Śmierć Tadeusza Łączyńskiego

W 1980 roku zaangażował się bez reszty w „Solidarność”. Pasowała ona do jego rodzinnych niepodległościowych tradycji, ale też do jego mentalności: Tadzio był człowiekiem kochającym wolność i nie znoszącym ograniczeń. Żadnych ograniczeń. Za tzw. pierwszej „Solidarności” był współtwórcą Radia „Solidarność”, które akurat w stolicy Dolnego Śląska odgrywało sporą rolę. Był na tyle aktywny i jednoznaczny, że znalazł się na SB-ckiej „liście do odstrzału”: został internowany już w pierwszych minutach stanu wojennego w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku. W obozie internowania spędził przeszło rok, wychodząc w ostatniej grupie internowanych przed samymi Świętami Bożego Narodzenia. Potem działał w podziemiu, kolportował „bibułę”. Już za wolnej Polski został prezesem Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy - okręg Dolny Śląsk. Poznałem go niemal 20 lat temu. Byłem wtedy redaktorem naczelnym „Dziennika Dolnośląskiego”. Moja nominacja nie wzbudziła entuzjazmu różnych „lewoskrętnych” i sympatyków ROAD, czyli późniejszej Unii Demokratycznej wśród zespołu dziennikarskiego. Jego część ogłosiła... strajk przeciw Czarneckiemu. Groziło, że nie wyjdzie kolejny numer „DD”, że poniesiemy spore straty finansowe i prestiżowe. Ale wszystko zakończyło się happy endem m.in. dzięki tytanicznej pracy Tadzia Łączyńskiego. A także zresztą kilku innych osób, z których wymienić wypada mi dzielne bliźniaczki, Małgorzatę Wanke-Jakubowską i Marię Wanke-Jerie, oraz dzisiejszą czołową postać koncernu „Axel Springer”, a w zasadzie ostatnio „Faktu”, czyli Tomasza Kontka. Pamiętałem, że dział sportowy wówczas też  pracował, a jego główną podporą poza Zbigniewem Próchniakiem był Roman Kołtoń - „RoKo”, późniejszy redaktor naczelny „Przeglądu Sportowego”, a dziś gwiazda Polsatu i prowadzący „Cafe Futbol”. Tadzio potem niespodziewanie z sukcesem odnalazł się w biznesie: został prokurentem dużej drukarni należącej do polsko-norweskiej spółki Norpol-Press (ok. połowy udziałów w tej firmie miał NSZZ „Solidarność”).

 

Tadeusz był geniuszem, gdy chodzi o kampanie wyborcze. Był współtwórcą moich sukcesów w 1991 i 1997 roku (zwłaszcza te drugie wybory były spektakularne - z 5 miejsca uzyskałem pierwszy wynik, także dzięki pomysłom, pracowitości i inwencji Tadzia). Jego słynne powiedzonka: „no to myk-myk” - że trzeba już ulotkować czy plakatować czy też „walniemy sto tysięcy” (to o ulotkach) przeszły do potocznego języka mojego środowiska.         

 

Jego pasją były rajdy samochodowe. Jeździł w nich jako kierowca amator. Jeździłem z nim wiele razy podziwiając, zwłaszcza na krętych, górskich drogach. Bo na prostej, jadąc z Warszawy do Wrocławia, gdzieś w połowie drogi - drogi, którą znał tylko Tadeusz i nigdy przedtem, ani potem nią nie jechałem - zaliczyliśmy okropne dachowanie. Leżeliśmy w rozbitym aucie, nogami do góry, a samochód powolutku osiadał w mokrą od śniegu łąkę... Brrr. Tadeusz był wściekły, nie zauważył, że część jezdni od strony lasu jest bardziej mokra, obwiniał siebie, powtarzając z uporem, choć całkiem niesłusznie: ”Głupi, Tadziu, głupi”... Właśnie tak, w trzeciej osobie. 

 

Był duszą towarzystwa, dobrym kompanem, rzucał urok na kobiety. Najbardziej był dumny ze starszego syna.

 

Tadeusz, dziękuję za te lata, za wspólne redagowanie i „barwy kampanii”. Puściej jest bez Ciebie...

Wiadomość o śmierci Tadeusza Łączyńskiego była dla mnie najsmutniejsza w ostatnich tygodniach. Dziennikarz z Wrocławia, kawałek historii dolnośląskiej żurnalistyki, genialny radiowy głos. Pochodził z patriotycznej, ziemiańskiej rodziny, która do PRL pasowała jak pięść do nosa. Do tej rzeczywistości miał stosunek mocno zdystansowany, choć wypominano mu po latach, że jako znanego dziennikarza radiowego, pracującego także „na emigracji” - w Warszawie, w prestiżowych „Sygnałach Dnia” władza wykorzystywała, aby był spikerem podczas pochodów pierwszomajowych we Wrocławiu.