Wojny czarnoksiężników

W wyborach prezydenckich, które zakończyły się 4 lipca sondaże i karty Tarota nie były szczęśliwe dla kandydata partii „gęb”. Zwycięzcą namaściły, a może i uczyniły faworyta partii „upupiaczy”. Tymczasem dwaj pierwsi przegrani, lider partii „gęb” oraz trzeci w wyścigu reprezentant partii „łydek” szczerze zamanifestowali swój sukces. Zapomniałbym o trzecim przegranym, który zadowolony ze swego wyniku uznał, że kilkaset tysięcy głosów w zupełności mu wystarcza, by siłą przejąć władzę w kraju i obalić ustrój.

Mając na uwadze przede wszystkim tych czytelników, którzy niesieni przed laty niepokojem po usunięciu z listy lektur powieści Witolda Gombrowicza Ferdydurke, pospieszyli mężnie walczyć z ministrem edukacji, a którzy do dziś jeszcze nie zdążyli zapoznać się z treścią książki, przypomnę, że powyższe neologizmy mają swój ukryty sens. Otóż „gęba” jest znakiem maski narzuconej człowiekowi przez środowisko, „upupianie” to zamierzone utrzymywanie kogoś w stanie dziecięcym – infantylizacja jego osobowości, natomiast „łydka” stanowi naraz symbol młodości i witalności, nowoczesnego stylu życia, gibkiej sylwetki, seksualnego wyzwolenia oraz zerwania z tradycją.

Niestety z tym typem „magii”, reprezentowanej przez dzieła ludzi pokroju Gombrowicza, przyszło nam się pożegnać po 1989 roku. Przed tą datą ludzi rzeczywiście fascynowało to co ukryte. Ciekawiła ich prawda, ale jeszcze bardziej sam proces dochodzenia do niej. W okresie PRL-u, uszczuplona bo uszczuplona, wciąż kwitła polska szeroko rozumiana kultura. Obok macek komunistycznego reżimu w Polsce, płodził druki „drugi obieg”, zasilany zbiorami płynącymi z ośrodków polonijnych na Zachodzie. Był przecież Instytut Literacki w Paryżu z Giedroyciem, Herlingiem-Grudzińskim oraz wspomnianym Gombrowiczem, były londyńskie „Wiadomości” zasilane mózgami Wierzyńskiego, Lechonia i Józefa Mackiewicza. Byli tułający się po świecie Leopold Tyrmand i Marek Hłasko. Gdzie by się człowiek nie udał, do Nowego Yorku, Buenos Aires, Sydney, czy Toronto, mimowolnie stawał się uczestnikiem wyczerpującej debaty nad Polską i polskością. Nawet malkontentowi Miłoszowi zdarzało się pracować nad odkrywaniem meandrów zniewalania człowieka, że przypomnę jego Zniewolony umysł, a nie, jak to miało miejsce później, wynajdowaniem obraźliwych, fałszywych stereotypów, że przypomnę jego określenie „ciemnogród”.

Dziś prawda męczy, zakłóca spokój, „krzywdzi”, „wyciąga trupy z szafy”, „poluje na czarownice”, albo, jak w wypadku katastrofy smoleńskiej „może być niebezpieczna”. Zniknęły czasy, w których nawet literacka magia służyła nietypowemu zakomunikowaniu prawdy i ponadczasowym przesłaniom. Zniknęły prężne ośrodki kulturotwórcze, przetrzebione przez nieubłagany czas. Jednakże największą szkodę polskiej kulturze przyniosło symboliczne zjednoczenie się polskiej emigracji z polską opozycją polityczną po 1989 roku. Zła interpretacja wydarzeń w Polsce wpierw podzieliła, a potem stłumiła wpływy elit emigracyjnych. Był to jednocześnie wyrok „śmierci” na elity niepodległościowe w kraju. Głos nielicznych, jak choćby Zbigniewa Herberta, którzy uzmysłowili sobie w końcu rezultat okrągłostołowej szarady zaginął w gąszczu wpływów transformacyjnych beneficjentów.

Jakie czasy takie „czary”

„Magię” samizdatu zastąpiła lat temu kilkanaście „magia ekranu” i „magia kina”. „Magię” Mistrza i Małgorzaty wyparła „magia” Harry’ego Pottera. Ach, z zazdrością spoglądam na czasy dzisiejszych czterdziesto, pięćdziesięciolatków. Gdy obowiązkowa lektura szkolna i środowiskowa gwarantowała coś więcej niż tylko zapoznanie się z mniej lub bardziej ciekawą treścią. Oferowała przygodę intelektualną, dodatkowy zasób wiadomości, pojęć, metafor, kombinacji słów, okazję poznania i zrozumienia własnej tożsamości, psychiki, emocji. A tak w 2010 roku młodzież stojąca w rozkroku pomiędzy gimnazjum a szkołą średnią, na egzaminie państwowym, na etapie „czytania tekstu ze zrozumieniem”, poznaje wnętrze hobbita Sama, bohatera książki Johna Tolkiena Władca Pierścieni. Dwie wieże.

„Hobbit Sam towarzyszy Frodowi w wyprawie mającej na celu zniszczenie Pierścienia Władzy, w którym jest zaklęta moc Saurona (Złego). Frodo zostaje obezwładniony jadem pajęczycy i wydaje się martwy” – i jak Państwa przygoda intelektualna z Frodo i jego kompanem Samem? A czy nie lepiej było wcześniej dać młodzieży do ręki Złego, ale tego z biblioteczki Leopolda Tyrmanda, albo Następnego do raju Marka Hłaski? Zarazić młode głowy nie mniej wartką fabułą, pozwolić okazyjnie poznać potworne realia PRL – „magię” tamtych czasów, a już na egzaminie polecić wyszczególnić wątki autobiograficzne? Gwarantuję, że typowy reprezentant tzw. „pokolenia MTV”, jest dojrzalszy aniżeli może sobie to wyobrażać ten, czy inny sympatyk hobbitów z Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i MEN.

Jakie czasy tacy „czarodzieje”

Osobiście uprzejmie odrzucam „etosowy” argument znajomej nauczycielki, dla której najważniejsze jest, by „dzieci w ogóle czytały”. Deklaruję, że wolę wychowywać dziecko analfabetę, zamiast żyć w świadomości, iż poznaje ono rzemiosło czytania i pisania po to, by swoją percepcję w gimnazjum szlifować na pozbawionych morału perypetiach hobbita czy innego wilkołaka. Wolę o wiele bardziej, niż pamięć o tym, że trzy lata później na egzaminie maturalnym z WOS zostanie zmuszone interpretować puzzle intelektualne niejakiego Jacka Żakowskiego:

„Klimat jesieni 1981 r. nie bardzo różnił się od klimatu jesieni 2005 r. Też były głównie bratobójcze walki, oszczerstwa, agentomania, waśnie i nagonki. (…) W czasie Parady Równości, kiedy skini rzucali jajami i obelgami, a policja próbowała przegonić dresiarzy i przez chwilę mogło się wydawać, że będzie nieprzyjemnie (…) Młodzi, z błyskiem w oku, którzy wyciągają z IPN brudy, też pewnie czują się tak, jak my czuliśmy się w BIPS (…). Ale duch obywatelskiego sprzeciwu jednak się w Polsce odrodził. Dzięki Bogu. I w dużym stopniu także dzięki pięknemu mitowi pierwszej Solidarności”.

Cytat ów, należący zapewne do klasyki, skoro młodzież analizowała go na teście trzy lata po publikacji, dzieli w rzeczywistości tylko cienka granica od zawartości trylogii Władcy Pierścieni. Na pewno zaś łączy ziemski krajobraz, fałszywe kreacje i fikcyjny rozwój wypadków, czarowanie i zaklinanie oraz intencja wprowadzenia czytelnika w błąd. Tylko „czarownik” „czarownikowi” nie równy.

Gdzie ci szlachetni obrońcy klasyki literatury? Gdzie ich znajdę zanim nie tylko Mistrz i Małgorzata Michaiła Bułhakowa oraz Proces Franza Kafki dołączą do lektur nadobowiązkowych; zanim pozostawione w kanonie „rozdziały II, III, VI, VII, VIII, IX, X, XII, XIV” Ferdydurke, nie ostaną się już zbiorze podstawowym? Powiedzcie czego mam się spodziewać po urzędnikach, skoro według nich młodzież po lekturze Balladyny w gimnazjum i Wesela Wyspiańskiego w szkole średniej, nie jest w stanie wznieść się ponad poziom wyimaginowanego świata krasnali i tekstów Żakowskiego.

Czasy kuglarzy i iluzjonistów

Jeżeli obraz polskiej szkoły nie przypomina jeszcze tego z książkowych przygód Harry’ego Pottera – dzieci w zabawnych stroikach, biegające i wymachujące różnymi gadżetami, to polskie życie polityczne miejscami osiągnęło ten poziom. Jest taka dziwna postać na scenie politycznej zaprogramowana najwyraźniej w dowództwie swojej formacji politycznej „upupiaczy”, której z powodzeniem udaje się zaklinać rzeczywistość. Przy pomocy gotówki założyła najprawdziwszą „szkołę czarnoksiężników”. Bogatą w pomysły imprezę wspierają swym „autorytetem” gwiazdy showbiznesu i dziennikarze o florystycznych pseudonimach, lecz wcale nie dlatego, że uczą na niej białej lub czarnej magii. Szkoła i jej właściciel są uroczy i dają ważne poczucie prostoty. Plus - zabawa na koszt państwa trwa do białego rana! I cieszą się, i klaszczą, i klepią się pleckach showmani tańcząc w zaklętym kręgu, upojeni karnawałem politycznym, który trwa już o paru lat. Jak te chochoły, którym siano wypełnia nie tylko buty…

Nie tylko „magia” ulega komercjalizacji i dostosowaniu do masowego odbiorcy. Wiara także musi stać się bardziej przystępna dla przeciętnego „konsumenta”. Koszty „upupienia” jednej i drugiej będzie można wkrótce w sferze umysłowej porównać do, co najwyżej, kosztów powszechnej elektryfikacji połaci Związku Sowieckiego przez Stalina w latach 20-tych i 30-tych XX wieku. Licząc oczywiście liczbę ofiar i straty.

Marzy się kreatorom, by głębię Pisma Świętego przegoniła atrakcyjniejsza formuła na przykład kościoła Gwiezdnych Wojen. Na razie pokojowo. W wymiarze politycznym mogą jednak pojawić się represje. Takie politycznie poprawne „polowania na czarownice”. Oto wspomniany powyżej mistrz ze „szkoły czarnoksiężników” nawołuje do denuncjowania księży katolickich, którzy podczas głosowania 4 lipca zachowali się niejednoznacznie.

Aż prosił się o to i o najwyższy wymiar kary zarazem pewien częstochowski kapłan, wizytujący bielsko-bialską parafię św. Andrzeja Boboli. „Nie będę mówił między wierszami. – prawił w kazaniu - Proszę się nie doszukiwać drugiego dna. Chcę jasno i otwarcie powiedzieć o kandydacie Kościoła i kogo popiera Kościół; popierał i będzie popierał. (…) Kandydat Kościoła nie chodzi w drogich garniturach i koszulach od Armaniego, ale najczęściej jest przedstawiany w zakrwawionej szacie. (…) Na jego folderach wyborczych nie ma uśmiechniętych dzieci i kolorowych baloników, kwiatów, ale widnieją trzy krzyże, które są symbolem miłości”. Czy duchowny nie mógł bardziej się dookreślić? Czy nie mógł mówić odrobinę jaśniej? Czy nie mógł wprost powiedzieć, że w kazaniu jest mowa o Jezusie Chrystusie? Nie. Czy wszystko w tym nauczaniu Kościoła musi być aż takie alegoryczne, paraboliczne i antropomorficzne.

Nie, nie musi. I może to jest odpowiedź dla księdza, który przejdzie do historii, jako naganny prowokator. Nie tylko wymusił na bielskiej parafiance wizytę w komendzie policji z doniesieniem o złamaniu ciszy wyborczej. Słusznie naraził się na komentarze niektórych internautów, w jakże przenikliwy sposób demaskujących jego linię obrony: „Przecież jest oczywiste, że Jezus nie kandydował 4 lipca!”.

Cuda nad sondażami

Swoją drogą, interesujące po czyjej stronie w czwórstronnym sporze „mistrz czarnoksiężników” – ksiądz – Jezus – pokrzywdzona, stanie autor słów „Dzięki Bogu”, pan Żakowski. Strzelam, ze rozumienie przezeń języka wiary zachodzi na poziomie języka potocznego i sprowadza się, podobnie jak u dziennikarza Krzysztofa Leskiego, do wiary w we własny nadludzki instynkt i siłę umysłu. „Manipulację, świadome zniekształcenie, polityczną motywację – odrzucam” – ogłosił dla przykładu Leski natychmiast po kompromitujących dla ośrodków badań wynikach pierwszej tury wyborów prezydenckich. Wydaje się mimo wszystko, paradoksalnie, że to ja bardziej aniżeli pan Leski doceniam ludzkie moce sprawcze.

No właśnie, gdzie podziały się te czasy, w których „cud” oraz radykalne rozmijanie się wyników preferencji wyborczych z rzeczywistością uchodziły za dzieło rąk boskich, albo odwrotnie dzieło rąk fałszerza? W nie tak odległej przeszłości wyborcze zwycięstwo sanacji w 1928 roku i wyborcze „zwycięstwo” komunistów z roku 1947 przezwano „cudem nad urną”, a szacowane oficjalnie na poziomie 99% poparcie społeczne dla PZPR uważano za zaklinanie rzeczywistości bez pomocy magicznej różdżkiki. Po 1989 roku „cud” zaczął pełnić swoistą „rolę społeczną”. Stał się bowiem integratorem społecznym, fragmentem kampanii wyborczej, która „rządzi się własnymi prawami”, podobnie zresztą jak fenomen dwucyfrowych omyłek sondażowych, uznawany przez „fachowców” z śmiertelnym spokojem za efekt niekompetencji badanych.

Abrakadabra

Wydedukowaliśmy, że potencjalne zaangażowanie się Kościoła katolickiego w jakichkolwiek wyborach sprowokowane będzie awersją do głębi jego nauki. Bo czym innym, jak nie awersją do głębi głębia? Narodowym, czyli ponadpolitycznym wymiarem Kościoła, który powinien zajmować się tym, na czym się zna i do czego jest powołany? A skąd. Wówczas trener narodowej reprezentacji nie przyszedłby i nie zostałby dopuszczony do komitetu honorowego jednego z kandydatów na prezydenta.

Reasumując, transcendentalny przekaz kapłanów powinien być dostosowany do potrzeb „konsumentów” i w żadnym razie nie naruszać baśniowej atmosfery panującej w kraju. Dajmy sobie kilka przykładów.

W trakcie ostatniej kampanii wyborczej w największych portalach internetowych i w niektórych gazetach zaroiło się od przepowiedni magów, wróżbitów i jasnowidzów. Wszystkie miały wspólny mianownik. Niczym zakłady bukmacherskie dające zwycięstwo kandydatowi partii „upupiaczy” nad politykiem partii „gęb” w stosunku 3,5 do 1,25, nie pozostawiały wątpliwości kto będzie nowym prezydentem. Wszystkie jednolicie przedstawiły prognozę dobrobytu na nadchodzące lata. Najciekawsze były jednak treści licznika.

„Wygra ktoś spod znaku bliźniąt - wieszczyła w „Super Ekspresie” wpatrzona w szklaną kulę jasnowidza - To znak zarówno Komorowskiego, jak i Kaczyńskiego. Jednak widzę zwycięstwo tego pierwszego (…)”. „Mimo wszystko prezydentem zostanie Bronisław Komorowski. W kampanii wesprze go Sojusz Lewicy Demokratycznej z jego kandydatem, Grzegorzem Napieralskim. Przegrany Waldemar Pawlak i jego Polskie Stronnictwo Ludowe odwrócą się od kandydata Platformy. Nic na temat zerwania koalicji, ale kto wie... ” – wyczytał z kart tym razem wróżbita. Jego koleżanka po fachu, najwidoczniej z kartami zakupionymi w innej hurtowni, orzekła nieco odmiennie: „Jak rozłożyłam karty, to aż się przestraszyłam. Kaczyński nie wygra, ale muszę powiedzieć, że Komorowski zwycięży w pierwszej turze ledwo, ledwo”. I moja ulubiona wróżba, astrologa, planetologa… czy jakoś tak: „Żałoba, tak przez ludzi wyolbrzymiona, podsycana była także układem planet. Silna obsada znaku Ryb sprzyja takiej celebracji atmosfery śmierci, mitologizowaniu, eskalacji emocji. Ale szóstego czerwca Jowisz wejdzie do znaku Barana i teraz kampania znacznie się ożywi”. Jako zodiakalny „baran” potwierdzam tę przepowiednię - nigdy nie byłem bardziej żywy… Choć może Pan astrolog po prostu przewidywał atak zodiakalnych „baranów” na zodiakalne „ryby”.

Jeszcze dla porządku przytoczmy może kilka, różniących się od mainstreamowych, „wizji” jasnowidza Krzysztofa Jackowskiego, który jednak, co wypada odnotować, zasłynął pewną wprawą w odnajdywaniu zaginionych – niestety głównie ciał: „Zwycięzcą wyborów prezydenckich zostanie Bronisław Komorowski To będzie nokaut dla PO. Druga połowa tego roku będzie fatalna gospodarczo dla Polski, głównie jeśli chodzi o pozycję złotówki. (…) Wydarzą się dwie rzeczy, które poważnie tąpną polską gospodarką. W efekcie Polacy będą obwiniać za to rządzących, czyli PO. Z kolei Jarosław Kaczyński, któremu nie zależy specjalnie na wygranej, umocni się na przegranej. Przegrana dosyć szybko wpłynie na wzrost jego poparcia. Prezes PiS stanie się mężem stanu i autorytetem dla opozycji. Niewykluczone, że po wyborach parlamentarnych PiS wejdzie w koalicję z lewicą”.

Powrót z krainy Oz

Czy całe nasze życie publiczne będzie przypominało transakcje z różczkarzem, który gwarantuje nam wskazanie miejsca, gdzie na głębokości ok. 5 metrów znajduje się „żyła wodna”, choć wedle nie tak znowuż ekskluzywnej wiedzy, na głębokości od 5 do 10 metrów zawsze zalegają wody gruntowe, a nie jakieś tam „żyły”? Czy będziemy oszukiwani przez przeróżnych hochsztaplerów, tylko dlatego, że jesteśmy zbyt leniwi, aby sięgnąć do elementarnej wiedzy mając w odróżnieniu do niej dostęp dosłownie na wyciągnięcie ręki?

Zgubny proces prymitywizacji odbywa się i „wzdłuż” i „wszerz”. Wzdłuż, ponieważ kształtowanie „ucznia czarnoksiężnika” rozpoczyna się w domu przed telewizorem, kontynuuje się je na wszystkich stopniach edukacji i nie kończy nawet przed urną wyborczą z kartą do głosowania i dowodem, jako „świadectwem dorosłości”, w ręku. Wszerz, wszak obejmuje wszystkie dyscypliny naszego życia społecznego, od „upupiającej” edukacji, poprzez kuglarską politykę, aż po szemrane biznesy. Wypada nam zapewne pogodzić się z tym, że szkatułkowa budowa utworu pt.: Rękopis znaleziony w Saragossie pióra Jana Potockiego, konsekwentnie kojarzyć się będzie młodzieży z prawdziwymi „Himalajami intelektu” nie do przebycia. Musimy przeboleć istnienie kusicieli i odwracaczy uwagi w rodzaju stacji MTV z poniedziałkową premierą nowych przygód Rodziny Kardashianów. Ale jako jasnowidz samouk, sprzedam Państwu wiedzę „jak będzie”. Będzie tak, jak sobie pościelimy. Będzie tak jak w finałowym meczu mistrzostw świata pomiędzy Hiszpanią i Holandią. Każda z sytuacji podbramkowych i ewentualny gol mogły zmienić cały mecz. Jesteśmy jak narkoman, uzależnienie o swoich własnych czynów i sami sobie panami. Co się tyczy czarodziejów, zgubi ich to co zawsze gubiło i gubi każdego zuchwałego maga – chęć panowania nad światem.