Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Epoka Tuska: co dwa dni afera!
Wysłane przez Piotr Baczek w 07-10-2011 [13:22]
Oficjalne hasło wyborcze Platformy Obywatelskiej z kampanii 2007 r. brzmiało: "By żyło się lepiej. Wszystkim". Efekty tych zabiegów poznaliśmy przez 4 lata.
Według niektórych wyliczeń przez ten okres różnych afer, skandali, konfliktów interesów wydarzyło się już ponad 700. Tymczasem rząd Donalda Tuska rządzi już ponad 1400 dni. Statystycznie oznacza to, że w tym okresie, co drugi dzień miało miejsce takie wydarzenie!
Rozmaite afery i skandale stały się prawie codziennością. Dlatego w odpowiedzi na tegoroczne hasło Platformy: "Zrobimy więcej", należy zadać pytanie: „Więcej? Ale czego? Autostrad? Afer? Stadionów? Skandali?”
Po wygranych w 2007 r. wyborach parlamentarnych Donald Tusk zapowiadał m.in. przyjazną administrację, przejrzystość życia publicznego, przywrócenie zaufania do prywatyzacji, walkę z korupcją i patologiami. W swoim exposé powiedział nawet, że walka z korupcją będzie dla jego rządu celem nadrzędnym: "To będzie niezbędne, żeby praca administracji samorządowej i rządowej była rzeczywiście przejrzysta, dużo szybsza, wygodniejsza i też przyjazna bardziej dla obywateli, nie tylko dla wykonawców tej pracy. To także umożliwi eliminację zagrożeń korupcyjnych".
Jednak rzeczywistość okazała się zgoła inna.
Zemsta za weryfikację WSI
Zapowiedzi premiera Tuska walki z korupcją mieli doświadczyć w praktyce już na samym początku funkcjonowania rządu PO członkowie komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych, którzy zostali pomówieni o korupcję. Obecnie można jednoznacznie stwierdzić, chociaż wiele wątków jest jeszcze niewyjaśnionych, że sprawa rzekomej korupcji w komisji weryfikacyjnej była prowokacją w celu skompromitowania jej prac i przewodniczącego komisji Antoniego Macierewicza. Sprawa okazała się kompromitacją, ale nie komisji, lecz instytucji i polityków gabinetu Platformy.
Jesienią 2007 r., jeszcze przed zaprzysiężeniem rządu Donalda Tuska, do Bronisława Komorowskiego zgłosił się oficer wojskowych służb specjalnych płk Aleksander L., który proponował wgląd do ściśle tajnego Aneksu z weryfikacji WSI. Marszałek wyrażał zainteresowanie tym dokumentem. Praktycznie w tym samym czasie z informacjami o rzekomej korupcji wśród członków komisji przyszedł do Komorowskiego były oficer WSI płk Leszek T. Polityk PO skontaktował go z nowym szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztofem Bondarykiem, który osobiście zawiózł go do siedziby ABW na przesłuchanie. W zeznaniach Leszek T. obwinił członków komisji o sprzedaż Aneksu spółce Agora i korupcję polegającą na pozytywnej weryfikacji za łapówkę. Pośrednikiem w tym procederze miał być dziennikarz Wojciech Sumliński. Na podstawie tych oskarżeń prokuratura wszczęła śledztwo, działania prowadziła również ABW. Śledczy nie sprawdzili prawdziwości zeznań Leszka T. i faktu, że wśród rzekomo skorumpowanych członków komisji miały znajdować się osoby, które np. nie wchodziły w jej skład, jak Sławomir Cenckiewicz. W maju 2008 r. ABW przeprowadziła rewizje m.in. w mieszkaniach dwóch członków komisji, w tym u piszącego te słowa. Nie odnaleziono u nich „Aneksu”, nie potwierdzono oskarżeń o jego sprzedaż Agorze i weryfikacji za łapówkę. Jednak dzięki tej operacji zablokowano końcowe prace komisji i bezpodstawnie pomówiono ich członków o korupcję.
Znacznie gorzej rząd Tuska radził sobie ze zwalczaniem rzeczywistych zagrożeń korupcyjnych, nieformalnych powiązań przedstawicieli władz lub choćby prowadzonego wobec nich agresywnego lobbingu.
Instytutowe kłopoty ministra Klicha
Przykładem sytuacji z pogranicza konfliktu interesów jest zapomniana już sprawa działalności ośrodka doradczo-analitycznego, w którym realizował się Bogdan Klich. Był on współzałożycielem Instytutu Studiów Strategicznych z Krakowa.
Instytut (do 1997 r. Międzynarodowe Centrum Rozwoju Demokracji) jest fundacją, założoną w 1993 r. przez Uniwersytet Jagielloński, Akademię Ekonomiczną w Krakowie. Bogdan Klich został prezesem. Do rady programowej weszli m.in. Leszek Balcerowicz, Władysław Bartoszewski, Jan Nowak-Jeziorański. Instytut zajmuje się głównie zagadnieniem bezpieczeństwa w kraju i za granicą. Organizuje konferencje, seminaria naukowe, szkolenia, prowadzi też działalność wydawniczą. Głównymi partnerami ISS były niemieckie fundacje: im. Friedricha Naumanna, im. Friedricha Eberta oraz Konrada Adenauera (za: http://www.rp.pl/artykul/69745...)
Kiedy 15 listopada 2007 r. Bogdan Klich został szefem MON, następnego dnia zrezygnował z funkcji prezesa ISS, ale formalnie został odwołany dopiero na początku stycznia 2008 r. Nowym prezesem ISS została żona ministra – Anna Szymańska-Klich. Według mediów sytuacja finansowa Instytutu była zła, w 2007 r. musiał zapożyczyć się nawet u prywatnej osoby. W miesiącach luty-grudzień 2007 r. (czyli kiedy B. Klich był prezesem) Instytut był zadłużony na 50 tys. złotych u biznesmena podejrzewanego o pranie brudnych pieniędzy. Media podawały, że nazwisko Bogdana Klicha pojawiało się nawet w śledztwie malwersacji finansowych. Kilku świadków zeznało, że Klich był znajomym podejrzanego o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą, która prała brudne pieniądze i wyprowadziła za granicę przynajmniej 50 mln euro. Według „Rz” osoba ta w lutym 2007 r. pożyczyła 50 tys. złotych Instytutowi. Szef MON w przesłanym „Rz” piśmie stwierdził, że pieniądze zostały przeznaczone na "cele statutowe. (za: http://www.dziennik.pl/polityk...).
Nie były to jedyne kontrowersje dotyczące działalności tego Instytutu. Krytykę wywołała decyzja powierzenia ISS organizacji II Forum Euroatlantyckiego NATO w Krakowie w lutym 2009 r. „Nasz Dziennik” (z 20 stycznia 2009 r.) podawał, że dofinansowanie imprezy ze strony NATO miało wynieść około 10 tys. euro, a cały budżet konferencji szacowany był na ponad 20 tys. euro.
W dodatku po wyborach w 2007 r. kontrolowane przez Skarb Państwa firmy dofinansowały działalność ISS. Dotowane przez te firmy imprezy odbyły się już po objęciu przez B. Klicha stanowiska szefa MON. Spółki sponsorowały konferencję z 26 listopada 2007 r., czyli gdy B. Klich był już szefem MON. Firmy przekazały też pieniądze na konferencję, która odbyła się w połowie grudnia 2008 r. (za: http://www.rp.pl/artykul/69745...).
Natomiast konferencję ISS z 27 października 2007 r. (gdy Instytutem kierował jeszcze B. Klich) sponsorowały m.in. zagraniczne firmy zbrojeniowe, działające również na polskim rynku. Ujawniony przez media na początku 2009 r. fakt sponsoringu Instytut przez firmy z udziałem skarbu państwa oraz koncerny zbrojeniowe wywołał liczne komentarze. Zastanawiano się nawet, czy min. Klich zostanie odwołany z resortu. Prezes ISS Anna Szymańska-Klich żądała przeprosin od "Rz" za artykuł na temat sponsorowania ISS. Bogdan Klich twierdził, że nie doszło do konfliktu interesów. Zapewniał, że MON „nie ma żadnych związków formalnych ani finansowych z Instytutem Studiów Strategicznych” (za:
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wi...).
Klicha bronił tłumaczył ówczesny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski: „nie sądzę, żeby doszło do złamania prawa i żeby ktoś posunął się do przekonywania jakiejś firmy do sponsorowania”. (za: http://www.rp.pl/artykul/19263...).
Ironią losu jest, że na ten temat wypowiadał się również m.in. ówczesny przewodniczący klub parlamentarnego PO Zbigniew Chlebowski. Stwierdził on, że sprawa ministra Klicha powinna być wyjaśniona, a ewentualne konsekwencje szybko wyciągnięte: „Na pewno te kwestie trzeba sprawdzić. Trzeba wyjaśnić, czy decyzje o ewentualnym sponsorowaniu fundacji zapadały, gdy Klich był konstytucyjnym ministrem, czy znacznie wcześniej. Tego typu informacje muszą być zawsze dobrze sprawdzone, a ewentualne konsekwencje szybko wyciągnięte”. (za: http://www.rp.pl/artykul/19263...).
Bogdan Klich pozostał na stanowisku.
Chlebowski oświadczył, że kontrowersje jednak nie potwierdziły się i sprawę należy uznać za zamkniętą (za: http://www.rp.pl/artykul/19263...).
Jednak już po kilku miesiącach ten sam Zbigniew Chlebowski, dosłownie w strugach potu, musiał tłumaczyć się ze swoich dwuznacznych kontaktów z przedstawicielami branży hazardowej. Afera miała znacznie poważniejsze konsekwencje, wywołała duży kryzys polityczny w gabinecie Tuska i spowodowała odejście z rządu kilku ministrów.
Hazardowe zagrywki PO
Okazało się, że w trakcie prac nad ustawą o grach i zakładach wzajemnych Centralne Biuro Antykorupcyjne odnotowało sygnały świadczące o działaniach lobbingowych w sprawie wpisania korzystnych przepisów dla branży hazardowej.
Zebrany materiał operacyjny dowodził, że prominentni politycy Platformy - ówczesny przewodniczący klubu parlamentarnego PO Zbigniew Chlebowski oraz minister sportu Mirosław Drzewiecki - mieli uczestniczyć w takich działaniach. CBA oceniło, że dążyli do zmiany projektu ustawy hazardowej i zablokowania wejścia w życie przepisów umożliwiających pobieranie dodatkowych opłat od hazardu.
CBA wskazywało, że latem 2009 r. minister sportu wycofał z projektu ustawy przepis o dopłatach. Według wyliczeń Ministerstwa Finansów przepis miał przynieść państwu roczny dochód w wysokości ok. 500 mln złotych. Przedstawiciele resortu finansów potwierdzili w mediach przyjęcie tego wniosku. Jednocześnie podsłuchy założone już od kilkunastu miesięcy u biznesmena branży hazardowej Ryszarda Sobiesiaka ujawniły jego znajomości z Chlebowskim i Drzewieckim, ich wspólne spotkania, rozmowy, a nawet imprezy. Odnotowano również kontakty Sobiesiaka z Grzegorzem Schetyną.
Zarejestrowane przez CBA rozmowy wiązały się np. z projektem wprowadzenia przepisu dotyczącego m.in. 10-procentowych dopłat na cele sportowe. Z ujawnionych później stenogramów podsłuchów wynikało, że znajomość polityków PO z biznesmenami była bardzo zażyła.
Oto fragmenty tylko niektórych rozmów:
20 lipca 2008 r. Ryszard Sobiesiak rozmawia ze Zbigniewem Chlebowskim:
R. S.: Cześć, Zbyszek.
Z. Ch.: Cześć, Rysiek.
R. S.: Co tam? Jesteś na Dolnym Śląsku?
Z. Ch.: Tak, prawdziwą wojnę stoczyłem w czwartek...
R. S.: No coś tam słyszałem, z Mirkiem rozmawiałem, udało się coś, myślisz?
Z. Ch.: W ogóle to wyprostowałem, wiesz, nie chcę mówić przez ten... [...]
25 sierpnia 2008 r. R. Sobiesiak rozmawia ze Z. Chlebowskim:
R. S.: No wiem, no k... no przecież, no ja chciałem się, chciałem właśnie zapytać, co tam, jest jakaś szansa? No bo wiesz, k... daj spokój, mam nadzieję, że tam ze mną już będzie wszystko w porządku, nie?
Z. Ch.: Z tobą na... na 90 procent, Rysiu, że załatwimy. Tam walczę, nie jest łatwo, tak ci powiem.
R. S.: To są k... tak, ja wiem. Ale byś wykorzystał do tego, k... Mirka i... i... tego drugiego, nie?
Z. Ch.: A z nim nie gadam, to powiem ci szczerze, Rysiu, że tak, bo wiesz...
10 marca 2009 r. R. Sobiesiak rozmawia ze Z. Chlebowskim:
R. S.: Grześka zarazić tą sprawą, bo oni rozpierd...
Z. Ch.: Ja ci powiem szczerze, Rysiu... ja już nie mam siły sam walczyć z tym wszystkim... jakby Grzegorz, Mirek trochę pomogli mi... przecież wiesz, biegam z tym sam... blokuję tę sprawę dopłat od roku... to wyłącznie moja zasługa.
22 maja 2009 r. R. Sobiesiak rozmawia z Janem Koskiem (inny biznesmen z branży hazardowej):
J. K.: Kapica się w Internecie wypisał, bo wycofał projekt 11 maja.
R. S.: Wycofanie dopłat może nastąpić po jego [Kapicy – red.] rozmowie z Drzewieckim. (...) To był pomysł Drzewieckiego. To już nie ma o czym rozmawiać... panie prezesie – załatwione!
(za: http://www.rp.pl/artykul/2,371...)
Kije od biznesmena
Chlebowski i Szejnfeld już znacznie wcześniej zajmowali się w Sejmie przepisami regulującymi branżę hazardową. Chlebowski prezentował bardzo przychylne stanowisko wobec branży hazardowej, np. w styczniu 2003 r. w imieniu klubu PO powiedział ostrzegał, ze istnieje obawa przejęcia rynku gier losowych przez kapitał zagraniczny: „Stać się tak może również dlatego, że dziś kasyna i salony gier stoją w dużej mierze przed widmem bankructwa, bo nie wytrzymują obciążeń finansowych. Czy jest to w ogóle możliwe? Czy Polska będzie krajem, w którym nawet hazard może splajtować?”
Natomiast Szejnfeld w lipcu 2007 r. w interpelacji do ministra finansów krytykował proponowane przez rząd PiS zapisy w projekcie ustawy o grach losowych. Był przeciwny m.in. zwiększeniu podatku od gier na automatach o niskich wygranych.
Jednak jesienią 2009 r. wiceminister Szejnfeld oświadczył, że jego udział w pracach nad ustawą polegał „wyłącznie na podpisywaniu oficjalnych stanowisk ministra gospodarki”. Twierdził, że z nikim nie rozmawiał o projekcie ustawy. Po ujawnieniu dokumentów dotyczących prac nad ustawą hazardową „Rz” sugerowała, że wiceminister Szejnfeld miał naciskać na Ministerstwo Finansów, by usunęło z projektu zapisy dotyczące „nowych dopłat do gier”. Dziennik przywoływał informacje, wskazujące że w czasie gdy Chlebowski miał stoczyć „prawdziwą wojnę” w tej sprawie, Szejnfeld wysłał do Komitetu Rady Ministrów faks, w którym domagał się wycofania dopłat do gier (za: http://www.rp.pl/artykul/37351...).
Natomiast Drzewiecki zapewniał, że nie rozmawiał z Sobiesiakiem o ustawie hazardowej, chociaż z stenogramów podsłuchów wynika, że Sobiesiak dzwonił do Drzewieckiego i żalił się na niekorzystne rozporządzenie ministra finansów naruszające interesy jego branży. Minister sportu twierdził również , że podpisując pismo w sprawie wycofania się z dopłat, nie wiedział, czego dotyczy i nie znał, co sporny przepis w ustawie hazardowej. Na konferencji prasowej rozbrajająco tłumaczył: „Trudno byłoby, żebym brał każde pismo, rozkładał ustawy, sprawdzał, co się kryje pod każdym artykułem”. Drzewiecki wprawdzie nie wypierał się znajomości z Sobiesiakiem, ale twierdził, że miała charakter tylko sportowy, spotykali się głównie przy okazji imprez sportowych i biznesmen wyświadczał mu czasem drobne przysługi, np. przywoził kije golfowe (za: http://www.rp.pl/artykul/37310...).
Spóźnione dymisje
Warto podkreślić, że w związku z aferą hazardową zmiany w rządzie nastąpiły dopiero po ujawnieniu w mediach stenogramów z podsłuchów powyższych rozmów.
Zbigniew Chlebowski został zawieszony w pełnieniu funkcji przewodniczącego Klubu Parlamentarnego PO 1 października 2009 roku. Mirosław Drzewiecki podał się do dymisji 5 października 2009 roku.
Potem Donald Tusk odwołał również wicepremiera Grzegorza Schetynę, ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumę, wiceministra gospodarki Adama Szejnfelda oraz dwóch sekretarzy stanu w kancelarii premiera - Rafała Grupińskiego i Sławomira Nowaka. Odejść miał również rzecznik rządu Paweł Graś, ale ostatecznie pozostał na stanowisku.
Przeciek i rozmowy w "Pędzącym króliku"
W związku z aferą hazardową CBA złożyło doniesienie do prokuratora generalnego w sprawie zagrożenia interesu ekonomicznego państwa. Jednak w kwietniu 2011 r. umorzono śledztwo. Do chwili obecnej jednoznacznie nie wyjaśniono charakteru związków polityków PO z branżą hazardową oraz przecieku z akcji CBA.
Przy okazji afery hazardowej ujawniono, jak ludzie Platformy zatrudniali swoich protegowanych w najpoważniejszych spółkach. To właśnie szef gabinetu ministra Drzewieckiego Marcin Rosół miał załatwiać, jak dowodzą ujawnione stenogramy podsłuchów CBA, Magdalenie Sobiesiak kierownicze stanowisko w zarządzie Totalizatora Sportowego. Spotykał się z nią w warszawskiej restauracji "Pędzący królik". Sam Rosół przyznał, że znał Sobiesiaka i nawet spędził weekend w jego hotelu. Natomiast już po ujawnieniu afery hazardowej Drzewiecki potwierdził, że zlecił Rosołowi zajęcie się sprawą córki Sobiesiaka. Jednak ostatecznie wycofała się z konkursu, gdy biznesmeni zorientowali się, że są obserwowani. Już 25 sierpnia 2009 r. pojawiły się pierwsze sygnały świadczące o tym, że Sobiesiak został ostrzeżony o zainteresowaniu jego osobą przez CBA. Minister Kamiński o fakcie, że nastąpił przeciek do osób rozpracowywanych przez CBA, poinformował ustnie 15 września 2009 r. ministra Jacka Cichockiego, sekretarza Kolegium ds. Służb Specjalnych. Wystosował również pismo w tej sprawie do premiera. W odpowiedzi otrzymał z prokuratury w Rzeszowie wezwanie do stawienia się celem postawienia zarzutów. Dni Mariusza Kamińskiego w CBA były policzone.
"Rozjeżdżanie" CBA
6 października 2009 r. prokurator z Rzeszowa przedstawił szefowi CBA zarzuty m.in. przekroczenia uprawnień i popełnienia przestępstw przeciwko wiarygodności dokumentów w związku z tzw. aferą gruntową.
13 października 2009 r. premier Tusk odwołał Mariusza Kamińskiego ze stanowiska. Zrobił to jednak bez opinii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, co było naruszeniem przepisów. Prezydent Kaczyński ocenił, że wniosek premiera o odwołanie szefa CBA był bezpodstawny i mógł być związany z wykrytymi "nieprawidłowościami w działaniach osób piastujących kierownicze stanowiska państwowe".
Natychmiast po zmianach rozpoczął się tzw. audyt CBA, który miał być argumentem do przeprowadzenia w nim zmian organizacyjnych, wyeliminowania niewygodnych osób. Wyniki tej kontroli miały udowodnić, że dochodziło do licznych nieprawidłowości i nadużyć. W wybranych mediach publikowane były przecieki z tajnego raportu z audytu; poprzednie kierownictwo CBA publicznie oskarżano m.in. o nepotyzm, kumoterstwo, marnotrawstwo pieniędzy, a nawet o "korupcję". Poseł PO Konstanty Miodowicz komentował dla "Gazety Wyborczej": "W tej służbie obecna była korupcja, protekcja, wykorzystywanie mienia państwowego dla prywaty. Obraz jest czarniejszy niż wizja, którą dotąd miała. Opinia publiczna powinna być przez premiera poinformowana o powadze sytuacji" (za: http://wyborcza.pl/1,75478, 7482348,Agenci_do_kontroli_agentow.html).
W prasie ujawniane były personalia funkcjonariuszy CBA. Najjaskrawszym przykładem takich publikacji były artykuły na temat Tomasza Kaczmarka, który uczestniczył w kilku głośnych akcjach. 19 listopada 2009 r. "Gazeta Wyborcza" wydrukowała artykuł "Jak we Wrocławiu hartował się agent Tomek", w którym podano szereg informacji umożliwiających identyfikację tego funkcjonariusza CBA, np. dane o jego wieku i miejscu zamieszkania rodziców, ukończonych szkołach i nauczycielach, znajomych, przebiegu służby w policji. Nie był to jedyny przypadek ujawnienia danych funkcjonariusza CBA po zmianie kierownictwa.
Katarowe problemy ministra Grada
CBA uzyskało również informacje o tzw. aferze stoczniowej. Jeszcze przed zmianą kierownictwa Biuro przesłało do najważniejszych osób w państwie (m.in. premiera, prezydenta, marszałków Sejmu i Senatu) informacje na temat nieprawidłowości i złamania prawa w trakcie sprzedaży Stoczni Szczecińskiej Nowej i Stoczni Gdynia.
W odpowiedzi kancelaria premiera wysłała do prokuratury generalnej dwa zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, jedno dotyczyło urzędników, a drugie samego Mariusza Kamińskiego, którego obwiniano, że nie przekazał do prokuratury zgromadzonych dokumentów w sprawie prywatyzacji stoczni.
Z ujawnionych w mediach dokumentów CBA wynikało, że w sprawę sprzedaży stoczni byli zaangażowani wiceminister skarbu Zdzisław Gawlik oraz prezes Agencji Rozwoju Przemysłu Wojciech Dąbrowski, jego zastępca Jacek Goszczyński, wiedział o tym minister skarbu Aleksander Grad – dowodziły tego opublikowane rozmowy pomiędzy Gradem i jego urzędnikami.
CBA oceniało, że„działania te prowadzone były nie tylko wbrew interesom ekonomicznym państwa, ale również wbrew zdrowemu rozsądkowi”. Natomiast urzędnicy podległej Gradowi ARP „czynili wszystko, co w ich mocy, aby zapewnić zwycięstwo w przetargach wybranemu przez siebie inwestorowi Stiching Particulier Fonds Greenrights”, czyli tzw. Katarczykom.
CBA próbowało wyjaśnić, czy przez spółki córki Stoczni Gdynia wyprowadzano pieniądze. Firmy sprzedawane osobom fizycznym za niewielkie pieniądze były jednocześnie wierzycielami stoczni, jak podawala „Rz” z 10. 10. 2009 r., a po transakcji stocznia szybko realizowała zaległe płatności. Nabywca mógł więc zarobić kilkakrotnie więcej, niż zapłacił za spółkę. Kolejną badaną sprawą była rola w sprzedaży majątku stoczni libańskiego handlarza bronią, byłego pośrednika Bumaru – Abdula Rahman El Assira. Według CBA był on jedną z głównych postaci w sprawie: to z jego konta wpłacone zostało wadium w wysokości 26 mln zł. Domagał się, aby strona polska zagwarantowała zwrot wadium w wypadku fiaska negocjacji.
W marciu 2009 r. ukazało się pierwsze ogłoszenie o przetargach na zakup stoczni. W maju ARP ogłosiła, że zgłosiło się 36 potencjalnych inwestorów, a najwięcej dawała reprezentowana przez Stiching Particulier Fonds Greenrights spółka United International Trust.
CBA wskazywało, że kierownictwo ARP i ministerstwa skarbu chcieli uprzywilejować katarskiego inwestora, chociaż nie posiadali niezbędnych informacji. Według Biura Katarczycy byli uprzywilejowani już na wstępnym etapie przetargu, ponieważ gdy nie wpłacili wadium w terminie, to został on przedłużony. W nagranej przez CBA rozmowie z 30 kwietnia szef ARP mówił: „Jest oświadczenie od przyjaciół, ale nie ma kasy i może nie być. Niech oni prześlą potwierdzenie przelewu, niech prześlą faks z dowodem nadania kasy”.
CBA uznało, że Grad i jego współpracownicy nie mieli pojęcia, kto stoi za firmą Stiching Particulier Fonds Greenrights. Szef ARP mówił do jego ze swoich współpracowników: „Wziąłem te papiery i siedzieliśmy tutaj nad tymi właścicielami, tak naprawdę to jest tak zagmatwana sprawa, że do tego nijak nie można dojść, bo nie ma w tych wszystkich rejestrach uwidocznionych właścicieli, jest uwidoczniony tylko reprezentant”.
(za: http://www.wprost.pl/ar/174768...)
Katarczycy początkowo przedłużali rozmowy, dwukrotnie poprosili o przedłużenie terminu zapłaty. Ostatecznie 31 sierpnia 2009 r. umowę zerwano, a we wrześniu ogłoszono nowy przetarg na stocznię. Mimo to minister Grad zachował stanowisko.
Próbował tłumaczyć, że jego resort jedynie zabiegał o inwestorów dla stoczni, którzy mogli zadeklarować chęć budowy statków: „Bliskowschodni inwestor, który wystąpił pod firmą Stichting Particulier Fonds Greenrights publicznie to deklarował”. Zaprzeczył również, że resort skarbu kogoś faworyzował: „Nie było fizycznej możliwości, by w jakiś sposób blokować innych inwestorów, bo oni się nie zgłosili”. Natomiast szef ARP twierdził, że inni uczestnicy przetargu nie zgłaszali zastrzeżeń, a nad prawidłowością czuwały niezależne komisje i obserwatorzy z UE.
Robotny senator
Z aferą stoczniową wiąże się również sprawa senatora PO Tomasza Misiaka, przewodniczącego komisji gospodarki narodowej. W trakcie prac nad specustawą stoczniową senator Misiak zgłaszał do niej poprawki rządowe, dotyczące prawa europejskiego. W związku z tym potem zarzucono mu konflikt interesów.
Powodem tego był fakt, że konsorcjum z udziałem firmy Work Service, której polityk Platformy był współwłaścicielem, zawarło z Agencją Rozwoju Przemysłu umowę „z wolnej ręki” m.in. na doradztwo dla zwalnianych stoczniowców w Szczecinie i Gdyni.
Formalnie umowa została zawarta zgodnie z prawem zamówień publicznych, po uzyskaniu pozytywnej oceny wyboru wykonawcy przez Urząd Zamówień Publicznych. Jednak w odbiorze społecznym krytykowany był fakt, że senator partii rządzącej zawierał umowy z agendami rządowymi, również w samej Platformie. Nawet premier Tusk zapowiedział złożenie wniosku o wykluczenie go z klubu parlamentarnego PO i z samej partii. Po tym oświadczeniu szefa rządu Misiak odszedł z PO. Senatorowi wypominano również kontrakty jego firmy z Pocztą Polską. Pracował nad rządowym projektem ustawy o komercjalizacji Poczty Polskiej. Tymczasem firma Work Service zawarła kilkanaście kontraktów z Pocztą. Bronił się mówiąc, że 90 proc. kontraktów, jakie zawiera Work Service z Pocztą, to wynik przetargów. Tłumaczył również, że z Pocztą współpracował już trzy lata, nim został parlamentarzystą: „12 milionów zł, jakie dostaliśmy od Poczty, to wynagrodzenia dla pracowników, którzy wykonali pracę dla tej instytucji”. Natomiast jego praca senatorska nie miała w tej sytuacji znaczenia: „Poprawka, jaką zgłosiłem, dotyczyła tego, że do czasu przekształcenia Poczty w spółkę nadzór nad nią będzie sprawował minister infrastruktury”.
Jednak nawet w tym przypadku pozostaje kwestia podstawowych zasad w życiu polityczny, gospodarczym, publicznym. Należy również zadać pytanie – jeżeli był on tak dobrym przedsiębiorcą, wygrywał przetargi i w dalszym ciągu chciał je realizować, to dlaczego został parlamentarzystą i uczestniczył w tworzeniu prawa dla innych, w tym przedsiębiorców? Czy taka sytuacja nie jest konfliktem interesów?
Oczywiście ten problem nie dotyczy tylko tego przypadku, ale jest znacznie szerszym zjawiskiem.
„Kwestia smaku” według PO
W ostatnich latach media podawały dużo podobnych przykładów aktywności gospodarczej osób z otoczenia politycznego.
„Rz” informowała, że firma Geodezyjno-Projektowa MGGP wygrywa przetargi organizowane przez agencje rządowe i spółki Skarbu Państwa. Udziały w firmie mają żona ministra Grada i jego kolega. Kontrakty podpisano z państwowymi agencjami i urzędami centralnymi oraz spółkami Skarbu Państwa, np. z Karpacką Spółką Gazownictwa w Tarnowie, PKP Polskie Linie Kolejowe. W odpowiedzi Małgorzata Grad tłumaczyła: „Spółka od lat działa na rynku zamówień publicznych, nasza działalność jest jawna i przejrzysta. Jesteśmy szczególnie obserwowani i kontrolowani". Sam minister Grad poprosił CBA i ABW skontrolowały zamówienia spółek Skarbu Państwa i firmę MGGP: „To jest sprawa po tysiąc razy wyjaśniona. Nie wiem, po co ją ktoś znowu odgrzewa. Traktuję to jako kolejną próbę uderzenia we mnie” (za: http://wiadomosci.dziennik.pl/...).
Natomiast Agencja Rozwoju Przemysłu dała zlecenie dla firmy Alert Media Communications, której prezesem i większościowym właścicielem jest Adam Łaszyn, znany specjalista od wizerunku. Przed wyborami w 2007 r. szkolił on Donalda Tuska Przygotowywał Tuska m.in. do ważnej telewizyjnej z Jarosławem Kaczyńskim. Po wyborach parlamentarnych jego firma szkoliła posłów Platformy.
Fima Alert Media Communications doradzała ARP, zajmowała się informowaniem dziennikarzy o pomocy dla zwalnianych stoczniowców oraz sprzedaży części majątku polskich stoczni. (za: http://www.gazetaprawna.pl/wia...).
Nikt nie oskarżał tych firm, przedsiębiorców, polityków o łamanie prawa, tak jak zresztą w pozostałych sprawach, ale pozostaje pytanie o „kwestię smaku”.
Bardzo interesujący opis sytuacji w Platformie i relacji polityków z biznesem przedstawił były polityk tej partii - Janusz Palikot.
Mechanizmy rządzenia według Palikota
W wywiadzie dla "Wprost" opisał, na przykładzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, mechanizmy tych stosunków: "Ktoś chce czegoś od rządu. Powiedzmy, że liczy na prywatyzację jakiegoś banku. A tu nagle Bielecki blokuje sprawę. Ogłasza, że prywatyzacja byłaby błędem. Nie wymyślam tego, takie sytuacje miały przecież miejsce. W sprawie sprzedaży WBK, Enei (...). Kim jest Bielecki - nie trzeba mówić. Były premier, ważna postać w Platformie, szef Rady Gospodarczej przy premierze. Jak już zabiera głos, to jest to głos ważny. Ale Bielecki ma jeszcze jedną cechę: chętnie przyjmie kogoś, kogo Tusk czy minister skarbu Aleksander Grad w imię poprawności politycznej nigdy nie wpuściliby do swojego gabinetu. (...) Bielecki nie spotyka się ot, tak sobie, lecz po to, by coś załatwić dla Platformy. Może uzależnić zgodę na prywatyzację od tego, czy taki a taki człowiek Platformy bądź samego Tuska znajdzie się w radzie nadzorczej lub zarządzie spółki. (...) Ja tylko pytam, dlaczego to nie są jawne sprawy? Dlaczego opinia publiczna nie jest informowana o tym, z kim spotyka się najważniejszy doradca premiera? Bielecki, nawet się z tym nie kryjąc, ingeruje w największe transakcje na rynku. Dwie udało mu się nawet zablokować. To jest przecież niebywała historia, jeśli doradca premiera dzwoni do właściciela zagranicznego banku i mówi mu, że ma się wycofać z kupna WBK, bo kupcem będzie PKO BP".
Palikot twierdził, że zasadą jest, iż oddelegowani do spółek oddają swoim patronom część zarobionych pieniędzy. Nawiązał do znanej afery: "Mechanizm opisany został w aferze wałbrzyskiej. Człowiek PO zostaje szefem miejskiej spółki, ale musi wypłacić premię do kieszeni kilku ludzi z partii, którzy odsyłają jeszcze z tego procent na kampanię wyborczą. Proszę zwrócić uwagę: we wszystkich głównych spółkach są ludzie Schetyny albo Grabarczyka. Tu decyduje wąskie grono - trzy lub cztery osoby. Ja nie byłem do tego dopuszczany, nawet jeśli chodziło o spółki z mojego regionu. To grono deleguje własnych ludzi do kluczowych firm - PGE, PKP, Orlenu, Lotosu" (za: http://www.wprost.pl/ar/258228...).
Nie można zapominać, że Palikot udzielił tego wywiadu już po opuszczeniu Platformy. Dlatego rozmowa była jego próbą rozliczenia się z poprzednią partią, która stała się konkurencją polityczną. W podobnym tonie napisana jest jego ostatnia książka. Odejście z PO spowodowane było budową nowej partii, radykalniejszej i lewicowej wersji Platformy. Wcześniej publicznie nie krytykował kierownictwa swojej partii z tych powodów, nie wskazywał na dziejące się nieprawidłowości, nie ujawniał afer i sytuacji załatwiania synekur dla znajomych szefów partii. Najgłośniej zajmował się opozycją i prezydentem Lechem Kaczyńskim.
Palikotyzacja Platformy
Palikot swoimi atakami wpisywał się w nurt polityczny PO. Przez szereg lat był prominentnym politykiem PO – przez pięć lat był posłem z ramienia tej partii, był szefem regionu lubelskiego Platformy, w ostatniej kadencji kierował sejmową komisją „Przyjazne Państwo”, aż do sierpnia 2010 r. był wiceprzewodniczącym klubu parlamentarnego PO, aktywnie wspierał Bronisława Komorowskiego w ostatnich wyborach prezydenckich.
Działania Palikota z tego okresu stały się symbolem stosunku Platformy do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Prawa i Sprawiedliwości i innych polityków tej partii.
22 lipca 2008 r. w stacji TVN24 powiedział: „ja uważam prezydenta Lecha Kaczyńskiego za chama. Rzeczywiście jego wypowiedzi, które przytacza „Dziennik” dotyczące sposobu protokołowania spotkania z ministrem spraw zagranicznych są chamskie i one go kompletnie dyskredytują jako prezydenta”. Prokuratura wszczęła wprawdzie postępowanie sprawdzające w sprawie znieważenia głowy państwa, ale zostało ono prawomocnie umorzone.
Natomiast w kwietniu 2009 r. Palikot urządził przed swoim domem happening, podczas którego insynuował nadużywanie alkoholu przez prezydenta Kaczyńskiego. Na spotkanie z dziennikarzami przyniósł kosz małych buteleczek z alkoholem (tzw. „małpek”). Sam pił alkohol, zachęcił też innych mężczyzn. Była to odpowiedź Palikota na informacje o zakupach „małpek” dla Kancelarii Prezydenta RP.
Palikot wielokrotnie zresztą obrażał prezydenta Kaczyńskiego sugestiami, że rzekomo nadużywał alkoholu. Na początku lipca 2008 r. ten polityk Platformy stwierdził: „Apeluję do Lecha Kaczyńskiego, żeby wytrzeźwiał i wreszcie przedstawił opinii publicznej, co naprawdę myśli w pełni swoich przytomnych sił” (za: http://www.tvn24.pl/12690,1555...).
Palikot atakował również innych polityków PiS-u, np. zaproponował, żeby brat Lecha Kaczyńskiego, Jarosław oraz Przemysław Gosiewski i Antoni Macierewicz zapalili sobie „skręta” dziennie: „Gdyby to zrobili na pewno Polska byłaby bardziej przyjemna niż wtedy kiedy oni zupełnie na trzeźwo komentują rzeczywistość w naszym kraju”. (za: http://www.tvn24.pl/12690,1555...).
Jego negatywne, obraźliwe sformułowania wobec ówczesnej głowy państwa i polityków opozycji nie spotkały się z odpowiednią reakcją władz PO i w zasadzie były przez nie tolerowane. Wprawdzie władze partii upominały Palikota za jego wystąpienia i był nawet przez niektórych członków partii krytykowany, ale po obietnicach poprawy wracał do łask i wkrótce szokował kolejnymi niewybrednymi komentarzami. Można to było interpretować jako „zielone światło” z góry, zwłaszcza że w dalszym ciągu był członkiem PO i jej władz, a także wiceprzewodniczącym klubu parlamentarnego. Rząd Tuska, władze Platformy i klubu parlamentarnego nie reagowały na skandaliczną działalność Palikota. W ten sposób jego ataki stały się ważnymi elementami zabiegów Platformy dyskredytacji i ośmieszania polityków prawicy, w tym zwłaszcza prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Doskonale wpisywały się w strategię walki z głową państwa.
Walka z prezydentem
PO realizowała tę strategię za pomocą wielu instrumentów – od utrudniania prezydentowi sprawowania urzędu, aż do naruszanie konstytucyjnego statusu urzędu Prezydenta RP, kiedy sprawował go Lech Kaczyński. Stosowane metody zostały opisane w „Białej księdze smoleńskiej tragedii” oraz memoriale „Polityczne tło katastrofy smoleńskiej” z 10 września 2010 r., w którym wykazano, że rząd Platformy dążył do zablokowania wykonywania przez Lecha Kaczyńskiego kompetencji i prerogatyw głowy państwa. Wkrótce po utworzeniu gabinetu Tuska, na początku grudnia 2007 r. premier nie chciał, by prezydent Kaczyński był obecny na szczycie UE w Brukseli. W kolejnych miesiącach politycy PO ponownie próbowali udaremnić prezydentowi Kaczyńskiemu działalność w sferze zagranicznej. Prowokowali nowe konflikty, które propagandowo rozgrywali przeciw urzędującemu prezydentowi. Przed posiedzeniem Rady Europejskiej w październiku 2008 r. rząd podjął uchwałę, że to premier będzie wyznaczał skład polskiej delegacji na szczyt UE. Premier Tusk mówił wręcz: „Nie przewidujemy pana prezydenta w składzie delegacji”11.Tusk posunął się wręcz do tego, że zakazał informowania prezydenta o programie brukselskiego szczytu; informacje w tej sprawie Lech Kaczyński otrzymywał nie od polskiego rządu, lecz od francuskiej prezydencji. Ówczesny szef gabinetu politycznego premiera Sławomir Nowak twierdził, że prezydent nie może lecieć rządowym tupolewem do Brukseli, gdyż samolot ten nie może być wykorzystywany do „prywatnego wyjazdu”. Ironizował nawet, że samolot „jest rządowy” i dlatego nie wie, „czy Kancelaria Prezydenta będzie mogła z niego skorzystać (…) Kompletnie mnie to, powiem szczerze, nie interesuje, kiedy Kancelaria Prezydenta się gdzie wybiera”. Również szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Tomasz Arabski twierdził, że wyjazd prezydenta miałby charakter prywatny. W konsekwencji prezydent Kaczyński musiał wyczarterować samolot, aby udać się do Brukseli.
W kontekście strategii walki politycznej z prezydentem Kaczyńskim należy wspomnieć o rejestracji prezydenta Lecha Kaczyńskiego w bazie CAT ABW (za: http://niezalezna.pl/15345-tus...). Do wpisania osoby Lecha Kaczyńskiego doszło, jak podawała „Gazeta Polska”, właśnie w październiku 2008 r., czyli w okresie kolejnego sporu rządu z prezydentem. Informatorzy tego tygodnika mówili, że załącznikami do tej rejestracji były m.in. poufne dane dotyczące prezydenta, raport gruziński, dane na temat jego brata Jarosława Kaczyńskiego i dane z prezydenckiego telefonu z łącznością niejawną. Wprowadzenie danych osoby do tej bazy automatycznie oznaczało zbieranie informacji ze wszystkich służb na jej temat. Jeden z informatorów „GP” stwierdził: „Termin rejestracji prezydenta Kaczyńskiego nie był przypadkowy. Chodziło o zebranie wszystkich informacji na jego temat ze służb po to, by później rząd i politycy PO mogli je wykorzystać w sporze z prezydentem, a zbliżał się kolejny szczyt w Brukseli, na który prezydent Kaczyński się wybierał. Warto, by te dokumenty zostały w całości ujawnione, a później porównać je do działań i wypowiedzi np. Janusza Palikota czy też innych polityków PO. Gwarantuję, że znajdzie się bardzo dużo wspólnych punktów” (za: http://niezalezna.pl/15345-tus...).
Wcześniej afera inwigilacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego otoczenia była rozpatrywana przez sejmową Komisję Sprawiedliwości i Praw Człowieka. Podczas śledztwa dotyczącego ujawnienia raportu na temat zamachu prezydenta Kaczyńskiego w Gruzji prokuratura przesłuchała setki świadków. Sprawdzano billingi jego urzędników, a nawet połączenia prezydenta Kaczyńskiego i jego małżonki. Do tych danych dostęp miała ABW. Na podstawie billingów i informacji o logowaniu się telefonów komórkowych do stacji przekaźnikowych przeprowadzano eksperymenty, gdzie poruszali się prezydenccy ministrowie, gdzie poruszał się prezydent, z kim się kontaktował, jak długo trwały rozmowy.
Mecenas Kownacki: Odwet za satyrę!
Głośna była również sprawa akcji ABW przeciwko Robertowi Fryczowi, młodemu internaucie, który prowadził satyryczną stronę o Bronisławie Komorowskim. 18 maja 2011 r. o godzinie 6 rano do jego domu wkroczyli uzbrojeni funkcjonariusze ABW. Pretekstem było postanowienie prokuratury w sprawie publicznego znieważenia prezydenta RP. Funkcjonariusze ABW przez trzy godziny prowadzili przeszukanie mieszkania. Skonfiskowali laptop, płyty CD, dyskietki.
Adwokat internauty, mecenas Bartosz Kownacki oświadczył, że istotny w tej sprawie jest fakt, że Robert Frycz nie jest osobą podejrzaną: „[prokurator] zadecydował o wkroczeniu do mieszkania przed postawieniem panu Robertowi jakichkolwiek zarzutów. Nie dokonał też kwalifikacji prawnej, czy w ogóle doszło do znieważenia prezydenta, a zdecydował się na podjęcie tak poważnych kroków”. Mecenas Kownacki podkreślił, że szczególnie bulwersujące jest to, że użyto ABW: „służby powołanej do czuwania nad bezpieczeństwem wewnętrznym państwa. Rozumiem, że ta satyryczna strona internetowa zagrażała bezpieczeństwu konstytucyjnych organów państwa, w tym wypadku – prezydentowi”.
ABW oświadczyła, że materiały, które na niej były zamieszczone, oraz zawarte tam treści, w tym dwie prymitywne gry komputerowe, mogą zawierać nie tylko materiały znieważające prezydenta, ale też nawoływać do popełnienia przestępstwa. Internauta odpowiedział, że oświadczenie ABW jest próbą jego dyskredytacji: „To dowodzi tylko prawdziwych jej intencji, które - jak widać - mają niestety wymiar polityczny. Nijak się to ma do zapewnień, że podjęte wobec mnie czynności miały charakter rutynowy. Jak widać, polskie państwo wytoczyło działa przeciwko jednej osobie, studentowi, który ośmielił się w formie satyry zwrócić uwagę na poważne potknięcia prezydenta Bronisława Komorowskiego”. Student tłumaczył również, że gry "Komor - killer" oraz "Komor - szoter" nie były zapowiedzią zamachu na prezydenta RP: „Żadna z gier dostępnych na moim blogu nie dawała grającemu takiej możliwości. Pozostaje więc pytanie: jaki był cel tej dezinformacji?” (za: http://www.naszdziennik.pl/ind...).
W okresie poprzedniej prezydentury ABW nie przeprowadziła takiej operacji w obronie Lecha Kaczyńskiego.
Wałbrzych – anatomia korupcji politycznej
Wspomniana przez Palikota afera wałbrzyska wybuchła po wyborach samorządowych w 2010 r., kiedy media opublikowały nagrania propozycji polityka Platformy.
Senator PO Roman Ludwiczuk prowadził rozmowy z Longinem Rosiakiem, pełnomocnikiem sztabu wyborczego Mirosława Lubińskiego, kandydata Wałbrzyskiej Wspólnoty Samorządowej na prezydenta Wałbrzycha. Senator Ludwiczuk był członkiem sztabu wyborczego Piotra Kruczkowskiego, kandydata PO. Kruczkowski i Lubiński weszli do drugiej tury wyborów prezydenckich, ale Lubiński z lepszym wynikiem.
Senator Ludwiczuk dwukrotnie zapraszał Rosiaka do wałbrzyskiej siedziby PO. W zamian za odejście od Lubińskiego, senator PO proponował Rosiakowi stanowisko wicestarosty i zagraniczną wycieczkę. Drugą rozmowę Rosiak nagrał dyktafonem cyfrowym.
Kruczkowski wygrał w drugiej turze wyborów samorządowych w grudniu 2010 r. Jednak na skutek protestów wyborczych sąd w Świdnicy unieważnił tę turę głosowania. Ostatecznie podał się do dymisji, zaprzeczał, że miał jakikolwiek związek z procederem tzw. kupowania głosów na jego rzecz. W sierpniu 2011 r. przeprowadzono przedterminowe wybory na urząd prezydenta miasta, wygrał je Roman Szełemej, kandydat popierany przez PO.
Unieważnienie wyborów nastąpiło po zeznaniach świadków. W grudniu 2010 r. do prokuratury w Wałbrzychu zgłosił się mężczyzna, który złożył w tej sprawie kupowania głosów wyborców. Wcześniej ten sam mężczyzna zgłosił się do wałbrzyskiej telewizji kablowej, gdzie anonimowo opowiedział o korupcyjnym procederze przed kamerą.
Szefowa telewizji ujawniła, że mówił, iż został wynajęty przez męża jednej z kandydatek startujących z list Platformy Obywatelskiej do Rady Powiatu Wałbrzyskiego: „Dostał od niego pieniądze i wytyczne. Korumpowani przez niego wyborcy mieli głosować na wskazane kandydatki i kandydatów PO ubiegających się o mandaty radnych: miejskich, powiatowych, sejmiku dolnośląskiego i prezydenta miasta”. (za: http://www.polskatimes.pl/fakt...).
Świadek w sądzie opowiedział, że pracował na zlecenie radnego PO. Za jego pieniądze miał kupić kilkaset głosów na kandydatów PO. Prokuratura postawiła radnemu zarzut korupcji wyborczej. Władze regionalnej Platformy rozwiązały wałbrzyskie struktury partii.
(za: http://wyborcza.pl/1,75478,956...).
Media podawały, że za głosowanie na wskazanego kandydata płacono 20 zł. Stawka wzrastała do 50 zł, kiedy skorumpowany wyborca głosował na "pakiet" wskazanych osób: radnego miejskiego, powiatowego, sejmiku dolnośląskiego oraz prezydenta.
Również CBA przekazało do prokuratury w Świdnicy dokumenty przygotowane przez swoich agentów. Byli oni w Wałbrzychu podczas pierwszej tury wyborów i stwierdzili, że korumpowanie wyborców było zorganizowanym procederem i nie ograniczało się do pojedynczych przypadków. Z materiałów CBA wynika, że w proceder był zamieszany tylko jeden komitet wyborczy. Skorumpowani wyborcy wynosili z lokali wyborczych karty do głosowania lub dokumentowali sposób głosowania, robiąc zdjęcia pożyczonym telefonem komórkowym. Proceder miał mieć miejsce w całym mieście, ze szczególnym uwzględnieniem najbiedniejszych dzielnic. (za: http://www.polskatimes.pl/fakt...).
Po kilku miesiącach były dyrektor MPK w Wałbrzychu Ireneusz Zarzecki złożył do prokuratury doniesienie o haraczach, jakie według niego, wymuszali w Wałbrzychu politycy PO od członków partii. W wywiadzie dla „Super Expressu” opowiedział, w jaki sposób wyciągał z publicznej spółki pieniądze, żeby oddawać je po cichu działaczom Platformy. Wśród osób, które miały brać haracze wymienił byłego prezydenta Wałbrzycha Piotra Kruczkowskiego, posłów PO Izabellę Mrzygłocką i Zbigniewa Chlebowskiego oraz senatora tej partii Romana Ludwiczuka. W rozmowie z „SE” mówił o szczegółach: „Kruczkowskiemu, Mrzygłockiej i Ludwiczukowi dawałem pieniądze bezpośrednio. Natomiast dla Chlebowskiego przez pośredników. Jak mi powiedziano jestem "za krótki" na taki kontakt. Podczas imprezy w restauracji "Legenda" w Szczawnie Zdroju, usłyszałem by dać pieniądze Mrzygłockiej a ona odda je Chlebowskiemu, który też był na tym przyjęciu. Formalnie większość pieniędzy branych z kasy MPK, księgowano jako moje pożyczki”.
Zarzecki twierdził, że w ten sposób „pożyczył” politykom Platformy, z kasy MPK, około pół miliona złotych. Najwięcej, około 300 tysięcy miał wziąć były prezydent Kruczkowski i jego ludzie. Proceder zaczął się przed wyborami parlamentarnymi w 2005 r., pieniądze miały iść na kampanię wyborczą. W ten sposób na wybory wydano dużo więcej niż potem wykazano w sprawozdaniach. Pieniądze miał dawać także politykom PO, Wojciech Czerwiński, były wiceszef Miejskiego Zarządu Budynków w Wałbrzychu. On także złożył doniesienie do prokuratury w tej sprawie. (za: http://www.polskieradio.pl/5/3...).
Po ogłoszeniu tych rewelacji były prezydent Wałbrzycha Piotr Kruczkowski dementował te informacje. Zapowiedział złożenie zawiadomień do prokuratury przeciwko Zarzeckiemu i Czerwińskiemu. Kategorycznie stwierdził również, że to Zarzecki ukradł z MPK ponad pół miliona złotych. Zaprzeczył również, że on lub inni politycy PO pobierali haracze.
Chińską autostradą na Euro2012
Fiaskiem zakończyły się zapowiedzi ekspresowej budowy autostrad na mistrzostwa Euro 2012. Symbolem klęski jest rozgrzebana budowa autostrady A2, był to kluczowy dla turnieju piłkarskiego odcinek drogi między Łodzią a Warszawą. Przetarg na budowę tego odcinka wygrała w 2009 r. chińska firma COVEC. W Polsce była zarejestrowana od 2007 r. jako zagraniczny oddział spółki China Overseas Engineering Group z siedzibą w Pekinie. Analitycy finansowi wskazywali, że ma słabe wynik, a jej ocena wiarygodności finansowej jest poniżej średniej dla całej branży budowlanej w Chinach. Roczny obrót firmy-matki dochodził do ok. 2 mld zł. Tymczasem sama wartość dwóch odcinków A2, która firma zobowiązała się wybudować wynosiła 1,3 mld zł.
Kilka miesięcy temu pojawiły się kłopoty z dokończeniem prac przez Chińczyków. Po opuszczeniu placu robót COVEC powinna zapłacić 741 mln zł odszkodowania za niedokończone prace. Takie oświadczenia składali rządowi urzędnicy, Jednak firma nie ma żadnego majątku w Polsce, a jej gwarancje bankowe wynosiły tylko 130 mln zł
Ale skandal z Chińczykami nie był jedynym w branży budowlanej z okresu rządów PO.
Orlików cień w chińskiej trawie
Cień padł również na jeden ze sztandarowych projektów rządu Tuska - budowę stadionów, zwłaszcza tych przeznaczonych dla społeczności lokalnych w ramach rządowego programu "Orlik". Były bramkarz reprezentacji Polski Jan Tomaszewski złożył nawet doniesienie do organów ścigania dotyczące budowy orlików. Jego zdaniem, murawa, którą położono na 700 z 1300 boisk, nie miała atestu FIFA ani UEFA, a poza tym murawa, która pochodziła z Chin, może zawierać szkodliwe substancje. Wskazał również na dziwną zbieżność - polski przedstawiciel firmy produkującej murawę pochodzi z Łodzi, tak jak były minister sportu Mirosław Drzewiecki. Rzecznik ministerstwa sportu przekonywała, że wszystko jest w porządku - murawa ma odpowiednie atesty, a w budowie boisk uczestniczy prawie 200 firm, więc nie powinno dziwić, iż niektóre są z Łodzi.
Zawiadomienie w sprawie budowy „orlików” złożyło również CBA. Mariusz Kamiński po odwołaniu z funkcji szefa CBA ujawnił, że jego służba prześwietlała proces powstawania boisk, ponieważ specyfikacja ich budowy preferowała konkretne firmy. Sprawa trafiła do prokuratury w Katowicach, która wszczęła śledztwo w tej sprawie. CBA po odkryciu tych nieprawidłowości, poinformowało premiera, dopiero po tej interwencji zmieniono specyfikację. (za: http://www.rmf24.pl/fakty/pols...).
Jednak w 2010 r. poinformowano, że warszawska prokuratura okręgowa odmówiła wszczęcia śledztwa.
Dość szybko okazało się, że nowe boiska nadają się do remontu. W listopadzie 2010 r. media podały, że na 1500 zbudowanych boisk aż jedna trzecia, jak szacowali eksperci, zawierała jakieś usterki i wady konstrukcyjne. Powodem złego stanu boisk były powtarzające się usterki, np. dziury w boisku, awarie prądu czy woda zalewająca szatnie. Budowę orlików finansowały budżet państwa, urząd marszałkowski oraz pozostałą część gmina. W tej sytuacji głównym kryterium dla gmin wyboru wykonawców boisk były koszty prac, wybierano firmy najtańsze. Dlatego w przetargach na budowę „orlików” brały udział również przedsiębiorstwa pogrzebowe i piekarnie, które w tych celach przekwalifikowały się i zaniżały ceny. (za: http://wiadomosci.dziennik.pl/...).
Pojawiły się również informacje, że przy budowie orlików zmieniano parametry nawierzchni użytej w projekcie, przez co faworyzowano w przetargach niektóre prywatne firmy. Niektórzy przedsiębiorcy uczestniczyli jeszcze na etapie omawiania projektu w zamkniętych spotkaniach z politykami PO, urzędnikami z ministerstwa sportu. Jeden z przedsiębiorców mógł zapoznać się, na kilka miesięcy przed innymi przedstawicielami firm, z propozycją projektu architektonicznego boisk i wnosić swoje uwagi. Z kolei jedynym dostawcą wybranej trawy na boiska miał być znajomy byłego ministra sportu.
Po licznych informacjach medialnych na temat nieprawidłowości przy budowie orlików politycy PiS wysłali list do Prokuratora Generalnego, natomiast i SLD postulowało, żeby tą sprawą zajęła się NIK. W odpowiedzi na te liczne zarzuty rzecznik prasowy ministerstwa sportu oświadczył, że ministerstwo prowadziło szerokie konsultacje z samorządami i firmami, a projekt „orlik” objęty był programem „Tarczy antykorupcyjnej” oraz monitoringiem służb specjalnych, które nie wykryły przestępstw.
Najpierw inwestycje, potem prywatyzacje
Duże kontrowersje wywołały prywatyzacja firm, w których skarb państwa posiadał udziały. Rząd Tuska był wielokrotnie krytykowany za decyzję o wyprzedaży akcji największych firm, zły moment sprzedaży akcji, brak barier w dostępie do akcji przedsiębiorstw strategicznych.
Według rządowych założeń w latach 2008-2012 zakładano sprywatyzowanie ponad 800 firm. Sprzedaż miała objąć głównie sektory: energetyczny, finansowy, chemiczny oraz turystyczny. W 2011 wpływy do budżetu zostały zaplanowane na 15 mld zł, w 2012 na 10 mld zł, a w 2013 r. 5 mld zł. Wiceminister skarbu Adam Oleszkiewicz za sukces uznał prywatyzację regionalnych oddziałów PKS, firmy Tauron (lidera największej grupy energetycznej na południu kraju, posiadający 26 proc. rynku) oraz uzdrowisk (za: http://forsal.pl/artykuly/4724...). .
Pomysły prywatyzacyjne spotykały się z licznymi protestami, przykładem jest uzdrowisko Konstancin-Zdrój pod Warszawą. Samorząd wojewódzki zwracał się do ministra Aleksandra Grada o przejęcie udziałów w uzdrowisku. Mazowiecki urząd marszałkowski zamierzał połączyć uzdrowisko z Centrum Rehabilitacji „Stocer”. Ministerstwo skarbu odpowiedziało negatywnie, chociaż park zdrojowy jest własnością gminy i samorząd zainwestował ok. 15 mln złotych. W sierpniu opublikowano zaproszenie do negocjacji w sprawie nabycia 95,25 proc. akcji, wśród zainteresowanych kupnem była m.in. Fundacja Polsat. Wartość jednego udziału spółki – jak informował „Nasz Dziennik” z 2 września 2011 r. – resort skarbu ustalił na poziomie 500 zł, co daje niewiele ponad 8 mln złotych! Tymczasem uzdrowisko jest położone na atrakcyjnych terenach blisko stolicy. Nawet wstępne szacunki wartości majątku uzdrowiska wynoszą ok. 150-200 mln zł. Burmistrz Konstancina-Jeziorny i starosta piaseczyński, uznając, że udziały spółki zostały zbyt nisko wycenione złożyli zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez ministerstwo skarbu na szkodę społeczności lokalnej.
Natomiast plany prywatyzacji grupy Lotos doprowadziły do zebrania 156 tysięcy podpisów pod obywatelskim projektem ustawy blokującej sprzedaż tej firmy. Celem tego projektu jest zapewnienie bezpieczeństwa interesów państwa polskiego, zaś. Lotos pełni bardzo istotną rolę w tym systemie. Grupa Lotos jest drugim po PKN Orlen producentem paliw w Polsce, w 2010 r. posiadała 30-proc. udziału w krajowym rynku paliw. W dodatku w marcu 2011 r. firma zakończyła realizację programu inwestycyjnego i rozbudowa gdańskiej rafinerii kosztowała 1,43 mld euro. Tymczasem w październiku 2010 r. resort skarbu zaprosił inwestorów do kupna akcji, stanowiących 53,2 proc. kapitału zakładowego firmy. Z kolei pod koniec maja 2011 r. dziennik „Kommiersant” poinformował, że rosyjski koncern TNK-BP złożył wstępną ofertę na zakup akcji Grupy Lotos. W odpowiedzi na głosy krytykujące możliwość kupna firmy przez Rosjan premier Tusk stwierdził, że Polska, jako poważny partner i państwo, nie może wykluczać z definicji żadnego inwestora.
Protesty wywołała również decyzja władz Warszawy o sprzedaży 85 proc. samorządowej spółki SPEC. Kwota transakcji to ponad 1 miliard 440 milionów złotych. SPEC jest największym dostawcą ciepła w Polsce. Spółka zarządza jednym z największych systemów ciepłowniczych na świecie o długości 1700 kilometrów. Rada Warszawy, rządzona przez PO, odrzuciła wniosek o przeprowadzenie referendum w sprawie sprzedaży tej firmy. Prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz powiedziała, że firma Dalkia Polska zaoferowała najlepsze warunki.
Rządowi zarzucano również, że sprzedaje akcje niektórych firm po zaniżonej cenie. W styczniu 2011 r. opozycja wskazywała, że wielką pomyłką była sprzedaż rok wcześniej 10 proc. akcji KGHM, za które państwo otrzymało 2 miliardy złotych. Po roku taki sam pakiet akcji mógłby kosztować już 3,5 miliarda złotych, zmiana wynikała z różnicy w kursie giełdowym spółki. Przedstawiciel ministerstwa skarbu bronił transakcji, mówiąc że przez prawie dwa miesiące przed sprzedażą ceny akcji nie rosły.
Ministerstwo skarbu zapowiadało również sprzedaż, i to jeszcze w 2011 r,. dużego pakietu akcji PKO BP, w którym państwo posiadało pakiet 41 proc. Jednak kilka tygodni temu rząd wstrzymał emisję akcji, ale na jak długo?
„Zrobimy więcej”. Ale czego jeszcze?
Najprzeróżniejszych skandali, afer, nieprawidłowości, likwidowaniu dotychczasowych systemów (np. emerytalnych), niegospodarności, braku nadzoru lub zwykłych nieudolności w zarządzaniu instytucjami z ostatnich czterech lat jest jeszcze bez liku – dużych i małych, z udziałem polityków i wysokich urzędników, posłów, ich znajomych. Było ich tak dużo, że wręcz spowszedniały, np: afera sopocka z udziałem prezydenta Jacka Karnowskiego, sprawa tzw. „komercjalizacji” szpitali, „finansowanie” kampanii wyborczej Janusza Palikota przez studentów, kampania promocyjna MSZ ze skandalicznymi materiałami, załatwianie stanowisk znajomym, wynajęcie przez władze Warszawy prywatnej firmy ochroniarskiej do usunięcia kupców z hali KDT w centrum stolicy itd. Przykładów można wyliczać mnóstwo. Stały się one kolorytem życia publicznego i niejednokrotnie były już przyjmowane jako swoista norma tych czasów.
Według niektórych wyliczeń przez ostatnie 4 lata takich afer, zdarzeń, sytuacji konfliktów interesów i skandali wydarzyło się już ponad 700 (za: http://nieznudzeni.pl/aferyPO.txt), zaś gabinet Donalda Tuska rządzi już ponad 1400 dni. Statystycznie oznacza to, że w tym okresie, co drugi dzień miało miejsce takie wydarzenie!
Na osobną uwagę zasługują nieprawidłowości rządu Tuska związane z przygotowaniami dyplomatycznymi, wojskowymi, logistycznymi, ochronnymi wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu, późniejszą reakcją na tragedię smoleńską oraz badaniem tej katastrofy. Jednak jest ich tak dużo, że nawet ich zasygnalizowanie zajęłoby dużo miejsca.
Oficjalne hasło wyborcze Platformy z kampanii 2007 r. brzmiało „By żyło się lepiej. Wszystkim”, efekty tego czterolecia poznaliśmy. Dlatego tegoroczne hasło PO – „Zrobimy więcej” – może zabrzmieć dość dwuznacznie.
(tekst jest dłuższą wersją artykułu opublikowanego w „Naszym Dzienniku”)
PIOTR BĄCZEK
Ps. Polecam stronę http://nieznudzeni.pl/aferyPO.txt z dokładniejszym wyliczeniem wspomnianych afer, skandali, nieprawidłowości epoki D. Tuska.
Komentarze
07-10-2011 [14:04] - MarkD | Link: Polecam wersję audio !
Plik w PDF do pobrania z linku http://nieznudzeni.pl/afery_po...
Natomiast ciągle uaktualniane na źródłowej stronie http://markd.pl/afery-po
Od dziś do niedzieli bez przerwy w wersji audio w niepoprawnym radiu pl. Odtwarzacze na stronie http://niepoprawneradio.pl
pozdrawiam
09-11-2011 [01:04] - Ziutka (niezweryfikowany) | Link: Więcej tekstów
Drogi Panie, chciałabym poczytać jeszcze PAna teksty,ale jest ich za mało lub są za długie, proszę częsciej - ale krócej.
A poza tym tak trzymać - teraz 4 lata w opozycji- a tak w ogóle to juz chyba druga dekada z okladem, zawsze ciut brakuje do zwycięstwa i przes te ciut - wszystko stracimy.
Pozdrawiam - do miłego.
27-12-2011 [11:56] - Piotr Baczek | Link: @ Ziutka (nv), śr., 09/11/2011 - 01:04
Dziękuję za opinię.
Pozdrawiam
Piotr Bączek