Ku memu rozczarowaniu klasyczne operetki dawno odeszły do lamusa. Ich modernistyczne potomstwo, hity musicali typu: „Chicago”, „Hair”, „Jesus Christ superstar” czy „West side story”, też już nie robią furory, podobnie jak przereklamowane „Koty” w teatrze Roma, o „Metrze” nie wspominając. W ogóle wszelkie śpiewogry przestały być modne, z wyjątkiem oper naturalnie, ale gdzie tam u nas gigantom belcanta do popularności choćby Zenka Martyniuka.
Tymczasem serce się kraje, że pierwszorzędne tworzywo na libretta, godne partytur Lehara, Calnana, Straussa, Offenbacha, leży odłogiem, gdy niemal w każdej dziedzinie sztuki, rzemiosła artystycznego, kulinariów i upodobań politycznych, wraca moda na retro.
Dla ścisłości, tworzywo, o którym myślę, bez obróbki wstępnej nadaje się bardziej dla twórców typu Mrożek, Bareja, grupa Montypythona, King i być może kilku ostańców kabaretowych z ducha Pietrzaka czy Hemara. Jednak chlastanie po oczach biczem satyry i drwiną, u wielu mało kumatych, a żarliwych wyznawców demolkracji walczącej, wywołuje mętlik aksjologiczny. A publika operetkowa łykałaby podteksty jak gęś kluski. I nawet cały chór Gogoli nie przebiłby się przez radosną wrzawę z retorycznym pytaniem: z kogo się śmiejecie?
Jednym słowem, tematy leżą na ulicy, zwłaszcza na Wiejskiej, ale brak librecistów i kompozytorów, by je wykorzystać. Z wrodzonej skromności nie widzę siebie w żadnej z tych ról. Wszak podbudowany latami doświadczeń z biesiad wigilijnych zakładam, że goście przy moim stole do Pasterki przeobrażą tworzywo skrzeczącej pospolitości najmarniej w kilka przednich konspektów na miarę „Krainy uśmiechu”, „Zemsty Nietoperza” czy „Wesołej wdówki”.
Na początek dorzucę do puli zarys scenariusza hybrydy powstałej z konceptów operetkowych, przyprawionych smaczkami opery komicznej, wodewilu i jasełek politycznych odgrywanych przez grupy rekonstrukcyjne szopkarzy, pointujące domokrążne występy słynną frazą skierowaną do Heroda: „za twe zbrodnie, za twe zbytki, chodź do piekła, boś ty brzydki!”. Lecz, jako żywo, w mojej wersji adresatem tej obietnicy nie będzie Herod.
Zatem kurtyna w górę! Rozpoczyna się „Paranoja, czyli cyrk na Wiejskiej”. Do Sali plenarnej wchodzą zwycięzcy wyborów parlamentarnych. Zajmują niemal połowę foteli. Są dumni, że nie sprzeniewierzyli się pryncypiom i nie poszli na lep dętych koalicji. Ich wódz śpiewa arię na melodię „wlazł kotek na płotek”, sugerującą, że wspięli się na szczyt. I wznosi puchar z toastem triumfu.
Aż tu nagle kielich śwista i zgrzyta. A ze środka wyskakuje miedzianowłosy Dominator, istny Niemiec, kusa sztuka i śpiewa na melodię „wysokie płoty tato grodził”, ale zapomniał o dziurze w desce. Śpiewając rozsuwa tęczową kotarę w głębi sceny skrywającą olbrzymią deskę klozetową. Przez dziurę w desce gramolą się podręczni Dominatora, reprezentanci zydlowych partyjek, zawodząc w rytmie przeboju Filipinek: „jedną wspólną lonżę mamy, my pacynki”.
Dominator dzierżąc lonżę, taką krótką linkę do prowadzania koni po padoku, przyciąga po kolei na proscenium kilka postaci. Każda śpiewa jakiś stosowny kuplet. Na przykład jeden z herosów wystawiając głowę z garnka przekonuje: „ja nie jestem jakaś tam po obiedzie musztarda, jam prawo i pięść, Kwasiżur, zupa Donalda”. Drugi ucharakteryzowany na Papkina grzmi: „Moje trela unicestwią Jarka pierdziela!
Przy mnie Papkin to miękiszon i ciemięga, a niejaki Burczymucha do pięt mi nie sięga”.
Występy koalicyjnych zapiewajłów uświadamiają Hektorowi prawicowego legionu, że zmowa podręcznych karłów dominatora wystarczy, by odsunąć legion od władzy. Ba, żaden z ludzi Hektora nie dostanie żadnej funkcji w parlamentarnym areopagu, bo na funkcyjnych wice hetmanów muszą się zgodzić podręczni Dominatora.
Potem akcja rozwija się dynamicznie. Po scenie szaleją srodzy prokuratorzy. Kankana w togach tańczą dyspozycyjni sędziowie. Wyniosłe damesy o licach nieskalanych myśleniem coś trajkoczą… A z za kulis dobiega szczekanie medialnych kundelków. Ich ujadanie wzrasta, gdy przez scenę przebiega, najpierw nieco nieśmiały, nierozpoznawalny z daleka, piechur, który z czasem przedzierzga się w rycerza na kasztance. Psy szczekają tak czy owak, choć karawany nie widać.
W kulminacyjnym punkcie rewiowego szaleństwa na scenę wkracza drobna postać na szczudłach strojna w królewskie szaty, nosi błazeńską czapkę. Towarzyszy jej kilka nieporadnie podrygujących marionetek. Spogląda srogo na publiczność i po krótkiej prezentacji: „ja jestem drugą osobą w państwie, lecz wkrótce pierwsze miejsce wyszarpię!”, śpiewa słynną pieśń przypisywaną w internecie Bernardowi Ładyszowi, ale ja słyszałem ją w wykonaniu Adama Zwierza.
„Partia nas wezwała na zwycięski bój, gdy nad światem huczał grom, partia nam radością dziś uskrzydla znój i braterstwa wznosi dom”.
Finału operetki nie zdradzę, ale trzęsienie ziemi przy nim to symfonia łagodności. No, może jednak zanęcę frazą z chóru normalnych Polaków otaczających Dominatora: „po dobremu władzę zostaw, trzeba w dyby iść ci”.
Pogodnych, pełnych optymistycznych perspektyw, Świąt Bożego Narodzenia.
Sekator
Ps.
- No, „Halka” to nie będzie - marudzi mój komputer.
- Ale już „Straszny dwór”, być może - kontruję Eustachego.