uświadomić, iż nie kochałem Danuty, jak mi się zdawało przez te cztery lata. Więc skoro nie była to miłość, nie było też zdrady, kombinował. Miarowy stukot kół przeniósł go w objęcia Morfeusza.

Obudziły go wrzaski rodaków, którzy pchali się kupą do wyjścia. Zorientował się, że stoją na stacji Chicago. Wszędzie było słychać powitalne okrzyki i gorączkowe nawoływania: – Józek! Tu! Tu jesteśmy! Mietek! A gdzie Staszka! 

Przeczekawszy ten zamęt wysiadł z wagonu na przestronny peron. W oddali zobaczył machających do niego ciotkę Mary i wuja Stanleya. – No, jesteś, bo Stasek juz myśloł, żeś sie zgubił – wysapała ciotka. – Hello Chris! How are you! – powitał go wujek. Jak się wyściskali, wuj zapytał podkrakowską gwarą: – A przywiezłeś mi ptoka? W pierwszej chwili Krzysztof nie złapał, o co mu chodzi., a gdy się w końcu domyślił, uspokoił wuja: – Tak! Tak! Przywiozłem ci orła, jak prosiłeś w liście. – Good! Very good! – ucieszył się wujek i dopytał: – A skrzydła mo – tu zamarł na chwilę w bezruchu, gdyż nie potrafił znaleźć właściwego słowa – takie? – skrzyżował ręce na piersiach – czy taaakie? – rozczapierzył ręce szeroko nad głową. – Taaakie wuju! – Very good! Excellent! Bo właśnie takiego chciołem. Bedzie stoł u mnie w lanczrumie na tiwisecie. - Całe szczęście, że pani sprzedawczyni z krakowskiej Cepelii zdołała mnie przekonać, bym zakupił orła z rozpostartymi skrzydłami, odetchnął z ulgą.  

Wuj zapakował towarzystwo do przepastnego forda. – A teraz zobaczysz Chicago – oznajmił z dumą w głosie. – Jedziemy do Downtown!  Wjechali do centrum. Oszołomiony, zadzierał głowę na widok niebotycznych wieżowców, których nazwy wuj wymieniał tak szybko, że nie sposób je było zapamiętać. Olśniony, patrzył na migające za szybą samochodu wytworne wystawy znanych domów mody, słynnych magazynów, butików i markowych galerii.

O kurczę! Tu na jednej ulicy jest więcej sklepów niż w całym Krakowie! Powoli zapadał zmierzch. I raptem miasto rozbłysło milionami świateł, wielobarwnych neonów i ruchomych reklam. Wszystko migotało, falowało, wirowało, strzelało gejzerami iskier jak w jakiejś baśniowej krainie. Wuj nie przestawał pytlować, lecz Krzysztof go nie słuchał oczarowany kolorowym światem.  Jednakże pełnię szczęścia mąciła myśl, że bez Ewy nie potrafi się niczym cieszyć. 

Z zamyślenia wyrwały go słowa ciotki: – Teraz pojedziemy do mnie, bo Stasek mieszka za miastem, z bogatymi. Mijali kolejne światła zostawiając za sobą chicagowskie centrum. Skończyły się wieżowce i reklamy. Wjeżdżali w coraz bardziej ponurą okolicę pełną podobnych do siebie, brzydkich, starych domów. Na ulicach walały się śmieci, puszki po piwie i tekturowe kartony.

– To jest polskie Jackowo, tu mieszkam – zakomunikowała ciotka. Wuj zatrzymał samochód przed jakąś obskurną czynszową kamienicą, podziękował za orła i szybko odjechał. – Staszek tu nie chce stawiać kary, bo mu zawsze porysują. Rozwrzeszczana zgraja kolorowych wyrostków grała w kopanego metalową puszką. – To Portorykany, psia ich mać, wszędzie się wpychają! – tłumaczyła ciotka pogardliwym tonem.

Weszli do mrocznego korytarza. Po sforsowaniu trzech zamków ciotka wprowadziła go do mieszkania. Zajmowała zagracony pokój z maleńką kuchenką przerobioną z holu. Zakratowane okno wychodziło na mur ciemnej studni ciasnego podwórza. Gdy na telewizorze okrytym haftowaną w różyczki serwetką zobaczył siedzącą w szerokim rozkroku debilnie uśmiechniętą lalkę w krakowskiej sukience, uświadomił sobie, że łatwo nie będzie. Kurwa! Gdzie ja jestem? Co ja tutaj robię? – rozmyślał w panice.

Ale to był dopiero początek koszmaru. Bowiem ciotka wprowadziła go do ciasnej wnęki bez okna, gdzie mieściło się tylko łóżko i dwie nocne szafki. Ściany i sufit ktoś pomalował niechlujnie landrynkowym lakierem. Nad łóżkiem wisiała lampka z dyndającym nadpalonym abażurem. – Tu będziesz mieszkał, możesz się rozpakować! – rzuciła ciotka i poszła do siebie.

Oszołomiony usiadł na skraju łóżka. Rany Boskie! Co będzie, jak Ewa dostanie tę wizę do Stanów? Przecież nie mogę jej przyjąć w tym syfie! To taka ta Ameryka! Wystarczy pół godzinyjazdy samochodem, by się przenieść z bajecznego raju do dantejskiego piekła. Niestety, wyglądało na to, że raju nie będzie.

Otrzeźwienie

Nazajutrz od rana mieli szukać pracy. Naturalnie na czarno. Ciotka znalazła w gazecie kilka, jej zdaniem atrakcyjnych ogłoszeń. – Tylko się nie przyznawaj, że masz wyższe szkoły! – przestrzegła Krzysztofa, który właśnie przeglądał przetłumaczone na angielski zaświadczenia z uczelni. – Zapamiętaj sobie, że tu, w Ameryce Polacy zawsze byli i będą od czarnej roboty. Dotknięty tą przestrogą nerwowo rozmyślał: - Jak to? Co jest grane? Przecież mam ukończone prawie pięć lat studiów w Polsce, co poświadczył notariusz, a tłumacz przysięgły, za ciężkie pieniądze wystawił stosowny dokument. Czytając w jego myślach, ciotka zagroziła: A tych papierów nawet nie pokazuj!

Miejskim trolejbusem zajechali do pierwszej fabryki. W gabinecie bossa okazało się, że ciotka miała rację. Bowiem szef pytał o wszystko, poza wykształceniem. Usłyszał natomiast proste, a zarazem najtrudniejsze pytanie, jakie mu dotąd zadano: – Co umiesz robić? – pytał w kółko właściciel fabryki. Myślał, że będą pytać o szkołę, studia, dyplom. Tymczasem, po kolejnym pytaniu uzmysłowił sobie, iż mimo skończonych studiów, nie potrafi pisać na maszynie, nigdy nie pracował w fabryce, nie umie ani toczyć, ani spawać, że się nie zna na prądzie, nie ma pojęcia, jak zreperować zepsutą lodówkę, nie mówiąc o cieknącym kranie. Owszem, jako prawie absolwent Wydziału Geologiczno Poszukiwawczego Akademii Górniczo Hutniczej w Krakowie świetnie się znał na skałach i minerałach, lecz na co to komu było potrzebne w Chicago?

Za pierwszym podejściem roboty nie dostał. Do obiadu wykonali jeszcze kilka podejść z identycznym skutkiem. W końcu dotarli na obrzeże miasta, gdzie, jak niosła fama pewien Żyd zatrudniał  Polaków „od ręki”. Faktycznie, bez żadnych pytań przyjęto go do pracy.

Kiedy się późnym popołudniem dowlekli do domu, ciotka oznajmiła: – No, jak już masz robotę, to będziesz mi od dzisiaj, co dwa tygodnie płacił za mieszkanie, jedzenie, pranie i sprzątanie. Czyżby ciotka mnie zaprosiła do Ameryki, bo chciała sobie dorobić do renty? – pomyślał z niedowierzaniem.

Golgota

O piątej rano zatłoczonym trolejbusem jechał do pierwszej w swoim życiu pracy w fabryce, gdzie produkowano części do lodówek. Na miejscu przekonał się, że haruje tam od świtu do zmroku rój niemówiących po angielsku Polaków. Na hali panował pośpiech charakterystyczny dla robotników bojących się utraty pracy. Uderzył go zaduch i nieznośny hałas klekoczących maszyn.

Jak mówił szef objął jedno jedyne wolne stanowisko. Jego zadaniem był montaż chłodnic lodówkowych. Siedząc na metalowym stołku miał przed sobą szyny, w które w stosownym momencie trzeba było wsadzić wygiętą spiralnie miedzianą rurkę. Tuż nad jego głową wirowało huczące złowieszczo koło zamachowe. Po lewej zwisała na łańcuchach szpula aluminiowej blachy ciętej z przeraźliwym zgrzytem na paski, które plująca parą pneumatyczna łapa przesuwała z łoskotem nad wspomnianą rurkę. Wtedy tuż przed jego nosem spod sufitu spadała z potwornym łomotem dwutonowa prasa. Uformowaną chłodnicę musiał szybko wyjąć, bo za parę sekund miał w nią znowu rąbnąć ten upiorny kafar. A jeśli nie zdążył, jak spod ziemi wyrastał zmianowy i skreślał mu godzinę z przerobionej dniówki.

Tyrając jak mrówka w tej manufakturze, Krzysztof często myślał o kultowym filmie  Chaplina, genialnie wyszydzającym dumę Ameryki, jaką była produkcja w systemie taśmowym. Po kilku dniach opanował robotę do takiej perfekcji, że był w stanie wykonywać wszystkie czynności z zamkniętymi oczami. Pracował nawet we śnie, bowiem ciotka, co rano gderała, że znowu wrzeszczał w nocy machając rękami.

Zrozumiał na czym polega tajemnica sukcesu gospodarki Stanów Zjednoczonych! Przypomniał sobie walającą się po domu w Krakowie książeczkę ze wskazówkami niejakiego Okołowicza, jakie Autor dawał Polakom w poradniku pt. „Wskazówki dla wychodźców jadących do Ameryki”, wydanym w Krakowie na początku wieku, w którym Autor przestrzegał:

„Kto ma zamiar udać się za morze w celach zarobkowych powinien się przede wszystkim dobrze zastanowić, czy mu się opłaci kraj rodzinny opuszczać i szukać szczęścia wśród obcych. Nie powinien też wybierać się w podróż zamorską, kto obawia się ciężkich trudów i chciałby mieć w swym życiu lekki kawałek chleba. Za morzem można bowiem dojść do czegoś tylko przy nadzwyczaj ciężkiej pracy fizycznej, a każdy cent, jaki się tam odkłada okupiony bywa nadludzkim wysiłkiem ochrzczonym krwawym potem…”.  

Z każdym dniem coraz lepiej rozumiał przekaz tego poradnika i coraz częściej zadawał sobie pytanie, jak to jest, że odczłowieczeni robotnicy tej fabryki tyrając, jak zwierzęta zaprzęgnięte do kieratu za kilka dolarów są szczęśliwi, że mają tę pracę. Zrozumiał bowiem, że ów czczony w Polsce złoty cielec nazywany amerykańskim etosem kornego dochodzenia do szczęścia mozolną, mrówczą pracą to po prostu jedna wielka ściema dla frajerów.

Obłęd

Harował w tym piekle po dwanaście godzin dziennie, bo za overtime płacono podwójnie. Już dawno rzuciłby tę pracę, gdyby nie nadzieja, że przez trzy miesiące zarobi na tyle, by się z Ewą w Polsce jako tako urządzić. Tą nadludzką orką zarabiał tygodniowo sześćdziesiąt dolarów, co przy ówczesnym kursie, kiedy za dolara płacono sto czterdzieści złotych, było sumą zawrotną.

Lecz nie to było najgorsze.

Bowiem jak wracał po pracy do domu skonany i głodny, ciotka serwowała „obiad”, a w rzeczywistości resztówki z kotła pobliskiej stołówki, gdzie na zmywaku dorabiała do emerytury. A jak nie chciał jeść obrażała się i stroiła fochy piętnując niewdzięczność krewniaka ze starego kraju.

Na domiar złego ciotka miała pewną iście makabryczną pasję, bowiem wraz z trzema kumami z pobliskiej parafii, w mieszczącym się nieopodal domu pogrzebowym stroiła umarlaków do trumny. A że ktoś stale odchodził, prawie codziennie, gdy wracał do domu ledwie żywy cioteczka ciągnęła go do  kostnicy, by ocenił efekty jej misternej pracy. To był istny koszmar, a stałe obcowanie z odpicowanymi na glanc nieboszczykami, zwłaszcza nieboszczkami w pełnym makijażu wystrojonymi w barwne suknie wpędzało go w coraz głębszą depresję.

To już nie były żarty. Bowiem ciotka całymi godzinami gderliwym głosem zamęczała krewniaka tysiącami pytań: czy świętej pamięci Józia miała jego zdaniem dobrze dobraną szminkę, a Boże świeć nad jej duszą, Stasia, odpowiednią fryzurę do kroju sukienki, zdradzając mu przy okazji mrożące krew w żyłach tajniki swojego warsztatu, jak to czasem trzeba przystrzyc włosy w nosie, bo psują makijaż, nie mówiąc o paznokciach i innych detalach. Mieliła jęzorem bez przerwy, a jej mimowolny słuchacz coraz szybciej się zbliżał do granic obłędu.

A gdy zasypiał w swojej dziupli głodny, gdyż ciotka przetrzymywała w lodówce swoje makabryczne pudry i mazidła, całymi nocami śmiały się do niego szczerzące zęby upiorne twarze uszminkowanych nieboszczek wyciągających do niego ręce z umajonych trumien.

O czwartej trzydzieści nad ranem skonany, niewyspany, bez chęci do życia zwlekał się do pracy.

Bezradność

Siedział w kuchni, bo w jego celi nie było nawet krzesła. Usiłował napisać list do matki, lecz nie mógł zebrać myśli, gdyż ciotka doprowadzającym go do obłędu skrzekliwym dyszkantem jak najęta pytlowała o swoich nieboszczkach.

Zadzwonił telefon.

– Oho! Jest nowa robota – zaskrzeczała ciotka zacierając ręce. Podniosła słuchawkę i po chwili milczenia warknęła ze złością: – Jakaś kobieta do ciebie, Chris.

Z walącym sercem podszedł do telefonu.

– Halo! Czy to ty, Krzysiu? – usłyszał ukochany głos. – Tak! Tylko..., jąkał się zmieszany, bo ciotka złośliwie coraz głośniej gderała, że kto to widział, żeby do kogoś wydzwaniać o tej porze. W słuchawce pobrzmiewał najnowszy przebój Elvisa Presley’a.  – To ja, Ewa! – przekrzykiwała muzykę. – Dzwonię z Montrealu! Mamy przerwę w pokazach... Ciotka zawisła mu nad głową, nadstawiając ucha. – Bardzo się cieszę, że dzwonisz! – odpowiedział przyciszonym głosem przysłoniwszy dłonią słuchawkę. Krzysiu! Mój malutki! Tak strasznie za tobą tęsknię! Kocham cię! Kocham! Kocham! – krzyczała. – Dlaczego cię tu nie ma?! To Expo jest fantastyczne! Ale nie umiem się niczym cieszyć bez ciebie! Czy ty też mnie tak kochasz?  – Tak, o odparł krótko, bo ciotka wciąż wisiała mu nad głową. – Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – spytała. – Czy coś się zmieniło? – w jej głosie zabrzmiała nutka niepokoju. – Nie nic, tylko nie mogę swobodnie rozmawiać. Najlepiej będzie, jak do mnie napiszesz! Na „Batorym”, dałem ci adres cioci!

W słuchawce zapadła cisza.

Po chwili, tak jak się obawiał, usłyszał: – Nie takiej rozmowy się spodziewałam, Krzysiu. Ale zrobię, jak chcesz i napiszę do ciebie. Ale, jeśli coś jest nie tak, to proszę odpisz szczerze! Muszę kończyć! Zaczyna się pokaz. Wiesz… odezwał się, lecz usłyszał tylko trzask odkładanej słuchawki.  

Ogarnęła go rozpacz, wściekłość i poczuł nieznośny ból w skroniach. – Szkoda, żeś nie wlazł do tej słuchawki! Wielki mi uczony ze starego kraju. Rodziny się wstydzi, skrzeczała ciotka. Chciało mu się wyć. Jak się ta ropucha nie uspokoi to za chwilę ukręcę łeb starej wiedźmie!, - pomyślał rozgorączkowany i uciekł do swojej dziupli. Do rana nie zmrużył oka. Dręczyła go myśl, że wyszedł w oczach Ewy na niepoważnego dupka.  

Ewakuacja

Był piątkowy wieczór. Po dłużącym się w nieskończoność tygodniu niewolniczej orki wracał do domu marząc by się na chwilę położyć. Niestety, ciotka miała gości. Przyszły do niej kumy z domu pogrzebowego i pan Adam, absztyfikant, antypatyczny, samotny, zgorzkniały, zrzędliwy emeryt, który, pisał ciotce listy do krewniaków w Polsce. – No to mam wieczór z głowy – jęknął.

Ciotka podała mu wystygły obiad zaznaczywszy, że: „taki kawałek porku kosztuje u buczera ponad pół dolara” i wróciła do swoich kum, by skończyć przerwaną opowieść, jak to zmarłej przedwczoraj świętej pamięci Stefanii musiała dwa razy depilować odrastające wąsy.

W chwili, kiedy z najwyższym trudem przełykał ostatni kawałek zimnej wieprzowiny ciotka oznajmiła: – Acha, Chris! Przyszedł list do ciebie! Omal się nie udławił na myśl, że to Ewa pisze. Drżącymi dłońmi odwrócił kopertę. Ale, list był od Danuty. Rozczarowany, rozerwał kopertę ciekaw wieści o operacji mamy. Przeczytał pierwsze zdanie i poczuł, że krew spływa mu do nóg, a świat się zapada w jakąś czarną dziurę. Danuta pisała, że po operacji wdało się zapalenie otrzewnej i mama nie żyje. Musiał bardzo zblednąć, bo raptem zrobiło się cicho.

– Stało się coś? – zapytał po chwili pan Adam. – Tak, umarła mi mama – odparł nieswoim głosem. Zapadło milczenie. – A jaka była stara? – przerwał ciszę absztyfikant ciotki. – Miała pięćdziesiąt trzy lata – jęknął. – No good! No good! Szkoda! Trochę za wcześnie umarła, bo mogła jeszcze parę lat popracować – zaskrzeczała ciotka.

Na słowo „popracować” Krzysztof aż podskoczył i cudem się powstrzymał, żeby jej nie wygarnąć. Chyba się przesłyszałem? – zagotował. To babsko powiedziało „popracować”, nie „pożyć”! Siedział odrętwiały nie wiedząc, co ze sobą począć.

Ta Ameryka to kraj jakichś totalnie pomylonych ludzi! Liczysz się, póki harujesz! Przestajesz tyrać, umieraj! Ciocia ci machnie makijaż, a potem do pieca, zrobić miejsce innym, by mogli zapierniczać w tym obłędnym kieracie. Poczuwszy cisnące się do oczu łzy uciekł do swojej nory. Rzucił się na łóżko i miętosząc w dłoni list obwieszczający straszliwą wiadomość, zwinął się w kłębek gryząc z rozpaczy poduszkę. 

Płakał bardzo długo, a jak trochę ochłonął uprzytomnił sobie, że nigdy dotąd tak nie rozpaczał, że kompletnie nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo kocha matkę. Boże! Ileż razy byłem dla niej niedobry – katował się ogarnięty wyrzutami sumienia. – Drażniła mnie. Były dni, że jej unikałem zamykając się w swoim pokoju. Złapał się za głowę. Jezu!!! – Straciłem na zawsze matkę! Nie mam już nikogo z najbliższej rodziny! 

Gdy się trochę uspokoił, próbował ocenić sytuację: W Ameryce jestem na kompletnym zerze, a w Polsce mam dług zaciągnięty przez mamę na mój na bilet do Ameryki! Uświadomił sobie, że wciąż miętosi list, którego nie doczytał do końca. Przetarł piekące oczy i rozprostował zmiętą kartkę. Danuta pisała, że się zajęła pogrzebem, a jej matka jako prawnik wiedziała, jak zabezpieczyć mieszkanie do jego powrotu. Uderzyło go zdanie: „a więc kochany Krzysiu, będziemy mieli gdzie mieszkać”. Rany Boskie! Przecież ona cały czas myśli, że ja do niej wrócę! Nie wie, że pokochałem Ewę! No nie! Chyba się zabiję! To ponad moje siły!

Kiedy tak siedział zdruzgotany z kuchni dobiegł ochrypły głos ciotki: – Chris! No chodźże do nas! Trzeba porozmawiać! Goście mieli chmurne miny, jak ława przysięgłych przed ogłoszeniem wyroku. Czuł, że są po naradzie. – Już zdecydowaliśmy – obwieściła ciotka. W Polsce już nie masz nikogo i najlepiej będzie, jak zostaniesz w Ameryce. Na początku trochę ci pomożemy, a jak staniesz na nogi, oddasz nam pieniądze. Jak będziesz solidnie pracował nie myśląc o głupstwach, to w Ameryce nie zginiesz. Chciał coś powiedzieć, lecz ciotka mu przerwała w pół słowa: – Aha! Jeszcze jedno! Jak będziesz pisał do Polski, to nie zapomnij wspomnieć tej naszej kuzynce z Myślenic, co znała twoją matkę, by sobie po niej wzięła lokówki do włosów, które w zeszłym tygodniu posłałam twojej matce w paczce. Kompletnie go zamurowało, a ciotka jak gdyby nic, włączyła telewizor na pełny regulator, zaś goście zajadając chipsy zaczęli rechotać, bo akurat zaczynał się show jakiegoś znanego komika.

Tego już było za wiele. Przeciągnęli strunę. Pojął, że z tymi ludźmi nie jest w stanie zostać ani chwili dłużej. Słowa: „Nie zapomnij o lokówkach” przewiercały mu mózg. Spakował walizkę i bez słowa wyszedł z domu ciotki.

Krajanie

Jedno, o czym marzył, to znaleźć się jak najdalej od tych strasznych ludzi. Kroczył przed siebie bez celu. W końcu jakiś autobus zabrał go do centrum. Wysiadł na przystanku koło Prudentialu, w samym sercu miasta. Zbliżało się Boże Narodzenie 1967. Chicago kipiało świąteczną gorączką. Z nieba leciały ciężkie płaty śniegu. Wokół migotały wielobarwne lampki wszechobecnych choinek i zewsząd dobiegały strzępy amerykańskich kolęd. Z jakiejś knajpki dolatywały strzępy głosu Franka Sinatry śpiewającego White Cristmas, a dwa kroki dalej pobrzękiwały radosne dzwoneczki, Jingle Bells Nat King Cole’a. Miasto było pełne roześmianych ludzi. Jedni wracali do domu z torbami pełnymi zakupów. Inni się całowali. A jeszcze inni gwarzyli beztrosko w przytulnych kafejkach, przy świątecznym drinku. Potrącany przez rozradowanych przechodniów kroczył przed siebie, jak ślepiec. Nie miał już siły rozpaczać. Zbyt dużo nieszczęść zwaliło się naraz.

Docierało do niego, że został sam na obczyźnie, bez matki, bez Danuty, bez Ewy, bez kąta do spania, z paroma centami przy duszy, w milionowym mieście, gdzie nie zna nikogo! Poczuł śmiertelne zmęczenie.

Muszę na chwilę gdzieś przysiąść – pomyślał na widok przytulnego pubu. Przy barze siedziało kilku podchmielonych mężczyzn. Było wolne miejsce. Usiadł, wsparłszy nogę na walizce w obawie, by jej ktoś nie zwinął. Przypomniał sobie whisky z coca-colą, jaką mu na „Batorym” serwował kapitan. Zamówił podwójną. Trochę mu ulżyło. Powtórzył kolejkę… Wtem, usłyszał polską mowę. Podniósł ciężko głowę sponad opróżnionej szklanki. Obok siedzieli dwaj młodzi chłopcy. Lekko wstawiony wyjął papierosa i spytał po polsku o ogień. Przerwali rozmowę taksując go wzrokiem. – Witamy krajana ze starego kraju! – odezwał się siedzący bliżej. – Mam na imię Kazik, jestem z Poronina, a to mój koleś Antek, spod Białegostoku. – A ja mam na imię Krzysztof i jestem z Krakowa – przedstawił się. – Aaaa! Z Krakowa! Byłem tam kiedyś. Wawel, Sukiennice, wszystko znam! – przechwalał się Kazik. – Ja też miałem kiedyś jechać do Krakowa, ale jakoś nie wyszło – wyznał zawstydzony Antek. – Napijesz się z nami? Po chwili wahania przyjął zaproszenie. – Na co masz ochotę? – spytał Kazik. – Jeśli można, to poproszę o whisky z coca-colą i odrobiną lodu – odparł. – Czego? Z czym? – zadziwił się Kazik. – A zresztą zamów sobie, co lubisz, dzisiaj my stawiamy! - po czym zamówił dla siebie i swego kolegi po dwie setki czystej, obowiązkowo bez lodu i żadnej zakąski.

No i się zaczęło. Po polsku. Do spodu. Jak już byli wszyscy równo zaprawieni, Antek zauważywszy walizkę, zapytał: – A cóż to, kolego, chodzisz na wódkę z walizką? Czyżbyś miał kłopoty? No! Gadaj! Tylko nie kombinuj!...

Mocno wlany Krzysztof opowiedział pokrótce przygodnym kamratom, co się mu przydarzyło. Słuchali z otwartymi japami, a kiedy skończył opowieść, Antek zeskoczył z barowego krzesła i ryknął na całe gardło: – Krzychu!!! Kurwa jego mać!!! Tej ciotce to bym nogi z dupy powyrywał! Po czym klepnął w plecy nowego kolegę, aż zadudniło i huknął jeszcze głośniej: – Krzychu! Nie zostawimy cię samego! Nie masz nic do gadania! Od dziś mieszkasz z nami! Po czym skinął na barmana, zrobił do Krzysztofa oko i ryknął: – No to strzemiennego brachu!!!!

Krzysztof Pasierbiewicz

CDN za tydzień

Poprzednie odcinki:

Odcinek 1 - http://salonowcy.salon24…

Odcinek 2 - http://salonowcy.salon24…

Post Scriptum
Ponieważ pierwszy komentarz dodał niejaki Jan Woleński, który trollował u mnie w przeszłości pod różnymi nickami, potem się do tego przyznał pod własnym nazwiskiem i przyrzekł, że już nigdy nie pojawi się na moim blogu, co łatwo sprawdzić, - pragnę zwrócić uwagę czytelników, że to niejaki Woleński złamał dane przyrzeczenie. A tym, którzy mogliby mi zarzucić, że rozgrywam na blogu swoje prywatne spory wyjaśniam, że ja nie dyskutuję z rzeczonym trollem, bo i nie ma z kim dyskutować, tylko odpowiadam na jego kolejną zaczepkę.
 
Panie Woleński!
Celowo opuszczam tytuł profesora przed Pańskim nazwiskiem, bo w recenzji Pańskiego koronnego dzieła pt. "Lustracja jako zwierciadło", zastępca dyrektora Instytutu Pamięci Narodowej pan Piotr Gontarczyk pisze między innymi, cytuję dosłownie:
„Lustracja jako zwierciadło” to objaw wyraźnej „degradacji statusu profesora uniwersyteckiego”… i dalej „Sięganie po insynuacje i pomówienia – tak pod adresem poszczególnych osób, jak i całych zbiorowości – jest immanentną częścią jego „toków argumentacji”, a pomówienia prof. Woleńskiego spływają po mnie jak po przysłowiowej kaczce…”, koniec cytatu – vide (GLAUKOPIS Nr 28, a.d. 2013).
 
Ponieważ do dnia dzisiejszego nie zaskarżył pan (dlaczego?) pana Piotra Gontarczyka o napisanie tych słów, a mnie niegdyś wytoczył pan proces za napisanie na blogu kilku niewinnych zdań pod pana adresem w porównaniu z tym, co pisze Gontarczyk uważam, że mam pełne prawo, a nawet obowiązek pomijania tytułu profesora przed Pańskim nazwiskiem.
 
A teraz odpowiadam na zaczepny komentarz niejakiego Jana Woleńskiego:
 
1. Co Pański komentarz ma wspólnego z moją dzisiejszą notką?
2. Znowu napatoczył się Pan na mój blog wyłącznie celem popsucia powietrza
3. Pisząc, że rzekomo „korzysta pan z uprzejmości p. Felicjana ośmiesza się Pan po raz nie wiadomo już który, bo stali goście mojego blogu doskonale wiedzą, że Pan sam ze sobą gada, gdyż Felicjan to kolejny Pański Nick, za którym się Pan kryje.
4. A to, co pan robi rzeczywiście przypomina ubeckie metody czasu minionego i ja na to nic nie poradzą. Po prostu, jak pisał Oscar Wilde: „Habit is a secondo nature”
5. Co ma piernik do wiatraka, kiedy Pan ni z gruszki ni z pietruszki wypisuje o jakichś ubekach z Uniwersytetu Jagiellońskiego w komentarzu do dzisiejszej notki.
6. Jest Pan żałosny Panie Woleński i mam nadzieję, że Goście mojego blogu potraktują Pana tak, jak Pan zasługuje.
7. I proszę nie psuć moim Gościom przyjemności z lektury.
Bez pozdrowień, Krzysztof Pasierbiewicz

Zaś wszystkich Gości mojego blogu przepraszam za ten przykry incydent, ale nie mam żadnych możliwości pozbyć się tego grzyba, gdyż na Naszych Blogach nie ma możliwości blokowania upierdliwych trolli. 







 
  • Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
  • Odsłony: 5796
Domyślny avatar

modus

19.06.2015 18:03

Dodane przez Krzysztof Pasi… w odpowiedzi na @Wszyscy mili Goście i

Jan Woleński Dodałbym 6. Jako jedyny na świecie opublikowałem swoją pracę doktorską na liście filadelfijskiej, czyli tam, gdzie nie publikuje się dysertacji doktorskich; 7. Ostatnio, będąc na emeryturze, wielokrotnie odpowiadam Janowi Woleńskiemu i wielu innym po raz ostatni, co rychło okazuje się odpowiedzią przedostatnią. Na wszelki wypadek uprzedzając kolejny akt niezrozumienia dr Pasierbiewicza w czym rzecz, informuję, że 6. i 7. dotyczą jego, tj. dr Pasierbiewicza. JW

Stronicowanie

  • Pierwsza strona
  • Poprzednia strona
  • Wszyscy 1
  • Wszyscy 2
Krzysztof Pasierbiewicz
Nazwa bloga:
Echo24
Zawód:
Emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta niezależny, autor, tenisista, narciarz, człowiek wolny
Miasto:
Kraków

Statystyka blogera

Liczba wpisów: 1, 593
Liczba wyświetleń: 12,555,515
Liczba komentarzy: 30,114

Ostatnie wpisy blogera

  • Niedorżnięta wataha
  • List otwarty do prof. Pawła Śpiewaka
  • A jednak miałem nosa pisząc, że mi nie po drodze z PiS-em

Moje ostatnie komentarze

  • Pamięta Pan jeszcze? - vide: https://raskolnikow2.fil… Serdeczności!
  • @Autor & @ALL   ---   W wolnej chwili zapraszam do lektury - vide: https://www.salon24.pl/u…
  • Jacy akademicy, takie uniwersytety - czytaj: https://www.salon24.pl/u…

Najpopularniejsze wpisy blogera

  • Nieznane oblicze Witolda Gadowskiego
  • Kraków olał post-komuszą subkulturę TVN-u
  • Pytanie prawicowego blogera do posłanki Scheuring-Wielgus

Ostatnio komentowane

  • Alina@Warszawa, Niestety owo PROSTACTWO (skupione wokół Tuska) wróciło do władzy. Że to niewyobrażalne "prostactwo" nie trzeba nikogo przekonywać - kto inny mógłby przyswoić i używać 8* w przestrzeni publicznej do…
  • Beskidzki Góral, Tego platfusa przejrzałem na wylot. Hedonista, wlazłby do doopy, każdemu za kilka kliknięć i marzy o zerżnięciu na boku głupiej dziewoi.
  • keram, Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma !!! Z uporem maniaka  część z nas nie potrafi się zadowolić tym czym dysponujemy , tym co mamy, lecz natychmiast przechodzi do natarcia. …

Wszystkie prawa zastrzeżone © 2008 - 2025, naszeblogi.pl

Strefa Wolnego Słowa: niezalezna.pl | gazetapolska.pl | panstwo.net | vod.gazetapolska.pl | naszeblogi.pl | gpcodziennie.pl | tvrepublika.pl | albicla.com

Nasza strona używa cookies czyli po polsku ciasteczek. Do czego są one potrzebne może Pan/i dowiedzieć się tu. Korzystając ze strony wyraża Pan/i zgodę na używanie ciasteczek (cookies), zgodnie z aktualnymi ustawieniami Pana/i przeglądarki. Jeśli chce Pan/i, może Pan/i zmienić ustawienia w swojej przeglądarce tak aby nie pobierała ona ciasteczek. | Polityka Prywatności

Footer

  • Kontakt
  • Nasze zasady
  • Ciasteczka "cookies"
  • Polityka prywatności