"Wielka" Turcja z bliska z polskimi wątkami w tle

Ankara. Półfinałowy mecz mistrzostw Europy w siatkówce kobiet. Na trybunach 9 tys. Turków i garstka Polaków. W czwartym secie Polki walczą o zwycięstwo, mecz jest wyrównany. Spiker „organizuje” publiczność: „Pokażmy, jak się gwiżdże na naród polski”. Cytat dosłowny. Wyłapał to turkolog, polski dyplomata. U nas gwiżdże się, gdy przeciwnicy serwują, ale nie do pomyślenia jest, aby spiker podjudzał ludzi w jakikolwiek sposób. Turczynki wspierane fanatycznym dopingiem wygrywają z Biało-Czerwonymi, a w finale minimalnie ulegają mistrzyniom świata – Serbkom. 
We współczesnej Turcji spośród sportów zespołowych najsilniejsza jest właśnie kobieca siatkówka. Dawno minęły czasy, gdy piłkarze byli w pierwszej czwórce na świecie (rok 2002 – mundial w Korei i Japonii), a koszykarze podbijali Europę. Turcy bardzo silnie identyfikują się ze swoją żeńską reprezentacją w siatce. Na mecze przychodzi bardzo dużo kobiet, w tym sporo – uwaga! – w chustach na głowach, masa dzieciaków, a także ludzie starsi. „Mistrz” – ryczy etatowy zapiewajło, „Turcja” – brzmi odpowiedź skandowana przez tysiące ludzi. Morze czerwonych flag z białą gwiazdą i poczucie, że jesteśmy w piekle dla gości. Jednak to piekło kończy się zaraz po ostatnim gwizdku – znów są mili i gościnni dla cudzoziemców. 
Ostra walka wewnątrz – monolit na zewnątrz 
Czy to niebywałe łaknienie sportowych sukcesów to efekt gospodarczej dekoniunktury i pogarszania się sytuacji ekonomicznej tureckich rodzin? Może i tak, jednak sytuację widziałbym w szerszym kontekście. Turcy to naród dumny i ambitny. Pamiętają o swojej wielkiej roli w historii, ale też wiedzą, że na szeroko rozumianym Bliskim Wschodzie są w jakiejś mierze mocarstwem ponadregionalnym. Stąd niespecjalnie zdziwiły mnie słowa skandowane przez miejscowych kibiców podczas meczu z nami. To odzwierciedlenie aspiracji nie tylko władzy, lecz także samego narodu. I to – uwaga! – niezależnie od wewnętrznych podziałów politycznych. 
Dochodzimy tu do rzeczy niezmiernie ciekawej, która różni Turków od Polaków. Dodajmy: niestety. Otóż mieszkańcy tego państwa, obojętnie czy żyjący nad Bosforem (może zwłaszcza oni), czy w biedniejszej Anatolii, politycznie różnią się na śmierć i życie, wzajemnie oskarżają się o zdradę i wszystko, co najgorsze, nie rezygnują z wsadzania się do więzień lub eliminowania z wyborów (kiedyś to robiono wobec zwolenników Erdoğana, dziś jest odwrotnie), a jednocześnie na forum międzynarodowym zachowują niebywałą jedność, wręcz jednolitość. Demonstrują, jak bardzo łączy ich turecka racja stanu. Czy widzą Państwo różnicę między tym, co jest dogmatem w Ankarze, a tym, co jest normą w Warszawie? Ja widzę, słyszę i czuję. 
Byłem na mszy w kraju islamu 
Niedzielna msza św. jest dla mnie tu, w stolicy dużego muzułmańskiego państwa, niezwykłym przeżyciem. W siedmio- czy ośmiomilionowej Ankarze są tylko dwa miejsca, w których regularnie odbywają się cotygodniowe msze. Jestem w jednym z nich, w budynku tuż przy ambasadzie Watykanu w tym kraju. Niedziela, godz. 10, jadę niemal przez pół miasta, aby zobaczyć i spektakularnie uświadomić sobie, dlaczego mój Kościół określa sam siebie jako „powszechny”. Kazanie jest po angielsku, ale już czytania także po francusku i hiszpańsku. Czasami także po polsku, choć akurat nie teraz. Chórem dyryguje sędziwy Murzyn, sporo jest Azjatów, słyszę wyraźnie „American English”, przecież stacjonują tu wciąż (i bynajmniej nie zamierzają się stąd wynosić) amerykańscy żołnierze. Wreszcie są Polacy: dyplomaci, stażyści, wykładowcy z ankarskich uczelni, ludzie z tutejszego, niedawno powstałego, stowarzyszenia polskiego. Sporo jest też polskich dzieci od lat dwóch do kilkunastu. Koncelebruje dwóch kapłanów: francuski jezuita i Polak, diecezjalny ksiądz z Poznania. Nasz rodak mówi swobodnie po angielsku i włosku, a teraz intensywnie uczy się trudnego tureckiego. Chce i musi, bo z końcem września jedzie na „wysuniętą placówkę”, aż pod granicę z Syrią do miasta Iskender. Iskender, czyli po prostu „Aleksander”. 
Pragmatyczna Ankara przestawia polityczną zwrotnicę 
Jeśli chodzi o politykę międzynarodową, Ankara jest na wskroś pragmatyczna. Turecki interes jest tu drogowskazem – nic, tylko się uczyć. Prezydent Recep Tayyip Erdoğan potrafi całkowicie przestawić wajchę w polityce zagranicznej. Jeśli nie z dnia na dzień, to z miesiąca na miesiąc. Tak było po zestrzeleniu rosyjskiego samolotu wojskowego Su-24 w czerwcu 2016 r. Turcy wielokrotnie ostrzegali Moskwę, że jej statki powietrzne naruszają ich przestrzeń. Rosjanie nic sobie z tego nie robili, pewni zwyczajowej bezkarności. Skończyło się to strąceniem rosyjskiego myśliwca i śmiercią dwóch pilotów. Ankara wymusiła respekt i przestrzeganie jej suwerenności terytorialnej w powietrzu. Zapłaciła za to pewną cenę: dziesiątki tysięcy rosyjskich turystów, dla których Turcja od lat była jedną z głównych wakacyjnych destynacji, solidaryzując się z rządem, zrezygnowało z wyjazdu do Antalyi i innych kurortów. Jednak po zaledwie paru miesiącach Ankara zmieniła kurs. Erdoğan uznał, że turecka racja stanu wymaga odwilży w relacjach z Kremlem. Miało to zapewnić spokój na flance syryjskiej i wolną rękę w rozwiązywaniu odwiecznego węzła gordyjskiego, a raczej kurdyjskiego. I tak się stało. Zbiegło się to w pewnej mierze z ochłodzeniem relacji Turcji z USA. To z kolei wynikało ze swoistej neutralności, jaką Waszyngton zaprezentował w czasie wewnątrztureckiego zamachu stanu (lipiec 2016 r. – byłem tam tuż po tym z oficjalną delegacją frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów). Co prawda absolutnie go oficjalnie nie poparł, ale jednocześnie odrzucił żądanie Ankary o ekstradycję duchowego przywódcy spiskowców Fethullaha Gülena. 
Gdzie jest polski ambasador? 
Skądinąd relacje turecko-amerykańskie to osobny rozdział. Turcja przez lata gościła – i mimo oficjalnie napiętych relacji dalej gości – amerykańskie bazy wojskowe, co zwłaszcza w kontekście baz lotniczych ma dla Waszyngtonu strategiczne znaczenie. Z drugiej jednak strony twardo egzekwowała od Jankesów wysokie opłaty z tego tytułu. Od paru lat Turcja taktycznie gra na zbliżenie z Rosją, ale mimo publicznego krytykowania władz w Ankarze przez prezydenta Trumpa obu stronom nie zależy na dolewaniu oliwy do ognia. 
A co z relacjami Warszawa–Ankara? Za rządów PiS z inicjatywy ministra Witolda Waszczykowskiego stworzono w ramach NATO specjalny trójkąt Polska–Rumunia–Turcja. Dziś ma on w praktyce mniejsze znaczenie niż wtedy, gdy powstawał, ale uważam, że należy go pielęgnować. Podobnie warto inwestować w relacje polityczne i gospodarcze z Ankarą – mimo ocieplenia jej stosunków z Moskwą. Mam nadzieję, że sytuacja, w której od roku nie mamy tam ambasadora, wreszcie się zmieni – strona turecka nie rozumie braku decyzji w tym zakresie polskiego MSZ. Czas też najwyższy na realizację dwukrotnie już odkładanej – co z tego, że z uzasadnianych powodów – wizyty polskiego ministra obrony narodowej w tym kraju. 
*tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie" (16.09.2019) - pod tytułem: "Dumny pragmatyk na Bliskim Wschodzie".