Niemiecki ruch oporu w Polsce

Pani Sitko sprzątała sobie spokojnie pod blokiem, gdy z bloku wyszła mama Łukaszka i spokój prysł. Otóż mama Łukaszka trzymała w ręku rzecz bardzo nielubianą przez gospodarzy domów.
To rzeczą był znicz.
Pani Sitko zatrzymała się i patrzyła czujnie. Kiedy tylko zobaczyła, że mama Łukaszka wyjmuje zapałki i kuca przy ścianie bloku, ruszyła w jej stronę rycząc "Nie wolno!". Mama Łukaszka spokojnie zapaliła znicz, po czym wyprostowała się i rzuciła pani Sitko odważnie prosto w twarz:
- Faszyzm stop!
- Jaki faszyzm?
- No pani. Co to za okrzyki "nie wolno"? Ogranicza pani swobody obywatelskie?
- Po co pani pali ten znicz?! Zginął ktoś tutaj czy co?
- Demokracja zginęła proszę pani. Pani okrzyki tylko to potwierdzają. Nie wolno. Tak, to będzie symbol obecnych rządów!
- Niech pani nie stawia tego znicza tutaj! Pokapie mi pani woskiem cały chodnik! Musi być akurat tutaj?
- Nie, nie musi. Mogę przesunąć go na trawę...
Mama i pani Sitko spojrzały na znicz i zgodnie wydały z siebie najbardziej przerażający okrzyk w historii osiedla. Bowiem wokół znicza siedziało kilka mężczyzn i grzało dłonie. Mieli na sobie stroje moro, wojskowe buty i czarne czapki. Jak oni wyglądali! Wynędzniali, brudni, zarośnięci, ubłoceni, zmarznięci. Mieli też przy sobie karabiny.
Pani Sitko rzuciła się do domofonu, mama Łukaszka sięgnęła po komórkę. Wkrótce zjawili się na miejscu mąż pani Sitko, oraz rodzina Hiobowskich.
Mężczyźni przy zniczu nie zwracali uwagi na nikogo, tylko się ogrzewali.
- Kto to jest?!!! - pani Sitko była sina z przerażenia.
- Ani chybi Niemcy - Łukaszek wskazał naszywki z flagą na strojach.
- Znowu! - krzyknęła babcia Łukaszka.
Pani Sitko sięgnęła po telefon i trzy minuty później wszyscy wiedzieli, że osiedle jest w stanie wojny z Niemcami. Zbiegli się wszyscy mieszkańcy. Jedna młoda nauczycielka niemieckiego podjęła się rozmowy z żołnierzami. Było trudno.
- To na pewno Niemcy? - spytała Łukaszka. - Oni słabo znają niemiecki.
- Mają na sobie niemieckie mundury, ale czy Niemcy, pewności nie mama - zafrasował się Łukaszek.
- Już wiem! - uradowana siostra Łukaszka klasnęła w dłonie. - To naziści!
Wtedy zdarzyło się kilka rzeczy naraz. Mama Łukaszka się ogromnie oburzyła, a żołnierze zerwali się, zaczęli wyrywać sobie broń oraz usiłowali się ukryć. To ostatnie zamierzali osiągnąć poprzez ułożenie się na trawniku, co raczej nie było dość efektywne.
- To jest na pewno wojsko? - spytał tata Łukaszka.
W końcu jakoś łamaną niemczyzną udało się nawiązać z nimi kontakt. Tak, rzeczywiście byli niemieckimi żołnierzami. Co robili w Polsce?
- Zostaliśmy przysłani, aby wspierać demokratyczny ruch oporu - przyznał jeden szczękając zębami.
- A gdzie wasz dowódca?
- Straciliśmy go i nie wiemy gdzie jest - odezwał się drugi żołnierz. Wysłano nas do takiej miejscowości...
- Pawełkowice - wtrącił trzeci.
- Ja, ja. I tam mieliśmy nawiązać kontakt z kimś z lokalnego oddziału Komitetu Obrony Dawnych czasów. Ale się nie udało.
- Czemu? - spytał pan Sitko.
- Bo mieliśmy się spotkać na meczu. Ale sami spójrzcie na to! - zakrzyknął z żałością w głosie pierwszy żołnierz i podał kartkę tacie Łukaszka.
- Mecz pomiędzy Chrzanovią Chrzanów a KS AZS Nasze Wędliny Zawsze Świeże Z Puszki Koluszki - odczytał tata Łukaszka.
- Przecież my nie jesteśmy w stanie tego nawet wymówić! - krzyczał poirytowany drugi żołnierz. - Nasz dowódca poszedł się pytać o drogę na stadion w tych tam Pawełkowicach i kiedy tam jest mecz...
- No i?
- No i jak zagadał od słowa do słowa, to wymsknęło mu się, że Lewandowski nie jest wcale taki dobry w Bundeslidze. I to był koniec. Tak go pobili, że trafił do szpitala. No i zostaliśmy bez dowódcy.
- Kiedy to było? - spytała pani Sitko.
- Cztery dni temu.
- W cztery dni doszliście tu z Pawełkowic??? Tu niemożliwe! - zawołali mieszkańcy osiedla.
- A kto mówi, że szliśmy? Jechaliśmy transporterem opancerzonym.
Wszyscy cofnęli się o krok.
- Oni tam mają działo - zaszemrano.
- Mamy, ale... - drugi żołnierz machnął ręką. - Ale zepsute. Nie, nie naprawimy go, bo... Hm... W jednostce zawsze robili to Polacy... A teraz... Hm... No sami wiecie...
- Jedliście coś w ogóle przez te cztery dni? - spytała mama Łukaszka.
- Jesteśmy specjalnie szkolonym oddziałem doborowych komandosów! - zachrypiał trzeci żołnierz. - Nie.
- Ej, jedliśmy! - zawołał pierwszy żołnierz. - Pamiętacie? Nasz kierowca powiedział, że jego dziadek był już kiedyś z wojskiem w Polsce. I on nam pokaże jak się zdobywa pożywienie.
- I jak było?
- Znowu nam nie wyszło. Weszliśmy wywalając drzwi kopniakiem, ale... Nikogo nie było. Wszyscy w pracy. To sam w drugim i trzecim mieszkaniu. Dopiero w czwartym zastaliśmy jakąś młodą kobietę. Nasz kierowca zażądał, aby natychmiast oddała mu krowę z obory. To ona zrobiła wielkie oczy i powiedziała, że tu są tylko bloki a nie ma krów. To on chytrze pyta skąd bierze mleko. A ona na to, że ze sklepu, niemieckiego zresztą. To wypiliśmy to mleko. Ale ciekawe, niby ze sklepu niemieckiego, a smakowało zupełnie inaczej niż w Niemczech. Nasz działonowy ledwo wypił to zaraz zaczął rzygać. No i okazało się jak przeczytaliśmy skład na opakowaniu, że tam są takie rzeczy, które w Niemczech od dawna są wycofane, bo trujące. I od czasu tego mleka nic nie jedliśmy - zakończył dramatycznie.
- Może by coś im dać do jedzenia - zaszemrali ludzie.
- Jeszcze czego! - spieniła się babcia. - Niemieckie wojsko nas najeżdża a wy im poczęstunek szykujecie?
- Zjedzą i pojadą - zaproponował dziadek.
- Dokąd pojedziemy? - zaniepokoił się pierwszy żołnierz.
- Jak to dokąd? Do siebie. Do Niemiec.
- To do siebie czy do Niemiec, bo nie rozumiem - mnożył trudności jakiś śniady żołnierz.
- W sumie mogłabym dać kilka schabowych... - zastanowiła się pani Sitko.
- Ja nie mogę, wieprzowiny ni jem - rzucił jeden żołnierz.
- Ja też nie, jestem weganem - zadeklarował się drugi.
- Ja mam dietę bezglutenową...
- W dupę mnie całujcie - zdenerwowała się pani Sitko. No i trzeba było powstrzymywać dwóch żołnierzy, którzy już zaczęli się rozbierać, że to była tylko przenośnia.
- Niech sobie w sklepie kupią - poddała myśl mama Łukaszka.
- Niedziela, są zamknięte - przypomniał Łukaszek.
Żołnierze załamali się, że umrą z głodu.
- Bez przesady, są jeszcze stacje paliw, tam można kupić jakieś jedzenie - poinformował tata Łukaszka.
- Świetnie - ucieszył się pierwszy żołnierz i zwrócił do jednego z kolegów:
- Bierz transporter i jedź na stację. Nakup jedzenia i wracaj.
Kierowca pobiegł w stronę sąsiedniego bloku, ale wkrótce wrócił.
- Nie pojechałeś? - nachmurzył się pierwszy żołnierz.
- Na koło założona jest jakaś klamra! nie mogę ruszyć! Takie coś było zatknięte we właz!
Podał kartkę tacie Łukaszka.
- Mandat od Straży Miejskiej za złe parkowanie - zasępił się tata. - I to z wczoraj. Ho ho, zapłacicie wy odsetki od tego mandatu takie, że hej. Jak oni wam założyli blokadę?
- Nie wiem, niech pan sam zobaczy.
Tata Łukaszka powiedział, że idzie, a pół osiedla powiedziało, że też idzie.
Transporter stał na placyku służącym do zawracania śmieciarkom i straży pożarnej. Był znak zakazu parkowania. A na kole pojazdu wisiała pomarańczowa blokada.
- No to cześć, pozostaje tylko zadzwonić po Straż, oni przyjadą i zdejmą blokadę. Trzeba będzie zapłacić - oznajmił tata Łukaszka. Wojsko niemieckie smętnie się zgodziło i powiedziało, że niech no tylko zdejmą im tą blokadę, to oni zaraz wyjeżdżają...
- Bardzo dobrze - tata Łukaszka sięgnął po telefon i zadzwonił do Straż Miejskiej.
Po kwadransie przyjechała Straż i zaczęła ściągać blokadę. Tata Łukaszka wziął jednego z nich na stronę i spytał dyskretnie:
- Majstersztyk. Jak wyście założyli tę blokadę? Przecież to o wiele większe koła.
- Musi pan spytać tego tam - strażnik pokazał jednego ze swoich kolegów. - Ale nie wiem czy pan go zrozumie. Jurij jest Ukraińcem.
-------------
marcinbrixen.pl
http://www.wydawnictwo-lena.pl... - blog w formie książki
https://pl-pl.facebook.com/mar...